Toffel postradał zmysły.
Pewnie i zbyt lekkomyślnie zeskoczyłam z łóżka na puszysty, beżowy dywan, który okrywał niemal całą podłogę malutkiego pokoju, zupełnie nie zdając sobie sprawy z konsekwencji, jakie czekają mnie za ten wybryk. Niefortunne ustawienie stóp połączone z dynamicznym zeskokiem, skutkowało ogromnym, piekącym bólem, który zatrzymał mnie na moment w miejscu:
— O matulu! — jęknęłam, krzywiąc twarz prawie tak, jakby moje podniebienie oblewał sok ze świeżej cytryny.
Odłożyłam zakurzony obraz Ziółkowskiego, który spoczywał w moich rękach i skuliłam się nieco, stękając z cierpienia, które sama sobie zadałam. Skakanie w tym wieku było dobrowolnym pchaniem się w gips. Dotychczas sądziłam, że dwadzieścia osiem to nie dużo. Na jasnej twarzy nie widać było oznak starzenia, a wchodzenie po schodach nie sprawiało mi większego problemu, jednak kości dawały się we znaki, próbując chyba przygotować mnie na to, co będzie później. Czy mogło być gorzej? Ten ból był niedoopisania. Palący, pnący się od podeszwy stopy, aż do kostek. Jeśli to była tylko zapowiedź tego, co czekało mnie na starość, to ja tego nie chciałam. Nie widziałam się z bólem kręgosłupa, nosząc ciężkie, sklepowe pudła, nawet jeśli miałaby być to odległość od magazynu do sklepu. I wtedy mój lęk przed starością przybrał na sile. Bałam się starości. Ja nigdy nie chciałam się zestarzeć i patrzeć na całe swoje życie z perspektywy kogoś, kto już je przeżył. Człowiek żyje swoim życiem, pędząc za marnym pieniądzem i traci to, co ma najcenniejszego; młodość, czas, zdrowie i kondycję. Wszystko przelatuje przed oczami w błyskawicznym tempie. Ja tak bardzo się tego bałam.
Minęła dłuższa chwila nim skończyłam o tym myśleć i w końcu się wyprostowałam. Ból pozostał, ale ja nie mogłam zwracać na niego uwagi, gdy robota paliła mi się w rękach. Od rana latałam ze szmatą w dłoni, nie zatrzymując się nawet na chwilę. Przez okres kilku tygodni, zapuściłam mieszkanie tak, że na próżno było w nim szukać, choć jednego miejsca nie przysłoniętego przez grubą warstwę lepkiego kurzu. Obraz był w najgorszym stanie, bo co rusz sypało się z niego, jak z ośnieżonego drzewa. Chwyciłam go i przetarłam jego drewnianą ramę najdelikatniej jak tylko umiałam. Nie chciałam go zniszczyć, a trąc ścierką o jego delikatną obudowę, wykończoną złotymi mazidłami, mogłabym bardzo szybko coś uszkodzić. On miał dla mnie wartość sentymentalną, a to za sprawą miłości jaką go darzyłam. Uwielbiałam ten rodzaj sztuki, bo był niezwykły. Każdy talent artystyczny był niezwykły i budził mój podziw, który stety czy też nie, nie udzielał się większej części naszego bezkrytycznego społeczeństwa. Oni mieli oczy zamknięte na to, co my potrafiliśmy dostrzec w każdym maźnięciu pędzla. Byliśmy wrażliwi, otwarci na różne emocje i my te emocje chcieliśmy czuć. Malarze nam to ułatwiali. Ich talent potrafił obudzić w nas te emocje. Ja czułam nostalgię. Za każdym zerknięciem. To właśnie ona była mi potrzebna do wspominania tego, o czym na co dzień zapominałam.
Znów się rozmyśliłam.
