jesteś ze mną bezpieczny

Profesora wyrwało ze snu nagłe szarpnięcie po jego lewej stronie; chwilę później mała lampka na szafce nocnej zapłonęła wątłym płomieniem. Słabe światło zdążyło mu naszkicować tylko  niewyraźny kontur roztrzęsionego Sebastiana zanim wstał i automatycznie przyciągnął go do siebie. 

Moran się trząsł, był nienaturalnie spięty, co profesor od razu wyczuł pod palcami. Oddychał też za szybko, jakby nie mógł złapać tchu, głośno, nierówno, jego oczy błyszczały zeszklonymi w nich łzami, kiedy się rozglądał, jak zaplątane w sidła zwierzę. Jasne włosy opadały mu na twarz, ograniczały widoczność, pomyślał, nerwowo usiłując doprowadzić je do porządku. 

I Moriarty to widział, widział, że Sebastian w tej chwili mógłby równie dobrze być ze szkła, bo nieodpowiedni, nieostrożny ruch go stłucze na setki odłamków, wiedział jednak, że ten był wszystkim — doskonałym strzelcem, byłym żołnierzem, prawą ręką, kochankiem, mężem — ale nie ofiarą. Na pewno nie ofiarą lęku, który zmusił go do takiej reakcji. 

— Sebastian? — zapytał miękko, kładąc wolną dłoń na jego piersi, na sercu; biło jak szalone. — Jestem tutaj, jesteś ze mną bezpieczny, gołąbku. Chodź — dorzucił, co stanowiło swoiste zaproszenie, bo ten natychmiast do niego przywarł, ciepły oddech omiatał jego szyję. — Jesteś tu bezpieczny. 

— Wiem — głos Sebastiana się łamał, jeszcze osnuty chrypą — jesteś tu ze mną, nie mogę być w niebezpieczeństwie. To mi się zdarza odkąd wróciłem z Indii, po prostu... nigdy nie byłem przy tobie, kiedy to miało miejsce. 

James zmarszczył brwi. 

— Jak zwykle się uspokajasz? 

— Czekam, aż się skończy. Czasem to kilka minut, a czasem znacznie dłużej, ale za każdym razem... — Sebastian odetchnął głęboko, szok jeszcze wziął nad nim górę, i zamknął oczy. Przez chwilę walczył z tym, co powiedzieć, jak powiedzieć, skoro struny głosowe odmawiały posłuszeństwa, ściskały się i zestalały, zamierały jak świeżo wykończona porcelana. — Za każdym razem boję się, że umieram. A nie mogę cię zostawić.  

— Nie umierasz, kiedy odczuwasz ten strach. Obiecuję, mój drogi. Nie umierasz — powtórzył James łagodnie. — To naturalna reakcja na ilość stresu i lęku, której doświadczyłeś, tak sądzę. Twój organizm rozpoznaje w czymś zagrożenie, śniło ci się, prawda? i automatycznie reaguje, żeby cię uratować przed nierealnym zagrożeniem, bo jesteś tu ze mną bezpieczny. Ratujesz sam siebie. Wdech i wydech, gołąbku, wdech i wydech.

Normalnie Sebastian przekomarzał się z profesorem, kiedy tylko padało wobec niego pieszczotliwe przezwisko, ale teraz naprawdę czuł się jak zrzucony z nieba gołąbek. Otoczony kochającymi dłońmi, głaskany czule po włosach, z palcami wycierającymi łzy, których nawet nie zarejestrował oprócz tego, że wzrok jakoś dziwnie mu się rozmazuje, roztrzęsiony. 

— Bardzo dobrze. Jeszcze raz, dobrze? — Czułe dłonie ponownie przebiegły po jego kręgosłupie, rozgrzana skóra w konfrontacji z tą zwykle chłodniejszą, delikatniejszą, bo narażoną na trzymanie tylko książek i papierów, nigdy broni, czasem też bandaży.  

Czasem spędzają tak wieczory — nie środki nocy i nie w łóżku — na sofie, z głową Sebastiana na kolanach Jamesa, który przebiega po jego włosach palcami i czule je między nimi przesypuje. Rzadko kiedy się faktycznie całują tak, jak wymagałaby tego etykieta kochanków, ale przecież oni nie są zwykłymi kochankami, czyż tak? Miłość, która jaśnieje w ich sercach, oczach, żyłach jest tak samo wartościowa jak każda inna. Mogą nie być w pozycji do ujawniania jej, ale mogą razem pić dobre whiskey przy trzaskającym w kominku ogniu, dzielić się ciepłem i być pobłogosławionymi przez niewidziane z obrębu miasta gwiazdy, zasnute smogiem, a jeśli to nie jest małżeństwo, to nie są pewni, czego jeszcze Bóg może żądać. 

