Miłość upośledza.


Nim jesienne ptactwo zdążyło odlecieć na południe, w kraju nastała zima. Prawdziwa, mroźna zima przyszła dopiero nocą, ósmego listopada, gdy nikt z nas nie był w stanie się tego spodziewać. Biały puch przykrył wszystko, co tylko stało pod otwartym niebem, a mróz uformował na jezdniach lodowe zjeżdżalnie, które nie radowały rozwścieczonych kierowców, pędzących do pracy. U mnie było akurat zupełnie odwrotnie. Kiedy tylko otworzyłam oczy i wyjrzałam przez okno, rozradowana wybiegłam z pokoju, i jak dawniej, wydarłam się na całe mieszkanie:

— Śnieg spadł! 

Ojciec uśmiechnął się pod nosem, przypominając sobie czasy mojego dzieciństwa, kiedy to na śnieg reagowałam jak pies spuszczony z łańcucha. Biegałam od okna do okna, podziwiając i podniecając się opadem kłopotliwego puchu: 

— Nie szalej. Masz już dwadzieścia sześć lat.. - powiedziała mama, podając śniadanie do małego stołu stojącego przy ścianie w kuchni.

— I? — Spytałam, nie rozumiejąc aluzji. 

— I jesteś dorosła. 

— I…? 

Mama próbowała chyba zepsuć mi tę niezwykłą radość, która ogarnęła całe moje ciało, ale na marne. Nic nie było w stanie tej radości zdusić, gdy przecież zima była moją ulubioną porą roku: 

— Ciesz się, ciesz. Ciekawe jak spod bloku wyjedziesz… — zaśmiał się złowrogo ojciec, przegryzając swoją kanapkę. 

— Oj tam! Dawaj, ulepimy bałwana. 

— Ulepimy. 

Z racji remontu w moim mieszkaniu, musiałam tymczasowo wynieść się do rodziców, ale wyszło mi to na dobre. Życie z mamą zawsze wychodziło na dobre, gdy ciepłe obiady były w domu obowiązkowe, a pranie nie zawracało mi głowy ani na moment. I przyszła zima. Co roku, mimo naszego wieku, lepiliśmy bałwana pod blokiem. Była to taka nasza mała tradycja, bo robiliśmy to od zawsze. Te chwile łączyły mnie z ojcem, i choć nasze drogi się rozeszły, to właśnie to, znów scalało je w jedno.

Praktycznie zawsze, gdy tylko wychodziliśmy na boisko, dzieciaki z sąsiedztwa wybiegały z domów, by nam towarzyszyć. Ciągnęły za sobą sanki, niosły garść marchwi i zaczynały toczyć ogromne kule śniegu, z których powstawały później potężne bałwany.

Tak było też tego poranka. 

Opatuliliśmy się z ojcem po same uszy i wyszliśmy za blok na opustoszałą polanę, która latem mieniła się kolorami zieleni, pełniąc funkcję osiedlowego boiska, a w zimie zaś, przemieniała w białą pustynię, odbijającą światło słońca niczym białe kryształy, rozsypane wszędzie wokół. Dzień był ponury, jednak to nas nigdy nie zniechęcało. Przedzieraliśmy się przez śnieg sięgający do kolan, a za nami biegło ośmioro dzieciaków w różnym wieku. Młodsi, starsi. Najmłodszy miał sześć lat, a najstarszy prawie osiemnaście. Za nimi podążali rodzice, którzy co chwilę krzyczeli: «Nie tak szybko!». Nie doganiali nas, gdy szliśmy jako pierwsi. Kroczyliśmy dumnie przed siebie, mając w tyle naszą małą armię rozradowanych dzieciaków i uśmiechaliśmy się do siebie wzajemnie, tworząc kolejny rok pięknych wspomnień. 

Mieliśmy zamiar świetnie się bawić i obojgu nam kompletnie wypadło z głowy, że przecież to dziś miał zjawić się Presto, żeby ustalić z rodzicami jakiego mieszkania konkretnie szukają. 

Zaczęliśmy lepić bałwana. Ja toczyłam kulę z dziewczynkami, ojciec toczył z chłopakami i tak powstał Król – bałwan, Król. Z początku miał być chłopcem, niemniej w imię rozwiązania sporu płciowego dla tak ogromnego osobnika, uczyniliśmy go kobietą z męską ksywą. Cóż, mnie się ta postać nawet bardzo podobała, zwłaszcza, że do złudzenia kogoś przypominała, a i dzieciaki świetnie przyjęły oryginalnego bałwana o krzywym nosie. 