Zamiast wtapiać swój w wzrok w obraz, powinnam była chyba zająć się resztą ledwo dychających ofiar domowego kurzu. Znów stanęłam na łóżku i złapałam ramę Zielińskiego. Odwieszając obraz na ścianę, do moich uszu dobiegł dźwięk mocno wibrującego telefonu, który kręcił się w kółko na blacie szafki kuchennej. Bardzo powoli powiesiłam go na swoim miejscu i tym razem powoli, zeszłam z łóżka, kierując się w stronę hałasu wydobywającego się z kuchni. Nie zdążyłam dojść na czas. Telefon zamilkł. Chwyciłam więc go i spojrzałam na ekran. Miałam dwie nieprzeczytane wiadomości i jedno nieodebrane połączenie od Moniki, ale nie miałam czasu na bezsensowną rozmowę o niczym. Odnosiłam wrażenie, że Monika dzwoniła zwykle tylko po to, żeby potruć mi tyłek. Mówiła o różnych, nieistotnych dla nas sprawach, zupełnie tak, jakby miały jakieś znaczenie. Ja z kolei lubiłam rozmawiać o konkretach, których w naszych pogaduszkach było niewiele. Nie oddzwaniałam, nie miałam na to czasu, dlatego na szybko otworzyłam wysłaną przez nią wiadomość, z nadzieją, że nie będzie chciała namawiać mnie na kolejną rozmowę:
«Idziesz dzisiaj z nami o siódmej na Mokotów? Będziemy chlać, ale ty nie musisz.»
Chyba zwariowała jeśli myślała, że wyjdę z nią do jakiegokolwiek klubu, a już na pewno akurat tego dnia. „Explosion” nie był najlepszym miejscem do imprezowania, a nawet był jednym z najgorszych, w których mogłabym się znaleźć. Pomijając fakt istnienia naburmuszonych ochroniarzy, którzy walili po łbach wszystkich jak leci, to podobno ciągle szwędali się tam przećpani młodzieńcy, którzy towar kupowali od dilerów, oczywiście – na miejscu. Tych drugich też było tam pełno. Nie trzeba było zbyt długo szukać, żeby trafić na nafukanego „woreczkarza”, a ja wolałam omijać i tych, i tamtych, dlatego Mokotów również omijałam szerokim łukiem. Mieszanina patologii z biznesowymi elitami, sprawiała wrażenie skrajnego misz maszu. Tak skrajna jajecznica nigdy nie wróżyła niczego dobrego, a ja nie czułam się tam dobrze, zwłaszcza że nie pasowałam ani do jednych, ani do drugich. Jak miałam jej o tym powiedzieć? Najlepiej bezpośrednio. Tego dnia sama do niej zadzwoniłam:
— Nie mam dziś czasu. Wyjście z domu w inne miejsce niż sklep odpada.
— Dlaczego? — Zapytała z wyczuwalnym wyrzutem. — Przecież to tylko jeden wieczór. Wyrobisz się do siódmej ze sprzątaniem, a wrócisz przed północą. — Zapewniła.
— Do siódmej? Wyrobię się? Nie wiem czy do jutra się wyrobię, a ty mówisz, że w ciągu dwóch godzin mam ogarnąć to, co zarastało brudem od miesiąca! — Huknęłam, przebijając jej pretensjonalny ton.
— Jeśli nie przyjdziesz, to powiem Magdzie, żeby po ciebie przyjechała.
— Nie strasz mnie Magdą. Dobrze wiesz, że nie będzie w stanie mnie namówić… — Zatrzymałam się w pół zdania. — A chuj tam. Niech będzie. Tylko nie wysyłaj do mnie Magdy!
I ten argument do mnie przemówił, bo o ile Monika była znośna pod względem namawiania do wyjść, tak Magda wisiałaby na mnie uczepiona, jak do choinki. Jej charakter był niesamowicie trudny. Magda była uparta i nachalna. Napierała swoją osobowością dopóki nie osiągnęła tego, czego chciała. Zastanowiłam się przez moment czy wolę wyjść, czy jednak dwa następne tygodnie męczyć się z wypominaniem, że nie wyszłam. Apodyktyczna koleżanka była jednak bardziej przekonująca, bo zakłócałaby mój spokój, a tego nie lubiłam. Zgodziłam się. Odrzuciłam swoje przekonania, na rzecz świętego spokoju. Czy zrobiłam dobrze, działając wbrew sobie? Raczej nie, bo działanie wbrew sobie nigdy nie jest dobre i nigdy nie niesie za sobą niczego pozytywnego. Ja zrobiłam to ze względu na niechęć do nauczania Magdy tego, jak powinno się reagować, gdy ktoś odmawia. Gdybym odmówiła, prędzej czy później musiałabym uswiadomić ją, że jeśli ktoś mówi NIE, to oznacza NIE, a nie „Nie, ale możesz mnie jeszcze namawiać”. Chyba nikt nie zabrał się jeszcze za to na poważnie, a to za sprawą ogólnego poszanowania swojego czasu. Nikomu nie chciało się wchodzić w dyskusję z upartą ścianą, której ciągle wydawało się, że ma rację. Zdecydowałam, że pójdę do tego klubu, ale już nigdy więcej do niego nie wrócę i o tym akurat miałam zamiar powiedzieć głośno.
