𝐯𝐢. nie wińcie mnie za to
────────────
18 lutego 2025 roku
Dzień jak co dzień.
Siedziałem na lekcjach, walcząc z własnym organizmem, który desperacko domagał się snu. Nauczyciele gadali, tablica zapełniała się równaniami, a ja... ja dryfowałem gdzieś pomiędzy jawą a marzeniami, ledwo utrzymując oczy otwarte.
Na przerwach też nic nowego - jak zwykle przeglądałem Pinteresta, szukając inspiracji na outfity, których i tak nigdy nie odważę się założyć do szkoły. Czasem wydaje mi się, że w alternatywnym życiu mógłbym być kimś odważnym, kimś, kto faktycznie nosi te wszystkie szerokie spodnie, łańcuchy i warstwowe stylizacje, a nie kimś, kto tylko zapisuje je do folderu „może kiedyś".
Ale szczerze? Wszystko to i tak blednieło w porównaniu do niego.
Changbin dzisiaj wyglądał inaczej. Nie tak jak zwykle, w luźnej bluzie i prostych dresach.
Miał na sobie obcisły czarny golf, który idealnie podkreślał jego sylwetkę - każdy ruch jego ramion, każdą linię jego ciała. A do tego... zbyt duże, ciemnoniebieskie dżinsy, które zwisały na nim, jakby były o trzy rozmiary za duże. Ten kontrast był wręcz idealny - dopasowana góra, luźny dół, jakby wszystko było zaplanowane co do najmniejszego szczegółu.
Ale w tym wszystkim był urok. Bo ja wiedziałem, że on nie spędził pół godziny przed lustrem, zastanawiając się, czy to do siebie pasuje. Nie. Changbin po prostu tak się ubrał, bez wysiłku, bez kombinowania, i nadal wyglądał...
Świetnie. Po prostu Świetnie.
Patrzyłem na niego częściej, niż powinienem. Może nawet za często. Ale czy można mnie za to winić?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top