Potem była już tylko tradycyjna wojna na śnieżki, czyli wszyscy przeciw wszystkim. Tak dobrze się bawiłam, że nie zauważyłam Artura zmierzającego w naszą stronę. Przedzierał się w nowych, wyprasowanych, czarnych spodniach, aż w końcu dotarł do miejsca w którym stałam i zrzucił mi na głowę potężną kupę mokrego śniegu:

— Duże dziecko… — Rzucił pogardliwie. 

Obróciłam się na pięcie i zastygłam na moment: 

— O mój Boże, kompletnie o tobie zapomnieliśmy. — powiedziałam, strzepując śnieg z czapki. Byłam zażenowana tym, że widział mnie podczas tak dziecinnego zajęcia, gdy przecież byłam zdecydowanie za duża na taplaninę w śniegu.

— A ja jakoś nie mogę zapomnieć. — odparł, po czym zerwał się i chwycił ogromną kupę śniegu. Nim zorientowałam się, że zamierza rzucić mi ją na głowę, minęły sekundy, i właśnie tym zaczął prawdziwą wojnę armatnią. Obrzucał nas śniegiem i wytarzał mnie w nim, jak dziecko. Miał zdecydowanie więcej siły niż ja, a więc stałam się jego głównym celem. Trochę w nas rzucał, trochę pchał dzieci na sankach, był duży i silny, a więc nadawał się na konia, który targał dzieciaki po zaspach. Z początku się go bały, zupełnie tak, jak ja, ale później rzucały mu się na ręce, by je podrzucał albo windował w zaspy. Było fajnie, a to wszystko głównie dzięki niemu. 

Po dwóch godzinach wróciliśmy do mieszkania, by wypić gorącą herbatę i dokończyć sprawy mieszkaniowe. 

Ja się przebrałam, ale on siedział mokry. Jak twierdził, nie chorował, a więc nie przejął się tym faktem tak bardzo, jak moja mama: 

— Do jakiej kwoty szukacie? — zapytał, wyciągając papiery z czarnej, skórzanej teczki. 

— Dwieście tysięcy, a może nawet ciut w górę. — odparł tata, siadając na fotelu naprzeciwko niego. 

— Mam tu kilka ofert. Zmieścicie się w cenie i jeszcze wam nawet na jakieś dodatki zostanie. No dobra, a jakie macie wymagania? — chwycił kubek z herbatą i rozsiadł się wygodnie.

— Chcielibyśmy coś na własność. Nie musi być duże, aby było trochę miejsca na dzieci, w razie jakbyśmy doczekali się wnuków, no i najlepiej jakby było po remoncie, w spokojnej okolicy, z dala od pijaków i różnych tego typu marginesów.

— Mam tutaj jedno na Wilanowie, niedaleko mnie. Pasuje do kryteriów i nawet mieści się w cenie. Sto dziewięćdziesiąt trzy tysiące. Znam tę okolicę, blok i ludzie też niczego sobie, w dodatku macie strzeżony parking, sklepy pod nosem. — podał ojcu kartkę. — Następne to Mokotów, tutaj za rogiem, ale tam to już dalekie od spokojnej dzielnicy. Mamy też kolejne z Wilanowa i nawet Ursus, a potem centrum, ale w tym centrum się cenowo nie zmieścicie, bo tu już mamy prawie trzysta tysięcy. 

— Ja to bym chciała domek na wsi, gdzieś w krzakach, w głębokim lesie, na takim zadupiu. Tam to dopiero byłby spokój i przestrzeń... — spojrzałam na rodziców, wyobrażając sobie dom swoich marzeń. 

— Ja mam taki dom. 

— No tak. Aśka coś wspominała. 

— Całkiem spory. Idealny na letnie wypady, ogniska, a do tego mam staw pod nosem i nie muszę wyjeżdżać nad jezioro. Ryby łowić też mogę i nie muszę się o nic martwić. — uśmiechnął się. 

No i znów uruchomił ojca. Gdy tylko gdziekolwiek padało słowo «ryby» stary podrygiwał i mało nie spadał z fotela. Mama już wiedziała, że Presto stanie się częstym gościem w domu, i to niekoniecznie moim: 

— Oo, łowisz ryby? 