Przez cały dzień sprzątałam mieszkanie, biegając po nim jak głupia. Tarłam tu, a potem tam, i gdy przypomniałam sobie o tym nieszczęsnym klubie, byłam już znacznie spóźniona. Ja zresztą zawsze byłam spóźniona, choć tak bardzo ceniłam sobie punktualność. W tej wadzie główne skrzypce grał mój charakter i lekki stopień sklerozy, ale i gapiostwo, które z czasem zaznaczyłam jako moją główną wadę. O wielu sprawach zapominałam, wiele rzeczy przegapiałam i tym sposobem zwykle na każdą imprezę przychodziłam jako ostatnia. Chciałam to zmienić, może jakoś przyłożyć się do pilnowania spraw i czasu, ale wychodziło mi to gorzej niż dbanie o relacje z mężczyznami. Ratował mnie jedynie notes i przypomnienia w telefonie. Ciągle miałam nadzieję, że może z czasem uda mi się nad tym zapanować.
Odłożyłam mop i ciemnoszary fartuch, który zakładałam przy okazji babrania się w kurzu, a potem już błądziłam między swoją sypialnią i salonem, szukając czegoś, co mogłabym założyć. Marny dobytek odzieżowy dał mi do zrozumienia, że musiałam zrobić zakupy, bo ile można było ciągle chodzić w tym samym? Trochę mnie to drażniło. Dziewczyny co tydzień biegały po sklepach, strojąc się w coraz modniejsze łachy, a mnie nie chciało się ruszyć nawet do spożywczaka po tygodniowy zapas jedzenia, które nadmiernie psuło się w lodówce. Dużą rolę odgrywał też ciągle malejący budżet, ale przecież kobieta zawsze zdobędzie pieniądze na ubrania. Chociażby miała je wydusić z diebelskiego gardła, które za nic w świecie nie chce ich wydać, to ona zawsze je z niego wydobędzie. I ja miałam stać się tego najlepszym przykładem.
Narzuciłam na siebie cokolwiek miałam pod ręką i ubrana w wygrzebany szary dres, wpakowałam się do samochodu, od razu wciskając gaz w podłogę. Jak się później okazało – niepotrzebnie, bo ostatecznie i tak musiałam czekać na spóźnione dziewczyny. Podjechałam pod duży, solidny budynek otoczony zapchanymi marketami i wysiadłam, czekając aż dojadą do mnie organizatorki tej nieprzyjemnej zabawy. Klubowy parking też nie świecił pustkami. Tłumy przedzierały się pomiędzy zaparkowanymi autami, śmiejąc się i hałasując, a i kolejni wjeżdżali pod wejście, parkując nawet na zarośniętych trawnikach. Nie podobało mi się tam, ale przecież obiecałam, że się zjawię i będę im towarzyszyć, choćby nie wiem co. Uszy pękały mi od muzyki dochodzącej ze środka. Ściany drżały, ziemia się trzęsła, a ktoś obok zarzygiwał ciemnozielony śmietnik, z którego śmieci wysypywały się na chodnik. Uroki klubowego życia. Żałowałam. Tak bardzo żałowałam!
— Byłam pewna, że nie przyjedziesz! — Magda wydarła się do mnie już z połowy parkingu. Po głosie słyszałam, że była nieco podpita, a jej chód niemal natychmiast to potwierdził. Już wtedy wiedziałam, że będą z nią problemy. Zresztą jak zwykle, gdy nadużywała zakazanych napoi. Monika bacznie dotrzymywała jej kroku, jak zresztą grupa trzech przyjaciół, którzy z nimi przyjechali. Za nią szło dwóch, chudych łebków do złudzienia przypominających tych wychudzonych patusiarzy spod bloku, a obok kobieta, którą kojarzyłam ze sklepu. Ona podeszła jako pierwsza i jako pierwsza wyciągnęła swoją dłoń:
— Karina. — Przedstawiła się.