Sebastian oddałby życie, żeby ochronić tego mężczyznę, jest jego jedyną kotwicą, jego jedynymi rozdartymi żaglami i huczącym morzem, którego wzburzone fale rozbijają się za szarobłękitnymi oczami, a miłość to za małe słowo, by oddać jego uczucia. 

Schował twarz w zagłębieniu jego szyi niemal ze wstydem, kiedy kolejne łzy spłynęły po jego policzkach i ścisnęły gardło; profesor ze zrozumieniem wsunął palce w jego włosy i delikatnie go głaskał, dopóki drżenie nie ustało. 

— Bardzo cię kocham, mój gołąbku — powiedział w zadumie, oparłszy podbródek o czubek głowy Sebastiana. — Nigdy w to nie wątp, nawet jeśli nie zachowuję się tak, jak mógłbyś oczekiwać. 

— Nigdy w ciebie nie wątpię — dobiegło stłumione. Ciepły oddech połaskotał go w szyję. — Wiem lepiej. 

— Wiesz — zgodził się. 

— Opowiedz mi coś. Coś o czym pewnie nie mam pojęcia, ale lubię słuchać, jak ty mówisz. —  Słaby płomień lampki połyskiwał na wilgotnych włosach i czole oraz w załzawionych jeszcze jasnych oczach, oświetlał je dyskretnie, kiedy Sebastian uniósł głowę na tyle, by móc rozmawiać z Moriartym twarzą w twarz. — Jesteś wtedy prawie taki sam jak na wykładach. 

— Przychodzisz na moje wykłady? 

— Tak? — Gdyby Sebastian nie wiedział, że pytanie było podszyte raczej czułością i miłym zaskoczeniem, poczułby się dotknięty do żywego. — Myślałem, że to oczywiste. 

— Połóż się, opowiem ci o Gwieździe Północnej. 

— Astronomia tym razem? — słaby śmiech przełamał drżący oddech. — Jestem pod wrażeniem. 

— Wikingowie uznawali ją za Lokiego, boga kłamstw i magii. Prowadził ich do portu albo w daleki świat, ale zawsze w końcu wskazywał drogę do domu. — James naciągnął na niego kołdrę i mówił dalej — mimo tego, że mieli z nim uszczypliwą relację i chętniej obwiniali go za drobne niepowodzenia, wciąż go szanowali, w końcu był bogiem, mój drogi. Tak samo jak Lofn, bogini miłości zabronionej oraz ukrywanej, takiej, która z jakiegoś powodu nie mogła się spełnić. A to oznacza wiele sposobów miłości. Między kobietami, między mężczyznami...

— Nie wierzę, cały ten wywód o Lokim i Gwieździe Północnej, żeby mi powiedzieć, że mnie kochasz? — Sebastian uśmiechnął się, już nieco mniej pobladły. — Ja też cię kocham, profesorze, nie musisz być taki tajemniczy, kiedy jesteśmy tylko we dwóch. 

— Wiem. To ostatnia rzecz, w którą zwątpię. 

— Nawet nie próbuj. 

— Nigdy nie spróbuję, przysięgam.  


Skłamałaby, gdyby powiedziała, że częsta nieobecność Sebastiana jej nie przeszkadza. Rozumiała, że wolał spędzać czas z kimś faktycznie dla niego ważnym, ale cholera, mógłby utrzymywać pozory kochającego męża i odwiedzać ciężarną żonę częściej niż raz na trzy dni. Dzisiaj miał wrócić z Londynu do ich domku na wrzosowiskach i niech go szlag, jeżeli znów opóźni swój przyjazd. Gospodyni patrzyła na nią ze skrywanym politowaniem — jak inaczej miała patrzeć na młodą żonę, którą mąż regularnie opuszczał, odkąd zaszła w ciążę? 