— Nie tak profesjonalnie, ale lubię posiedzieć z wędką. 

— Ale to łowisz w publicznym zbiorniku czy w swoim? 

— Nie no, w swoim. Napuściłem ryb i siedzę jak dureń czasami po osiem godzin dziennie. Co złowię to wypuszczę i tak leci. 

— Ja też łowiłem. Oj!j Piękne sumy, pamiętam, pod Lublinem łapałem. Największy miał osiem kilo, jak byk! 

— Mi się jeszcze tyle nie trafiło, ale pamiętam ojca, jak któregoś dnia przyszedł do domu z jedenasto kilowym sumem. Mama trzy godziny się z nim męczyła, żeby go oprawić. 

— A ile ja się namęczyłam z tymi jego rybami…— westchnęła mama. 

— W takim razie, w kwietniu, zapraszam do siebie. Skoczymy na działkę, połowimy trochę, a w tym czasie dziewczyny będą ogarniać jedzenie i zrobimy sobie jakiegoś grilla albo ognisko. Co wy na to? — zapytał nagle, głaskając mnie palcem po dłoni. 

— Co ty na to? — zwróciłam się do ojca. 

— Ja?! Ja tak. Bardzo tak!  

— Chryste Panie… — Mama złapała się za głowę. 

Wstępnie wiedzieliśmy, na czym staliśmy. Rodzice umówili się z Arturem na następny dzień w celu oglądania mieszkania, a ja odprowadziłam go na parking, by podziękować za pomoc i ustalić, ile będę musiała mu za tę pomoc zapłacić. Nie mógł pomagać im przecież za darmo, nawet jeśli wszystko organizował po znajomości. Czułabym się dość niezręcznie, gdyby przyjeżdżał do nas i zajmował się nowym lokum całkowicie za darmo: 

— Będę miał prowizję od właściciela mieszkania. 

— No, ale to chyba jest tak, że od nas też coś powinieneś wziąć, bo to my cię wynajęliśmy. 

— Daj spokój… — powtórzył, wkładając teczkę do samochodu.  

— No ile? Tysiąc? Dwa? 

— Pięćset tysięcy. — zażartował. — Ugotujesz mi coś dobrego i będziemy kwita. Cześć. — wsiadł do auta, ale nim ruszył, wystawił głowę za okno: 

 — Aha! Dlaczego nazwałaś bałwana ksywą Konana? 

— Przecież pasuje. — zaśmiałam się i machnęłam ręką na pożegnanie. 

Miałam cichą nadzieję, że Presto przekaże Konanowi informację o miejscu jego spoczynku, czyli na miejskim boisku z krzywą marchewką zamiast nosa. Nigdy nie byłam zbyt złośliwa, ale czasem odczuwałam potrzebę utarcia nosa komuś, kto sobie na to bezsprzecznie zasłużył. Bałwan nie był niczym złym, a w razie awantury mogłam się wybronić tym, że to absolutnie nie on, tylko jego klon. 

Weszłam po schodach do drzwi, a potem wślizgnęłam się do środka. Gdy usiadłam na ciepłym fotelu, ogrzanym przez Prestowskiego, od razu wiedziałam, że mamie znów coś nie pasuje. Jej mina była droga, choć odrobinę bezradna. Nie byłam pewna czy to nie przez te cholerne ryby, których miała dosyć. Postanowiłam, że poczekam na rozwój sytuacji: 

— Fajny ten Artur. — powiedział rozradowany ojciec. 

— Gówno! Nie pamiętasz już jaki to bandyta? — wtrąciła się mama. 

— Oj tam, bandyta od razu! Każdy orze jak może, żeby żyć lepiej. Ty sobie spójrz na polityków. Patrzysz codziennie i nie mówisz, że bandyci. 

— Ja nie chcę żeby Sara się z nim zadawała. Ty widziałeś jak na nią patrzył? Widziałeś? Mało jej nie zjadł. 

— Coś się tak czepiła tego chłopa, jak kleszcz dupy? Mieszkania ci szu... — Niedokończył. — A właśnie, ile on chce za pośrednictwo? 

— Nic nie chciał. 

— No właśnie, dobry chłop. Robotę zrobił za darmo, do warsztatu pięć stów napiwku dorzucił, a ty masz jeszcze pretensje. 