Nie oceniałam zbyt pochopnie, ale od razu wyczułam, że nie przypadłam jej do gustu. Patrzyła na mnie z góry, choć nie wykluczałam, że miała mnie za lumpa, patrząc na to, jak byłam ubrana. Ona miała na sobie czarną, błyszczącą sukienkę, a ja biały podkoszulek i szare dresy. Trochę nie wpasowałam się w dress code, ale machnęłam na to ręką. Miałam zbyt dużo spraw, którymi warto było się przejmować.
— To jest Karina, moja koleżanka, a to są chłopcy. Pawełek i Krystian. Będą dzisiaj z nami pić. — Oznajmiła Magda, a ja zatrzymałam się na moment, by jednak coś jej objaśnić.
— Zapomnij, że wezmę cokolwiek alkoholowego do ust. Powiedziałam, że nie będę chlać.
— Magda, przestań. — Wtrąciła Monika. — Nawet nie próbuj jej przekonywać, bo zmieni zdanie i wróci do domu. Chodźcie lepiej do środka. Oni już na nas czekają.
Nie wiedziałam, kim byli oni, ale wtedy było mi to zupełnie obojętne. Chciałam odbimbać swoje, a potem wrócić do domu, żeby zaszyć się w swojej samotni. Monika o tym wiedziała, dlatego też broniła mnie, gdy Magda zaczynała mówić coś o wspólnym piciu czy wątłej zabawie do rana. Zaczynała mnie drażnić, chociaż zdawałam sobie sprawę, że jestem przewrażliwiona. Nie lubiłam rozkazów albo namawiania mnie do czegoś, na co nie miałam ochoty. To zostało mi jeszcze po wyprowadzce z rodzinnego domu, gdy rodzice prowadzili te praktyki wręcz nagminnie.
Gdy przeszliśmy przez duże, ciężkie drzwi, obie zamilkły. Magda była zachwycona armosferą, a Monika wywracała do mnie oczami, sugerując że też nie chciała się tam znaleźć:
— Uwierz mi, też miałam coś lepszego do roboty, ale ta flądra się uparła. Powiedziała, że musimy z nią jechać, bo chce spędzić z nami czas. Zaczęła mi wjeżdżać na psychę. — Powiedziała, schodząc po schodach na równi ze mną. — Ona chyba coś kombinuje. Tak mi się wydaje.
Po kontroli napakowanych ochroniarzy, dostałyśmy się do samego środka piekła. Wewnątrz panowała typowo klubowa, duszna aura. Tłumy szalały na parkiecie i schodach, ktoś rzygał w rogu sali, a ktoś inny z kolei rozbijał butelki na podłodze. Światła migały, temperatura sięgała tej z lipcowego upału na Saharze, a Monika okazywała coraz większe niezadowolenie. Widząc jej rozgoryczenie, klepnęłam ją w plecy, krzycząc:
— Damy radę!
Przecisnęłyśmy się przez parkiet, przy okazji obijając kilka wstawionych, dziwnie wyglądających ćpunów, a potem dostałyśmy się do schodów prowadzących na zabudowaną antresolę. Tam było już nieco spokojniej. Wtargałyśmy Magdę podświetlonymi na niebiesko schodami i wyszłyśmy na prostą drogę, wzdłuż której ciągnął się rząd dużych stolików, po brzegi wypełnionych różnymi ludźmi. Mnie to odpowiadało. Tam nie było zbyt dużego tłumu, przejście było bezproblemowe i nikt nie sprawiał wrażenia chętnego do zbicia nam szklanej butelki na głowie. Z daleka dostrzegłam jednak coś, czego sam diabeł by się wtedy nie spodziewał. Przy jednym ze stolików siedziała grupa mężczyzn, a na ich czele Prestowski – jak się można domyślić, razem z Aśką. Już wtedy wiedziałam, że właśnie do nich zmierzamy, i że to właśnie z nimi spędzimy dzisiejszy wieczór. Szarpnelam Monikę za rękaw dżinsowej kurtki, która okrywała jej nagie ramiona:
— Jaja sobie robicie? — Zapytałam z wyrzutem.
— Nie wiedziałam. Przysięgam… — Wybałuszyła oczy, sprawiając wrażenie zaskoczonej. Wierzyłam jej, bo wiedziałam, że ona też go nie tolerowała. Rzuciła na mnie jeszcze wzrokiem błagającym o wybaczenie i dodała:
— Pogadam jutro z Magdą, żeby nie pchała nas więcej na imprezy z tym człowiekiem. Wkurwia mnie to już.
