potrzebujesz morskiego powietrza

Jeśli kogoś ciężko byłoby mu zabić, to tylko dwie osoby — profesora i Irene Adler. Profesora, którego kochał nad życie, i kobietę, do której mimo kolczastej, najeżonej przytykami wrogości miał mały sentyment. 

Jeśli znała ich sekret lub już go komuś wyjawiła, będzie musiała zginąć. Może nie tyle od kuli, skrzywił się lekko, nie zastrzeliłby kobiety, ale od trucizny. Lista podejrzanych o poznanie tajemnicy rosła, powoli lecz systematycznie, niewiele osób miało prawo wiedzieć a jeszcze mniej nie ucierpieć po uzyskaniu tej wiedzy.

A jednak po powrocie ze Szwajcarii jakoś trudno było mu to zaplanować. Zwykle nie miał skrupułów i nie, nie zakochał się w Irene, kochał tylko Jamesa, co za bzdury, ale może trochę ją polubił, nawet jeżeli tylko przez tę powierzchowną warstwę słownych przepychanek. Oczywiście, teraz im ciążyła, bo wiedziała, i mogła z tą wiedzą zrobić wszystko, co samo w sobie było poważnym zagrożeniem, więc wymagało sprawnej, dyskretnej eliminacji. Trucizna będzie najlepszym wyborem, dodana do herbaty czy wina, w odpowiednich okolicznościach które odsuną od niego podejrzenia, naznaczą całą sytuację zgryźliwym znamieniem nieszczęśliwego wypadku. 

Tym razem wyrzutów się nie pozbędzie.

— Sebastian — rozległo się łagodne tuż za nim; uśmiechnął się lekko.

— Profesorze. 

— Nie chcesz zabić panny Adler, mam rację? 

Jak zwykle James czytał z niego jak z otwartej księgi, niewiele dało się przed nim ukryć. Nie próbował już, dawał się wyczytać niemal z przyjemnością, bo nawet to ich do siebie zbliżało.

Wstyd lekko zaczerwienił jego policzki. Rzadko kiedy mu odmawiał, nie dlatego, że znał ryzyko, bo James nigdy by go nie skrzywdził, lecz dlatego, że zwykle ich granice się zbiegały, jak dwie umiejętnie pociągnięte przez płótno linie.

— Nie chcę. Wiesz, że nie podnoszę ręki na kobiety, zaznaczyłem to. 

— Nie powinienem był ci przypisywać tego zadania, mój drogi — przyznał Moriarty, splatając ich palce. Westchnął ze skruchą; popełnił błąd tym planem, to dlatego Sebastian był taki osowiały całą podróż powrotną, bo już uznał się za winnego morderstwa Irene Adler. Skoro nigdy nie pudłował, ona właściwie już nie żyła. — Być może jest inna opcja, na pewno bardziej bolesna dla nas obu, nieporównywalnie. Gdyby nie chodziło o nasze bezpieczeństwo, twoje bezpieczeństwo, mój kochany, nigdy bym cię o to nie prosił.

Smutek czający się w normalnie bystrym, spokojnym głosie wystarczył, by zaniepokoić Morana. To, w zestawieniu ze zwykłym jamesowym stoicyzmem, nie miało prawa dobrze wróżyć i jak miał się za chwilę przekonać, nie wróżyło.

— Możesz mi powiedzieć, wiesz o tym. Teraz nawet musisz — odparł cicho, bez śladu zwykłego humoru czy przekomarzania, którym zdarzało mu się drażnić blondyna przed wyjściem z domu. Nie chciał się przyznać, ale serce waliło mu jak młotem, może muszą się rozstać, może profesor zwyczajnie go odeśle tak jak inni mężczyźni swoje kochanki, by ukryć je przed żonami i dziećmi, a on głupi myślał, że Moriarty ceni go chociaż trochę wyżej. — O co chodzi?

— Drugim sposobem jest małżeństwo. Żałuję, że muszę cię o to prosić, lub siebie, ale nie ukrywam przypuszczeń, że Irene Adler wolałaby zostać twoją żoną.

— Moją żoną? — powtórzył jak echo, zaskoczony. Przez chwilę czuł się niemal spoliczkowany; dlaczego miałby brać ślub z kimś innym? Już przysięgał jednej osobie, nie miał zamiaru łamać tej przysięgi, jakkolwiek bezprawna by ona była, ale przecież chodziło o zaufanie, o coś, czym prawie nikogo Moriarty'emu nie zdarzało się obdarzyć. — Dlaczego miałbym brać z nią ślub? Nie kocham jej.