— Gdyby nie te ryby i ten jego staw, jełopie, to na dupie byś cicho siedział, nawet słowem nie pisnął. 

— Ja myślę, że ryby to zaleta, proszę ciebie. Jak chłop lubi łowić ryby, to znaczy, że jest cierpliwy, a jak jest cierpliwy, to spokojnie z taką babą, jak ty wytrzyma. 

— Jak ci się nie podoba, to won z domu. Tęsknić nie będę.

— Będziesz, będziesz! 

Oni zawsze się tak drażnili, to było wręcz w naszym domu normalne. Mama miała dominujący charakter, a tata zazwyczaj ustępował, nie z pantoflarstwa, ale ze zwykłej miłości. On rządził w zakładzie, mama rządziła w domu i tak jakoś dotrwali do dwudziestej trzeciej rocznicy, która bądź co bądź zbliżała się wielkimi krokami. Nadal się kochali i to mnie cieszyło, bo w czasach, kiedy ludzie się rozwodzili, oni byli unikatowi i naprawiali to, co się zepsuło.

  Następnego dnia rodzice wyjechali z domu już po ósmej. Byli umówieni z Arturem na Wilanowie i mieli oglądać pierwsze mieszkanie, które najbardziej ich zainteresowało. Ja zostałam w domu, miałam załatwić swoje sprawy i zadzwonić do kolegi Presto w sprawie pracy. Tego dnia musiałam podjąć najważniejszą decyzję w moim życiu:  zostać czy znów wyjechać i tym razem się przemęczyć? W zasadzie wiedziałam, co miałam wybrać i niepotrzebnie się z tym wszystkim męczyłam, zadając sobie kolejny kłopot. Ostatecznie zdecydowałam, że zostanę. Z radością powiadomiłam szefa, że nie przyjadę, bo znalazłam pracę w kraju. Było mu to obojętne, zresztą jak wszystko, gdy miało się taki przemiał ludzi na stanowisko. 

Napisałam o tym Aśce. Stwierdziłam, że powinna wiedzieć. Cieszyła się, choć nie wiedziała o tym, że jej chłopak załatwił mi pracę na miejscu. Presto nic jej nie wspomniał, nawet nie pisnął słowem, że jednak się na to zgodziłam. Była zaskoczona, a nawet miała do niego pretensję o to, że nic jej nie powiedział. Wiedziałam, że przez moją paplaninę może mu się oberwać, dlatego wcześniej go o tym poinformowałam:  

— I co? Ładne nie? — zapytał tata, zamykając drzwi wejściowe. 

— Bardzo ładne. Ja bym nawet nie szła oglądać następnych. 

— A jaki problem? Zadzwonię do Artura wieczorem i powiem, że chcemy to pierwsze. 

— Ale jak tamte też będą ładne? 

— Na pewno nie tak, je na Wilanowie. 

Obróciłam głowę od telewizora i spojrzałam w ich stronę:

— Obejrzane? 

— Oglądaliśmy i chyba nie będziemy oglądać dalej. Te na Wilanowie jest piękne, a w dodatku z balkonu mamy widok na posesję Artura. — zaśmiał się, pocierając ręką o rękę. 

— Nawet nie myśl o tym, że będziesz sobie do niego chodził na chlanie. 

— A kto powiedział, że tak myślę? Po prostu będziemy mieli do siebie bliżej. 

Od słowa do słowa wyszło, że Prestowski, odporny na wirusy i przeziębienia, jednak się pochorował. Jako współwinna całej sytuacji, wyjęłam telefon i napisałam do niego wiadomość z zapytaniem, czy faktycznie się przez nas rozchorował. Odpisał niemal od razu, że to nie przez nas, ale przez to, że wziął kąpiel i od razu wyszedł z domu. Chciałam wpaść do niego wieczorem, żeby podrzucić mu jakieś leki, a korzystając z tej okazji, chwilę z nim pogadać, o tym co powiedziałam Aśce. Sądziłam, że narobiłam mu problemów, dlatego chciałam wyjaśnić i wypytać, jak finalnie się to zakończyło. Ona od rana była w butiku i nawet nie odbierała, a więc zorientowałam się mniej więcej, o której Presto wraca do domu, by jakoś mu te leki dowieźć i być może spotkać tam też ją.  