Nim minęła chwila nim dosiadłyśmy się do dziesięcioosobowego stolika. W międzyczasie ona złapała jeszcze Magdę i odsunęła ją na bok, by powiedzieć o naszym niezadowoleniu. Rozmowa była spokojna, ale Magda niekoniecznie. Zaczęła machać dłońmi, chyba coś tłumacząc, a potem zezłoszczona odwróciła się na pięcie i podeszła do stolika. Wszyscy zauważyli, że coś jest nie tak. Uśmiechnęła się sztucznie, chyba zdając sobie z tego sprawę, a potem dalej udawała, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, chociaż wcale nie było. Kipiła ze złości, a alkohol bardzo te uczucie podkręcił, niemniej ja się tym nie przejmowałam. Wiedziałam, że poruszymy ten temat w pracy i nigdy więcej nie spotkamy się na wspólnej imprezie. Martwiła mnie natomiast ta impreza, na której już się wtedy znajdowałyśmy. Stolik był pełen różnych, dziwnych osób, a ja nie czułam się na siłach, by zrobić odwrót. Dywersja nie wchodziła w grę:
— Przedstawię was, dziewczyny! — Aśka wstała od stołu i zaczęła wskazywać palcem wybrane osoby. — To jest Michał, to jest Arek, to „Król”, a to „Chudy”. Presto już znacie. Nie muszę go przedstawiać. — Wskazywała, przedstawiając swoich nowych kolegów. Już po ich ksywach mogłam wnioskować, że to całkiem niezły gang i wcale nie miałam na myśli gangu Słodziaków. Żaden tam nie wyglądał na unikającego konfliktów luzaka, który najpierw tłumaczył, a potem bił. Jeden był obdrapany, drugi miał minę jakby był od urodzenia znał smak poirytowania, a wszyscy razem tworzyli kółeczko osób, których wolałyśmy unikać. Panowie „ciężkie ręce” spojrzeli na nas, odrywając się od zażartej batalii. Unieśli ciężkie dłonie na przywitanie. Ja swoją lekką rękę podałam im, jak gdyby nigdy nic. To miało być dowodem na to, że się nie boję, a moją grę aktorską zwięńczyło soczyste:
— Cześć. Miło mi.
Udawałam, że wszystko było w jak najlepszym porządku, choć tak naprawdę nie było.
Mina mi zrzedła, błękitne oczy posmutniały, a wewnątrz przepełniała mnie złość i niechęć. Jak zwykle, gdy człowiek jest gdzieś, gdzie nie chce być. Zdałam sobie też sprawę z tego, że nie mogę złapać kontaktu z Marcinem. Próbowałam się do niego dodzwonić od poprzedniego wieczora. Na początku odbierał, tłumacząc się ciężką pracą, dlatego odpuściłam. Miał napisać do wieczora, ale tego nie zrobił. Bez słowa wyjaśnienia zablokował mój numer telefonu, jakby chciał się ode mnie uwolnić. To też bardzo mnie wtedy dobiło. Przynajmniej na tyle, żebym nie odezwała się przez wieczór ani słowem:
— Ty wiesz, że ona pracowała u twojego wujka? — wybełkotała Magda ostatnim tchem, dopijając resztki tequilli. Lepiej, gdyby się wtedy nie odzywała. Wplątała mnie w niepotrzebną dyskusję, której za wszelką cenę chciałam uniknąć.
— U wujka? — Odezwał się jeden z nich, a ja momentalnie poczerwieniałam.
«Błagam, nie wchodź ze mną w dyskusję. NIE WCHODŹ ZE MNĄ W DYSKUSJĘ!» — modliłam się w duchu.
— Coś słyszałem. Mówił mi o tobie. — Dodał, kręcąc swoją pustą szklanką w miejscu. Spojrzałam na niego i od razu wiedziałam, że będzie chciał ciągnąć dyskusję, ale ja nie mogłam się oprzeć pytaniu:
— Zechcesz podzielić się tym, co ci o mnie mówił?