— Wiem. Przewidziałem twoją reakcję — tutaj James czule pogładził jego nagle zbyt mocno zaciśnięte dłonie i robił to, dopóki się nie rozluźniły — ale to może się okazać niezbędne. Nie patrz tak na mnie, nie będę cię do tego zmuszał, nawet mi to przez myśl nie przeszło, gołąbku, ale to może być jedyna droga do naszego bezpieczeństwa.

— Stracę cię — odparł natychmiast Sebastian. Niemal wszedł mu w słowo, czego nigdy wcześniej nie robił. — Nie mogę do tego dopuścić, wiem, że zawsze wypełniam twoje polecenia, ale nie mogę nam tego zrobić. Nie potrafię — wyznał ciszej i miał tylko nadzieję, że tylko on jest świadomy swoich szklących oczy łez, wystarczyło, że profesor słyszał łamiący się głos. — Nie chcę cię stracić, a wiesz, że jeżeli będę musiał z nią żyć, zaczniemy się od siebie oddalać i w końcu do tego dojdzie. Nie chcę żyć bez ciebie.

Nie mogę nam tego zrobić. Nie potrafię. Och, jak bardzo to bolało, ale i jak ukoiło cały strach; Sebastian od niego nie odejdzie choćby świat się walił. Nie, potrzeba czegoś znacznie gorszego, żeby mu go odebrać. Może zresztą to nie była tylko miłość, może to było już niebezpieczne oddanie, tak jak fanatyzm religijny, ale nie, Sebastian miał liczne dowody na jego człowieczeństwo, a mimo tego nadal go kochał, a może właśnie dlatego? Dla tych krótkich momentów, kiedy słońce prześwitujące przez szyby zostawiało jasne odciski palców na jego twarzy, kiedy oczy stawały się trochę bardziej przejrzyste, kiedy usta całowały jego skórę. James nigdy nie powiedział tego na głos, ale najbardziej cenił sobie krótkie, delikatne, niemalże motyle pocałunki pozostawione tuż pod rzęsami, gdy zamykał oczy.

Moran zawsze myślał, że James nie widzi jego uśmiechu, i w pewnym sensie się nie mylił. Nie widział, czuł.

— Nie mam prawa cię do tego zmusić, kochanie, i tego nie zrobię. — Moriarty ostrożnie pocałował go w policzek. Jego kochany, lojalny Sebastian, który najchętniej wziąłby na własne barki cały świat, byleby go tylko ochronić. — Jeśli kiedykolwiek dojdzie do tego małżeństwa, a mam nadzieję, że nie, będę pracował nad tym, by nic się między nami nie zmieniło. Kocham cię tak samo, jak ty mnie kochasz, zaufaj mi.

— Oczywiście, że ci ufam — odparł, głosem nadal trochę bledszym od łez, trochę zachrypniętym, trochę bezbarwnym. — Ale nie mogę cię stracić. I masz rację, jeśli się o nas dowiedzą, to będzie koniec, więc kiedy... jeśli będzie trzeba, wezmę z nią ślub. Zrobię to tylko dla nas, profesorze.

— Nie liczyłbym na nic innego. Gdyby nie ryzyko, z jakim żyjemy, nigdy bym cię o to nie prosił — powtórzył. — Mój kochany — zakończył, ujmując twarz Sebastiana w dłonie, żeby kciukiem zetrzeć zabłąkaną łzę.


To wino smakowało jakoś inaczej niż pamiętała, było gorzkie i gryzące, zupełnie inne niż przyjemny owocowy smak, którego oczekiwała. Odstawiła kieliszek na blat, podnosząc się z rezygnacją; nic tu po niej, skoro Adam spóźniał się ponad dziesięć minut, to raczej się nie pojawi i ona siedzi tu na próżno.

Mieli się dziś zobaczyć choćby po to, by mogła z wyrzutem uznać go za kłamcę — przez pół roku ich przelotnego romansu wmawiał jej, że jest kawalerem i może wierzyłaby w to dalej, gdyby nie osobiste poznanie jego małżonki, skądinąd bardzo miłej, słodkiej osóbki, która nie miała pojęcia że właśnie częstuje ciasteczkiem niedługo-już-byłą-kochankę męża — i ostatecznie go zostawić, bo nie miała zamiaru niszczyć czyjegoś małżeństwa przez głupie kłamstwo. Ten związek i tak zaczynał jej ciążyć, Adam stawał się zbyt zaborczy, istniało ryzyko że będzie chciał ją przy sobie zatrzymać, a do tego nie mogła dopuścić. 