To był już drugi albo trzeci trymester, nie wiedziała, ale faktem było, że Sebastian nieco swoje małżeńskie obowiązki zaniedbywał na korzyść profesora. Spędzała całe dnie sama, czytając, wyszywając jakieś małe rzeczy dla dziecka, a nawet dzięki mozolnym ćwiczeniom udało jej się wyszydełkować czapeczkę w trochę krzywe wzorki. 

Wyjątkowo ładna pogoda nie mogła poprawić jej humoru — była uziemiona na szezlongu wystawionym na taras, żeby nieco odetchnęła od miejskiego dymu, jak uzasadniała to gospodyni i jej córki, troskliwie się nią opiekujące. Chyba miały dla niej większy respekt niż dla Sebastiana (nic dziwnego, skoro niby-pana domu nigdy nie było), przyjaźniej się do niej odnosiły, dbały, żeby zawsze miała pod ręką jakąś przekąskę albo herbatę, żeby jej nie przewiewało i żeby miała przy sobie coś, czym może się zająć.

— Proszę pani! 

Jedna z córek gospodyni szła szybko w jej stronę, jej niebieska sukienka ładnie odcinająca się od zieleni ogrodu i wydeptanej, beżowobrązowej ścieżki.

— Pułkownik Moran przyjechał, kazał panią poinformować.

— Lepiej późno niż wcale — odparła, nieco zgryźliwie, ale szybko się uśmiechnęła; to nie wina tej dziewczyny, że Sebastian woli spędzać czas z kochankiem niż z nią. O co była zazdrosna tylko trochę, nawet nie ze względu na powoli ocieplające się uczucia do niego, ale ze względu na dziecko. Czy jak maleństwo się urodzi, też będzie przez niego zaniedbywane? To małżeństwo było pomysłem profesora, czy może on chociaż nie przeszkadzać w jego realizacji? Jeśli to ma być dobra przykrywka, to niech utrzymują chociaż pozory! — Przekaż mu, że zaraz przyjdę. — Podniosła się powoli, wzdychając. Nie lubiła być w ciąży, to pewne, zmęczenie, bóle i nudności nie są żadną atrakcją, nigdy nie planowała dzieci, ale cóż; jako żona Sebastiana jest chyba najbardziej zabezpieczoną kobietą w Londynie, a dziecko... dziecko pewnie nie okaże się takie złe, jeśli tylko nie będzie musiała wyzbyć się całej siebie, żeby dać przypiąć sobie łatkę z napisem MATKA. Bycie matką nie powinno wymazywać całej dotychczasowej Irene Adler, matka to nie jest stan egzystencji, w którym przestaje się interesować wszystkim poza dzieckiem, bycie żoną i matką nie powinno wtłaczać jej w boleśnie za małe, złote ramy oczekiwań społeczeństwa, a nierzadko i męża. 

Całe szczęście Moran był porządnym mężczyzną, który nigdy by jej tak nie skrzywdził. Bądź co bądź ufała mu, przecież zgodziła się za niego wyjść, więc dodatkowo zabezpieczyła się finansowo, wiedziała, że jego kontakty z płcią piękną są nieco... przyrdzewiałe, jeśli wychodziły poza krótkie uprzejmości oraz flirt, ale Sebastian od dawna nie widział w niej jakiegokolwiek celu — widział w niej kogoś bliskiego, widział w niej przyjaciółkę, w związku z czym wyzbył się wielu masek, które nosił na potrzeby kontaktów. 

— Tutaj jesteś. — Sebastian zaoferował jej ramię. 

— Musimy porozmawiać — odparła chłodno, ignorując ofertę i kierując się ścieżką na taras. Położyła znacząco dłonie na brzuchu. Szalone, że tuż pod jej palcami rosło małe dziecko, że zbudowała kolejną nową istotkę, stworzyła jej kości, i ciałko, i funkcjonujący, głęboki umysł. — Nie możesz zaniedbywać mnie i naszego dziecka na rzecz profesora.  

— Nie zaniedbuję.

— Jesteś tu raz na trzy dni albo raz na tydzień, to jest zaniedbywanie! — Irene nagle skamieniała i przycisnęła dłoń do brzucha. Zrobiło jej się niedobrze. 

— Co się dzieje? Irene, co się dzieje? 

Spojrzała na niego pusto, nerwowo głaszcząc materiał sukni. Cała się trzęsła — łzy napływały jej do oczu — aż w końcu odetchnęła. 

— Będę rodzić.  



dzien dobry 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top