16. Napinamy bicepsy, panowie!
To był naprawdę piękny dzień, po którym nastąpił równie piękny wieczór, natomiast noc - tak jak wcześniej - miała być najspokojniejszą nocą od dłuższego czasu, czyli od kiedy sąsiad zaczął remont. Na całe szczęście akurat wyjechał gdzieś na parę dni i nic nie zagłuszało cudownej ciszy w niewielkim, przytulnym mieszkanku. Siedział przed telewizorem, maksymalnie zrelaksowany, do tego - zgrozo - zbyt rozleniwiony, by się chociaż przebrać. A przynajmniej aż do chwili, gdy...
- IIIIZAAAAYAAAA! - zawołał, gdy w oknie mignęła mu charakterystyczna czarna kurtka obszyta beżowym futerkiem. I wszelki spokój diabli wzięli.
Informator wskoczył przez okno do środka pomieszczenia. Shizuo bez wahania podniósł używany przed chwilą telewizor z zamiarem rzucenia nim w Izayę. Ten jednak zniknął w głębi mieszkania zanim urządzenie zdążyło w ogóle wzbić się w powietrze.
- Wracaj tu, wszarzu! - warknął Shizuo, wypadając na przedpokój. Drzwi wejściowe były otwarte na oścież i mignęła w nich kurtka. Izaya niewątpliwie próbował wywabić go na zewnątrz. Było to co najmniej podejrzane. - Izaya!
Wybiegł na klatkę schodową, a potem na dwór. Izaya uśmiechnął się kpiąco, czekając, aż ten zacznie go gonić. Tak się też stało. Biegli przez parę minut w jakimś obranym przez czarnowłosego kierunku, aż do momentu, w którym ten Izaya... zniknął.
Shizuo stał przez chwilę, rozglądając się, zdezorientowany.
W następnej chwili poczuł na szyi delikatne zimno ostrza.
- Szach - oznajmił cicho informator.
- Izayaaa! - Rozległ się nieprzyjemny odgłos zgrzytających zębów.
- Shizu-chan, nie chciałbyś może zarobić paru groszy?
- Nie będę dla ciebie pracował, wszarzu - warknął.
- Z tego co słyszałem, nie lubisz, gdy cierpią niewinni ludzie - zauważył Izaya z lekkim uśmiechem.
- Mówisz o sobie? - prychnął Shizuo.
- Nie tym razem. Porozmawiamy?
Vincent Yorick postukiwał nerwowo palcami o stół. Mimo środka nocy, co chwilę odbierał telefony, ale żaden z jego pomocników nie był w stanie powiedzieć absolutnie nic na temat - gdzie zniknęła [f/n] [l/n].
I w chwili, gdy jego frustracja sięgała zenitu, zadzwonił kolejny ktoś. I ten ktoś bez cienia wątpliwości oznajmił, że widział dziewczynę uciekającą razem z niejakim Oriharą Izayą. Czy była to prawda - nie mógł być pewny. Jedyne, co mógł w tej chwili robić, to sprawdzić. A to był w tej chwili najmocniejszy trop.
Po chwili wybrał w telefonie jeden z najczęściej używanych numerów.
- Carl.
- Panie Yorick...?
- Wysłałem ci adres Orihary Izayi. Bardzo możliwe, że [l/n] tam jest. Masz tam pójść i sprowadzić ją, choćby nie wiem co.
- T-Tak jest.
Carl sprawdził adres, po czym schował telefon i skierował się prosto we wskazane miejsce. W końcu natrafił na odpowiedni budynek. Sprawdził jeszcze raz adres i wszedł do środka. Z kieszeni wysunął niewielki, podręczny scyzoryk.
Budynek miał dużo pięter, a wskazany mu apartament był prawie na samej górze. Trochę się zamyślił i w rezultacie wpadł na nieznacznie wyższą od siebie sylwetkę. Uśmiechnął się przepraszająco, podnosząc wzrok.
- Proszę mi wybaczyć - powiedział. Przechodzeń wzruszył ramionami i minął go bez słowa. Chwilę później obrócił się i spojrzał za nim podejrzliwie. Jego wzrok natrafił na schowany za plecami scyzoryk.
- Albo właściwie... - Podszedł i stanowczo położył dłoń na ramieniu mężczyzny. - Nie mieszkasz tutaj, co tu robisz?
Carl uśmiechnął się nerwowo.
- Nie powinno cię to obchodzić - oznajmił tak uprzejmie, jak tylko potrafił.
- Doprawdy?
Mężczyzna wyjął z kieszeni paczkę papierosów i włożył jednego do ust. Już miał zamiar zapalić, gdy...
- T-tutaj jest czujnik dymu - zauważył Carl, wskazując tabliczkę powieszoną przy windzie.
- A, prawda. - Westchnął i schował papierosa z powrotem. - Więc? Co tutaj robisz?
- Jak już mówiłem...
- Chcę tylko wiedzieć, czy wybierasz się do apartamentu Orihary.
Zmrużył oczy.
- A co jeśli tak?
- Nie lubię tego wszarza, ale tym razem... - Zdecydowanym, ale starannym ruchem podwinął rękawy koszuli. Jego rozmówca uśmiechnął się lekko.
- Naprawdę wolałbym tego uniknąć - oznajmił cicho.
- Serio?
Shizuo zamachnął się i już miał uderzyć mężczyznę prosto w twarz, gdy ten odskoczył w bok, unikając ciosu. Odbił się jedną dłonią od ściany, scyzorykiem celując w splot słoneczny przeciwnika. Poczuł ucisk na nadgarstku i został wyrzucony na drugi koniec korytarza. Lecąc, wbił palce w ściany po obu stronach, spowalniając lot. Rozległ się nieprzyjemny dla ucha zgrzyt, z czasem coraz cichszy, aż w końcu Carl zatrzymał się, tuż przed oknem na samym końcu.
- Kto by pomyślał... - szepnął, czując jak w jego żyłach zaczyna buzować krew.
Nie spodziewał się oporu w wykonywaniu zadania. Ale skoro tak... Nie będzie się powstrzymywał.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top