𝐱𝐢. Przyzwyczaiłem się, chyba...
────────────
24 marca 2025 roku
Chyba powoli się do tego przyzwyczajam.
Do pustego miejsca w klasie. Do tego, że nie mijam go na korytarzu. Do tego, że nie mogę podziwiać go ukradkiem, jak zawsze.
Ale to nie znaczy, że się z tym pogodziłem.
Bo to jedno nie daje mi spokoju — że stałem z boku i nie zrobiłem nic.
Widziałem, jak zmieniał się z dnia na dzień. Jak gasł, jak zanikała w nim ta energia, którą kiedyś tak podziwiałem. Jak nagle przestał się troszczyć o to, jak wygląda, jak milczał więcej, niż mówił.
I nawet wtedy… nawet wtedy nie zdobyłem się na jedno proste pytanie: Czy wszystko w porządku?
To chyba najbardziej boli. Nie to, że teraz go tu nie ma, ale to, że kiedy jeszcze był, ja nie dałem mu nawet żadnego znaku, żadnej wskazówki, że cokolwiek dla mnie znaczył. Że był dla mnie kimś więcej niż tylko kolegą z klasy, który też słuchał Gorillaz.
A właśnie… Gorillaz...
Ich muzyka jest teraz wszędzie. Brzmi w moich słuchawkach, w mojej głowie, w moich myślach. Nie potrafię przestać ich słuchać. Może dlatego, że każda piosenka przypomina mi o nim. Może dlatego, że w końcu rozumiem, czemu tak bardzo o nich mówił, czemu świeciły mu się oczy, gdy opowiadał o ich koncertach.
To teraz taki mój sposób na pamięć o nim.
Bo choćbym nie wiem, jak bardzo próbował, nie potrafię go zapomnieć.
Widzę go wyraźnie — jego twarz, rysy jeszcze niezmarnowane życiem. Jego spojrzenie, czasem zmęczone, ale wciąż piękne. Jego uśmiech, którego nie widziałem już od dawna, ale który wciąż tkwi w mojej pamięci.
Słyszę jego głos. Jego śmiech.
Jakby wciąż był tu, obok.
Przypominam sobie, jak szczęśliwy byłem, kiedy zagadał do mnie. Te dwa razy, które dla niego pewnie były niczym, ale dla mnie znaczyły wszystko.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top