Adam Norton był przedsiębiorcą, niewiernym mężem, kłamcą i średnim kochankiem. Zasługiwała na więcej. Zdecydowanie na więcej, ale, cóż, nie szuka sobie męża, w każdym razie jeszcze nie. Umrzeć starą panną, to nie może być takie złe.

Zanim jednak zdążyła zebrać się do wyjścia, Norton stanął tuż obok i chwycił ją za rękę.

— Irene, proszę, wysłuchaj mnie. Wiem, jak to wygląda, tak mi żal — wyznał. Może i zależało mu na niej; nie jej sprawa, nie jej problem, już nie. Nie da się zwieść tym słodkim słówkom ani błękitnym oczom, to był błąd, na którego powtórzenie jej nie stać. — Wniosę o rozwód — dodał ciszej, niemal błagalnie. — Odejdę od niej dla ciebie.

— Ale ja cię nie chcę — fuknęła, wyrywając dłoń z uścisku, zawsze tak delikatnego. — Nie mam zamiaru niszczyć twojej żonie małżeństwa i nie doszłoby do tego, gdybym wiedziała, że jesteś żonaty! — syknęła ze złością. — Kłamałeś cały czas, że jesteś kawalerem, że mamy szansę na dobrą wspólną przyszłość, a tak naprawdę potrzebowałeś pretekstu do zostawienia żony! Nie zrobię jej tego, przynajmniej tyle. Między nami już dawno nie powinno nic mieć miejsca, żałuję, że dałam się omotać.

— Nie chcę, żebyś odchodziła — oświadczył poważnie, i tym razem chwycił ją za ramię. Panika powoli narastała, robiło się jej coraz bardziej gorąco (Adam chyba nie zrobiłby jej krzywdy?), palce zacisnęły się wyjątkowo mocno na jej ciele (wiedziała, że gdy zdejmie suknię, zobaczy albo kilka małych siniaków, albo jeden w kształcie odwzorowanej dłoni). — Zostaniesz — dodał stanowczo, po czym objął ją w pasie. Palce zaczęły gładzić granatowy materiał sukni. — Odejdę od żony i będziemy razem.

Będziemy razem.

Właśnie dlatego nosiła sztylety ukryte przy podwiązkach, żeby móc się bronić, ale nie mogła zrobić tego przytrzymana przy ścianie i z unieruchomioną w niewygodnej pozycji jedną ręką. Podniesienie fałd sukni publicznie właściwie nie wchodziło w grę, nie kiedy to mogło ją jeszcze bardziej narazić, strach przybierał na sile, gardło ścisnęło się z przerażenia.

— Nie będziemy, puść mnie — zażądała, szarpiąc ramieniem. W teorii? Była przygotowana na coś takiego. W praktyce? Nigdy się tak nie bała. — Wracaj do żony i przynajmniej przyznaj jej się, co zrobiłeś!

— Jesteś tak samo winna, pozwól nam na wspólną przyszłość. Zależy mi na tobie — powiedział, tak jak mówił to wiele razy, ale tym razem ton miał w sobie coś z zimnej stali, a o motylich pocałunkach na odchylonej szyi nie było co marzyć, nie kiedy ona ich nie chciała.

Dobry Boże, trzeba było się nie angażować w ten romans, trzeba było uważać, przecież wiedziała jacy w większości są odrzucani mężczyźni, wiedziała, bo już raz ucierpiała.

— Adam, daj mi odejść — poprosiła słabo, czując, jak kręci jej się w głowie, widok dodatkowo zamazywały łzy. Chryste, tylko nie to, jeśli straci przytomność, on się nie powstrzyma, byli sami w tym skrzydle jego domu, nikt by go nie powstrzymał... 

— Odsuń się od niej — rozległo się w pomieszczeniu, i gdyby Irene nie znała tego głosu, bałaby się jeszcze bardziej; owszem, gdzieś w głębi duszy martwiła się o jego reakcję, bo nie poradziłaby sobie z dwoma potencjalnymi napastnikami, ale Sebastian należał do tego drugiego typu mężczyzn, i dzięki gwiazdom. — Puść ją, natychmiast.

Kula roztrzaskała wiszące na ścianie lustro. Odłamki spadły ze zgrzytem na ziemię, a te, które utrzymały się w tafli, podzieliła gęsta pajęczyna pęknięć.

Adam poderwał głowę jak oparzony, zszokowany wystrzałem.