Wypaliłam. Jak Boga kocham, nie chciałam wchodzić w dyskusję. Po co to zrobiłam? Ja chciałam wyjść. Miałam tylko wejść i wyjść, a zaczęłam wpychać się w dyskusję z chłopakiem o kilkadziesiąt kilogramów cięższym ode mnie. Gdybym siedziała naprzeciwko siebie, strzeliłabym sobie w twarz. Niestety, gdybym to wtedy zrobiła, mieliby mnie co najmniej za uciekiniera szpitala psychiatrycznego:
— Może…
Presto, jak i cała reszta zaczęli cichnąć, skupiając się na naszej rozmowie, choć może trafniej byłoby określić to drętwą wymianą pojedynczych słów, bowiem ja chciałam to wiedzieć, ale on nie chciał mi tego powiedzieć. Z pewnym i podstępnym uśmiechem na ustach igrał ze mną i bawił się, gdy ja walczyłam o przetrwanie. Nie zamierzałam go prosić. Jeśli zaczął wątek i nie chciał go rozwinąć, to zasłużył na miano drażniącego pomiotu z IQ szyjki macicy. Tak, jak jego koledzy:
— Nie drażnij się z nią. Miała ciężki dzień. — Zaśmiał się Presto.
— Chwalił sobie ciebie. Rzadko się zdarza, żeby kogokolwiek chwalił. Mówił, że byłaś bardzo dobrą pracownicą i chciałby, żebyś wróciła. — Kiwał głową z uśmiechem na twarzy.
Rzuciłam wzrokiem na jego twarz, a i tam go zawiesiłam. Patrzyłam w jego brązowe oczy, nie spuszczając wzroku. W zasadzie nastąpił we mnie ten nieoczekiwany moment zawieszenia i analizy słów, które padły z jego ust. Wychodziło na to, że Toffel naprawdę chciał mnie z powrotem:
— Nie mogę wrócić. — oznajmiłam. — Myślę, że ty wiesz, dlaczego.
Pokiwał wielkim, kwadratowym łbem, okrytym brązową czupryną i uśmiechnął się, przymrużając oczy:
— Ja też jej nie lubię.
Bóg mi świadkiem, że w tamtym momencie, jak raz nie czułam tego, co powinnam była czuć. Facet sprawiał wrażenie człowieka, który mnie rozumiał. Ot, tak po prostu. Może oceniłam go zbyt pochopnie? Może wcale nie był kawałem chuja i nie miał IQ szyjki macicy? Nawet na moment opuściło mnie te uczucie nienawiści, z którym weszłam do środka. Wtedy poczułam wewnętrzny spokój. Zupełnie tak, jakbym wiedziała, że nie każdy przy stoliku chciałby zeżreć mnie żywcem. Król wydawał się mieć pokojowe zamiary, i mimo, że od rozmowy minęło trochę czasu, my nadal nie spuszczaliśmy z siebie wzroku. Patrzyliśmy się na siebie przez dłuższą chwilę, nieprzerwanie, bez mrugnięcia okiem. Tego było za wiele. Byłam na to zbyt słaba psychicznie, bo takich patusów chciałam unikać, ale wtedy mnie zamroczyło. On mi się wtedy spodobał.
Wspólnie z Moniką obmyśliłyśmy plan dywersyjny. Obie miałyśmy coś do zrobienie i obie musiałyśmy uciekać. Ot, zwyczajnie. Ja musiałam jechać do pobitego taty, a ona koniecznie musiała jechać tam ze mną. Przeprosiłyśmy za ewakuację, zabrałyśmy torebki i wyszłyśmy z klubu. Jakież szczęście, że nikt się nie przyczepił o tak beznadziejną wymówkę, chociaż pewnie myśleli o nas wtedy to, co myśleli i ja wolałam się w to nie zagłębiać. Sam fakt niewypału klubowego siedział mi w głowie, katując moje myśli, a to było wystarczająco ciężkie do przemyślenia. Nie potrzebowałam niczego więcej:
— Co my odjebałyśmy? Czy my właśnie uciekłyśmy z imprezy? — Zapytała Monika, dotrzymując mi kroku. Wyszłyśmy wprost na parking i bardzo szybko kierowałyśmy się w stronę mojego auta.
— Tak, właśnie uciekłyśmy z imprezy. Nie gadaj, tylko wskakuj do auta, bo się rozmyślą i zechcą jechać z nami.
Wpakowałyśmy się do środka i zamknęłyśmy za sobą drzwi. Chciałyśmy bardzo szybko stamtąd odjechać i jak tchórze, zniknąć gdzieś wśród innych aut. Monice to pasowało, mi też. A Magda i tak miała zebrać za tę imprezę następnego dnia:
— Nie wiem. Chyba ją jutro zabiję. Mam nadzieję, że przez noc mi trochę przejdzie, bo jeśli nie… — zagroziłam, skupiając wzrok na oświetlonej przez latarnie drodze.