Około osiemnastej, może chwilę po, wskoczyłam szybko do auta, a potem do apteki i od razu podjechałam do niego. Zaparkowałam przed bramą, bo bez sensu było wjeżdżać, gdy przecież za moment miałam wracać. Światła świeciły się tylko na dole, więc mogłam się domyślić, że był w domu. 

Dumnie wkroczyłam po ciemnoszarych schodach i zapukałam do drzwi. Chwilę się nastałam nim w ogóle mi otworzył, ale wpuścił mnie do środka. Faktycznie wyglądał słabo. Był blady, zasmarkany, głos miał ochrypnięty i był strasznie słaby. Cóż mogłam na to poradzić? Miałam ogromną ochotę go wyśmiać, ale nie chciałam być tak podła, jak on. Byłam pewna, że gdyby spotkało to mnie, nie mogłabym liczyć na ulgę. Pewnie prawiłby, że jestem słabeuszem i małym kłamcą, bo przecież miałam nie chorować. Karma wróciła, ale za prześmiewcze głupoty, którymi mnie czasem męczył. 

Ściągnęłam zimowe kozaki i weszłam do salonu. Na kanapie leżał rozbebrany koc, którym się przykrył, a na podłodze mała, czarna poduszka, co sugerowało, że właśnie tam odpoczywał. Udawał, że nic mu nie jest. Jak zwykle zgrywał twardziela, gdy przecież dokładnie było widać, że mało nie mdlał: 

— Wpadłam tylko na chwilę. Chciałam pogadać i sprawdzić, jak się czujesz. Myślałam, że zastanę u ciebie Aśkę, ale chyba jeszcze w pracy. — podałam mu reklamówke do ręki. — Tu masz leki, ale na razie weź tylko ten do picia. 

— Od wczoraj jej nie było. 

— Może ma tyle pracy? 

— Wczoraj miała drugą zmianę. — Odpowiedział obojętnie, grzebiąc w kolorowej reklamówce.  

— To dlaczego jej nie było? A w ogóle dzwoniła do ciebie po tym jak cię wkopałam?

— O dziwo, jak w tej sprawie, to od razu znalazła czas. I właśnie dlatego się z nią rozstałem, a ty jeszcze nalegalaś żebym do niej wrócił. Myślałem, że przez te pół roku się zmieniła i przestała świrować, ale nie… Nadal jest to samo. 

— Czyli? Zupełnie nie czaję. Ja obstawiałam, że to raczej ty masz w nią wyjebane, a nie odwrotnie. 

— Nie widzisz, że jej tutaj nie ma? Leki przywiozłaś mi ty, a zrobić to powinna ona. Może nie powinna, ale mogłaby ona. Chuj ją obchodzi to, że zapierdalam siedem dni w tygodniu, że czasami zarywam nocki. O to się nie przyjebie i nie zapyta czy muszę tam siedzieć, dlaczego się przemęczam, bo jak ma ochotę na chuj wie jaką restaurację, to już jest zajebiście, ale jak wyjde w sobotę do klubu z chłopakami, to dzwoni w przeciągu kilku sekund, że się szwędam i nie wiadomo co rucham, że ona zaraz przyjeżdża i jedziemy do domu. — powiedział całkiem spokojnie. — Ja tak nie mogę. Ja nie jestem typem człowieka, który da się poniewierać za cenę jakiejś zjebanej… Miłości. 

— A powiedziałeś jej to, co teraz powiedziałeś mi? 

— Ileż kurwa można?  

— Współczuję, ale nie doradzę. Nie będę gadać o tym z Aśką, chyba, że zacznie temat, ale doradzać jej też nie będę. To wy razem jesteście i wy musicie sobie z tym poradzić. 

— Wyzwanie, jak szarpanie się z osłem. — Wyciągnął biały kubek z szafki. 

— Zazdrość to podobno oznaka miłości. Może z czasem jej przejdzie. Przecież nie zostawisz jej przez to, że cię kocha. — chwyciłam saszetkę i wsypałam do niego lek. 

— Ostatnim razem, jak ją zostawiłem, to nie dawała mi spokoju, a czarę przelałaś ty, koleżanko, dzwoniąc do mnie. Zresztą, nawet jeśli, to nie jestem do niej uwiązany. 

— No, ale później usunęłam twój numer. Nie dzwoniłam, nie pisałam, a przyjaźń zaproponowałeś sam. 

— I nie żałuję.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top