— Odsuń się od niej albo następna kula trafi w ciebie — wyjaśnił uprzejmie Sebastian, jednak w pociemniałych oczach czaiła się wściekłość. Szczerze nie znosił nadużywania władzy, w armii widział o wiele więcej, niżby chciał, a to wszystko zamykało się w niezdrowym posługiwaniu się autorytetem, więc widok jakiegoś obcego mężczyzny wykorzystującego własną siłę przeciwko wyraźnie zestresowanej Adler tylko go rozjuszył. — Mam nadzieję, że mówię wystarczająco jasno?

Norton uniósł ręce i odsunął się powoli, nie spuściwszy wzroku z Sebastiana. 

Irene podparła się o szafkę czując, jak kręci jej się w głowie.

Zemdlała, i gdyby Sebastian jej nie podtrzymał, najpewniej osunęłaby się na ziemię.

Ocknęła się ułożona na łóżku i przykryta kocem; na szafce obok stała filiżanka herbaty, po którą bez wahania sięgnęła i zaczęła powoli pić. Dłonie jej drżały — dobrze, że płynu było akurat tyle, by nie mógł się wylać — a ona sama się trzęsła.

— Jak się czujesz? — Moran stanął w drzwiach, wyraźnie zaniepokojony. To rozczulające przynajmniej w jego wypadku, tylu mężczyzn których znała zmartwiłoby się kobiecym omdleniem jedynie w towarzystwie, nie mając żadnych oporów przed zrobieniem którejś z nich krzywdy, nawet jeśli była całkowicie przytomna. Paskudna męska obłuda, zawsze tym gardziła, a odkąd zaczęła zauważać jej ślady w poznawanych tak zwanych dżentelmenach, zawsze trochę zbyt chętnych do kontaktu fizycznego, konsekwentnie odmawiała wyjścia za mąż. Nie uśmiechało jej się takie ryzyko. Sebastian na pewno nie różnił się wiele od reszty mężczyzn, ale po jego trochę niepewnej, trochę skołowanej posturze można było wyczuć, że bardzo stara się nie stanowić zagrożenia. On chyba szczerze się zmartwił. Chyba, nie znali się znów tak dobrze, żeby mogła bezbłędnie odczytywać jego reakcje.

— Źle — wyznała szczerze po chwili. Nie było sensu utrzymywać pozy niewzruszonej całym zajściem, skoro jeszcze kręciło jej się w głowie i musiała oprzeć się o poduszki, żeby usiąść. 

— Jeśli będziesz czegoś potrzebowała, możesz zawołać mnie albo panią Turner, ona ci pomoże. Właściwie ona zrobi to lepiej niż ja — poprawił się po chwili. — Wie, że zemdlałaś, więc jeśli przyjdzie ci zaproponować herbatę albo ciasteczka, albo cokolwiek, to z troski. Będzie zaglądać tak czy inaczej, na wszelki wypadek.

Pani Turner okazała się sympatyczną pięćdziesięcioletnią kobietą, która faktycznie za każdym razem przynosiła herbatę oraz własnoręcznie upieczone ciasteczka, swoją drogą wspaniałe, a poza tym była świetną rozmówczynią.

— Często mdlejesz, moja droga? — położyła dłoń na splecionych dłoniach Irene. Trochę drżały. — Może to coś ze zdrowiem i powinnaś wyjechać nad morze? Podobno morskie powietrze czyni cuda.

— Jeszcze nigdy nie zemdlałam — odparła Adler po chwili. — Od jakiegoś czasu już się dziwnie czuję, może naprawdę powinnam wyjechać i odpocząć od miasta. Może gdzieś na prowincję, na miesiąc albo trochę dłużej.

— Albo nad morze, albo na wrzosowiska, zaufaj mi. Wiem co mówię. Jak najdalej od tego dymu — pani Turner spojrzała ze złością za okno, jakby mogła zganić fabryki za zbytnie dymienie. — Zobaczysz, wyjedziesz i ani się spostrzeżesz, a poczujesz się o niebo lepiej. Zaufaj mi, skarbie. To kwestia świeżego powietrza.

— Skoro tak pani mówi — zgodziła się automatycznie. Może wyjazd naprawdę nie był złym pomysłem, potrzebowała trochę czasu dla siebie. Oby to jej dobrze zrobiło. 