— Mogę się mylić, okej? I chcę się mylić, ale czy nie wydaje ci się, że ona robi to specjalnie? — podsunęła.
— Czekaj… Specjalnie? — Zdziwiłam się. — Tylko po co? Jaki miałaby w tym cel?
— Nie wiem. — Podumała. — Może chce zobaczyć, jak sytuacja między tobą, a Presto? A może kombinuje coś więcej? Nie wiem, ale wygląda mi to co najmniej dziwnie.
— Nie, to niemożliwe. Magda chciałaby celowo organizować mi spotkania z Presto? A może to on tego chce? W końcu lubi mnie podkurwić i widzę to w jego oczach.
Tak czy siak, zamierzałam poruszyć ten temat z Magdą w pracy, a Monika obiecała poruszyć go razem ze mną. Z tą myślą zjawiła się następnego dnia w sklepie, gdy przeszła przez próg i krzyknęła:
— Gdzie ona jest?!
Rzuciła torebką o ladę i rozejrzała się po sklepie. Ja stałam po drugiej stronie biednego blatu, który solidnie oberwał. Nie wiedziałam, jak mam jej powiedzieć, że najpewniej w ogóle nie przyjdzie:
— Piła wczoraj. Obawiam się, że będziemy musiały odłożyć pytania na jutro. Poza tym… Towar wisi na magazynie. — Kiwnęłam głową w stronę kanciapy, a Monika ciężko westchnęła i w zupełnej ciszy, przeszła do pomieszczenia, które pękało od ilości kartonów. .
Sądziłam, że ona faktycznie się nie pojawi. Skoro była w takim stanie, to istniało duże prawdopodobieństwo, że po prostu odsypiała, ale mi często zdarzało się podchodzić do pewnych spraw zbyt pochopnie. Tym razem również się myliłam, bo w południe, trochę spóźniona, wbiła się przez kanciapę, robiąc nalot na magazyn, w którym skrupulatnie układałyśmy nowy towar:
— Jestem! — Krzyknęła. — Trochę spóźniona, ale jestem!
Monika odłożyła jedno z pudeł, które zamierzała rozpakować i uniosła wzrok, kierując go prosto na nią. Ja również odłożyłam ubrania na bok. Spojrzałam na nią wprost zabójczo, sugerując że to dobry moment na ucieczkę:
— Och, serio? — zapytałam. — Jesteś? To bardzo dobrze, bo mamy z tobą do pogadania.
— Po kiego chuja brałaś nas wczoraj na tę stypę?
Magda spojrzała w stronę wyjścia i przyłożyła palec do ust, by nas uciszyć. Robiła to bardzo natarczywie, wręcz biła się palcem po ustach, bylebyśmy tylko zrozumiały, że mamy milczeć:
— Zamknijcie się, do cholery… — Wyszeptała. — Oni tam są. Usłyszą was.
— No, nie mów mi, że znowu ich tutaj przyprowadziłyście… — Monika zdawała się nie dowierzać w głupotę Magdy. — Zabiję cię… Po prostu cię zabiję.
— Później. Zabij mnie później, dobra?
— Jesteś gorsza niż moja matka. Po co ciągle pchasz nas w stronę Prestowskiego i jego kolegów? Nie trawię go, rozumiesz? — Zaczęłam, podchodząc bliżej niej. — Nie rób tego więcej. Nie zapraszaj nas tam, gdzie jest on.
Minęłam więc pudła i wyszłam z magazynu, zostawiając dziewczyny same. One kontynuowały rozmowę w cztery oczy, gdy ja miałam w planach przegonić zgraję tumanów, używając do tego pretekstu jadącego szefa. Ten trik zawsze działał. Przynajmniej mi ta sztuczka zawsze wychodziła bezbłędnie, spełniając przy tym zamierzony efekt. Pewnie i szybko przeszłam przez kanciapę zmierzając w stronę sklepu, i gdy doszłam do progu znów straciłam pewność siebie. To wszystko za sprawą Króla, który oparty plecami o ladę, obrócił wzrok w moją stronę i zawiesił się. Obleciałam go wzrokiem, tak jak i on, a następnie weszłam do środka. Nawet Presto, który stał kilka kroków od niego nie zrobił na mnie wrażenia. Powinnam była się przecież bać. Strach przeszedł mi momentalnie, bo na jego miejscu pojawiło się zupełnie inne uczucie:
— Cześć. — Przywitał się lekko i frywolnie. — Uciekłaś od nas więc my przyjechaliśmy do ciebie.