Nikt inny nie miał na to szans, ale James z przyjemnością odnotowywał różnice między Sebastianem w pracy a Sebastianem w domu, spokojnym, niemal zrelaksowanym, wyciągniętym wygodnie z głową na profesorowych kolanach i trochę roztrzepanymi włosami; wyglądał znacznie spokojniej, zwłaszcza z zamkniętymi oczami, kiedy rzęsy ładnie ocieniały skórę pod nimi, przeczesywane pieszczotliwie włosy mieniły się odcieniami blondu, kiedy padły na nie promienie zachodzącego słońca — właśnie dlatego James uwielbiał te wąskie okienka ze szprosami — a jeśli miał szczęście, to Moran czasem mruczał z zadowoleniem.

Pozwalał się głaskać opuszkami palców po policzkach, obrysowywać nimi kontur ust (zawsze próbował utrzymać kamienną twarz, ale też zawsze w końcu się łamał i uśmiechał, a potem całował te palce). Wysłuchiwał rozważań na temat kosmosu czy matematyki nawet jeśli wiedział, że nie ma zielonego pojęcia, o czym akurat mówi profesor, za to samo jego słuchanie i zadawanie pytań skrycie cieszyło Moriarty'ego — Sebastian słuchał, nie ignorował, nie zasypiał (to działo się wtedy, kiedy wracał wykończony ze zlecenia i poświęcał ukochanemu ostatnie minuty świadomości), pytał, zaciekawiony, i to było najmilsze ze wszystkiego. 

Być może zakochanie się było głupie, być może było cholernym błędem, największym jaki popełnił. Męczyło go to, już dawno stracił nadzieję na to, że ludzie się zmienią, i zamiast nadziei na faktyczny ślub musiał utrzymywać to w sekrecie — to nie zmniejszało jego pragnienia, chciał kochać Sebastiana tak jak ten kochał jego, tak jak potrafił, ale jeśli kiedykolwiek ich mały świat pęknie i się rozsypie, element po elemencie, jak perły spadające z przerwanego sznurka i uderzające dźwięcznie o posadzkę*, rozbije się na setki fragmentów jak roztrzaskiwany witraż w zapuszczonym kościółku, nigdy już nie będzie taki jak wcześniej.

Ale przecież nadal kochał, prawda? Nie miał zamiaru przestać kochać ani chronić Morana, nie kiedy ten był dla niego tak ważny.

Oddałby cały świat na spalenie, żeby tylko móc go przy sobie zatrzymać.

— Mój Sebastian — westchnął cicho, przebiegając palcami po jego jasnych włosach. Ten tylko uśmiechnął się szelmowsko.

— Twój, jak najbardziej — usłyszał w odpowiedzi. Bezczelny, nawet nie otworzył oczu, tylko leżał i się uśmiechał. — Nawet jeśli będę musiał wziąć ślub z Irene Adler. Tamta obrączka nie będzie nic znaczyć. Nie przestanę cię kochać. 

— Zapomnijmy na razie o tym, dobrze? 

— Jasne, profesorze. — Sebastian uniósł ramię tylko na tyle, by ułożyć dłoń na szyi Jamesa i przyciągnąć go do siebie samemu jednocześnie trochę się wyciągając, żeby złączyć ich usta. Podparł się wolnym ramieniem, przycisnął wargi trochę mocniej do tych profesora, pozwalając sobie na leniwy uśmiech. Takie były najszczersze, bo sprowokowane jedynie faktycznym szczęściem, tylko tym, że się pocałowali.

Rzadko kiedy dochodziło do gorączkowego ściągania z siebie ubrań, ostrożnego w żarze momentu wyłuskiwania guzików z ich zapięć oraz ciężkiego oddychania tuż przy sobie, mierzenia się ze zbyt bliska wzrokiem z delikatnym wzruszeniem gdy po raz kolejny odnajdywali te same rysy twarzy, w świetle świec lub księżyca zawsze trochę zmienionych, ale jednak identycznych. Żadnego z nich nie ciągnęło szczególnie do bądź co bądź uprawiania seksu — obaj wiedzieli, że James nie czuje się z tym dobrze, unika tego, więc Sebastian nie naciska — gdyby byli małżeństwem, określonoby to białym związkiem, ale ponieważ nie byli, nie mogli być, trzymali się w większości z daleka od metek i przypinek z nazwami. Tylko prywatnie byli dla siebie mężem i mężem.








* fun fact: naszyjniki z prawdziwymi perłami mają drobne węzełki między każdą z nich, żeby perły nie ocierały się o siebie, więc nie zniszczyły, i żeby w razie przerwania sznurka spadła tylko jedna, góra dwie 

jutro wrzucę coś drugiego, its readers appreciation week :)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top