— Fajnie, a w jakim celu?
Na jego twarzy pojawił się uśmiech, który skrzętnie tuszował schylając głowę ku dołowi, niemniej ja i tak zauważyłam jego rozciągnięte wargi. Zapewne tak samo, jak i reszta niechcianych gości, którzy obstawili niemal cały sklep. Wiedziałam, że coś było na rzeczy, ale ciężko rozszyfrować, gdy ten bywał tak skryty. Może wpadłam mu w oko, a może starał się być miłym, ale jedno było pewne; w mojej głowie znów pojawił się temat do nocnych przemyśleń, których tak bardzo nie lubiłam. Stałam tam jak wbita w ziemię i sądziłam, że będę tak stać w nieskończoność. Nawet zapomniałam, po co tam poszłam. Król miał jakiś cel i bardzo chciał go zrealizować. Minął mnie nagle w progu i kiwnął palcem, gestykulując prośbę o przejście do kanciapy. Poszłam za nim bezmyślnie, bo wcale nie obawiałam się wybryków z jego strony. Może zachowałam się zbyt lekkomyślnie, ale w tamtym momencie nie przychodziło mi na myśl, to że mógłby chcieć mnie skrzywdzić. Spokojnie przystanął przy stole i czekał, aż podejdę. Podeszłam, bo chyba to było pisane mi zrobić:
— Toffel kazał mi z tobą pogadać na temat powrotu do sklepu. Liczy na to, że moje pierdolamento jakoś cię skusi.
— Chyba sam w to wątpisz. — Uniosłam brwi do góry. — Nic nie będzie w stanie przekonać mnie do powrotu. On dobrze o tym wie. Niepotrzebnie cię w to angażował.
— Co ci szkodzi? Gośki już tam nie ma.
— Tak, wiem. Nie mogę. — Pokiwałam głową przecząco.
— Tu chodzi o coś więcej niż samą kasę. — Oznajmił nagle. Złożył ręce na klatce piersiowej, układając dłonie pod pachami i wyprostował się. — Sprawa jest bardziej pojebana niż ci się wydaje.
— Daj spokój… Po prostu powiedz, o co chodzi.
— Wolałbym, żeby on ci o tym opowiedział.
— Nie utrzymuję z nim kontaktu. No mów, chłopie. Jeśli coś wiesz, to powiedz.
Jego ton i cała sprawa, o której mówił wydawała mi się niezwykle ciekawa. Chciałam za wszelką cenę dowiedzieć się, dlaczego pantoflarz tak bardzo naciska na mój powrót do swojego sklepu. W pierwszej chwili przez myśl przeszła mi opcja swego rodzaju zauroczenia, ale to odpadało już na starcie. Były szef wielokrotnie mówił mi, że uważa mnie za człowieka wartościowego i zaufanego, nie rzucając przy tym dwuznacznych sugestii. Gdyby było inaczej, dawałby jasne znaki sugerujące przywiązanie. Nic mi się w tej sprawie nie kleiło, dlatego dobrym pomysłem było przyciśnięcie Króla. On coś wiedział, a jeśli on wiedział, to ja też musiałam:
— Nawet nie wiem, jak mam ci to powiedzieć. — Zaśmiał się, patrząc mi prosto w oczy. — On chyba ma cię za swoją córkę.
Zdębiałam:
— Czej… Ty chcesz mi teraz, w tym momencie, powiedzieć, że on próbuje mi tatusiować? Nie! — Krzyknęłam — teraz jaja sobie robisz i to konkretne.
— Jakbym robił sobie jajca, to byłoby to zabawniejsze. Jego córka wykitowała kilka lat temu. Jakoś trochę mu ją przypominasz. — Oznajmił. — Coś mu się chyba popierdoliło.
_________________
Rozdział opóźniony. Pisanie go pozbawiło mnie wzroku, kreatywności i chęci do czegokolwiek. Wierzcie lub nie – pisałam go od nowa, bo był beznadziejny.
Jeszcze raz bardzo dziękuję za obecność każdego z was.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top