𝐢𝐢. los mi sprzyja
────────────
14 lutego 2025 roku
Nie wiem, czy istnieje większe szczęście niż to, które spotkało mnie dzisiaj. Może dla kogoś innego to nic wielkiego, coś zupełnie zwyczajnego, ale dla mnie… dla mnie to był cud.
Changbin. Sam Seo Changbin. Dosiadł się do mnie na przerwie obiadowej. Nie przez przypadek, nie dlatego, że nie było już miejsca przy innych stolikach. Po prostu… usiadł obok mnie. Jakby to było normalne. Jakbyśmy robili to od zawsze.
Rozmawialiśmy o klasówce z matematyki, którą dziś w klasie omawialiśmy – temat tak błahy, a jednak każda jego sylaba była dla mnie jak najpiękniejsza melodia. Śmiał się, kiedy opowiadałem, jak nasza nauczycielka, pani Kwon, znowu pomyliła się w obliczeniach na tablicy i próbowała udawać, że tak miało być. „Ona serio myśli, że nikt tego nie zauważa?” – rzucił, a potem zaśmiał się tak głośno, że na moment zapomniałem, jak oddychać.
Boże, jego śmiech…
To jeden z tych dźwięków, które sprawiają, że świat wydaje się jaśniejszy. Nie jest przesadnie głośny ani wymuszony, po prostu szczery. Zaraźliwy. Sprawił, że śmiałem się razem z nim, mimo że bardziej niż z żartu cieszyłem się samym faktem, że dzielimy tę chwilę.
Patrzyłem na niego kątem oka, próbując zapamiętać każdy szczegół. Jak marszczy nos, gdy coś go bawi. Jak przechyla głowę, kiedy nad czymś myśli. Jak jego oczy błyszczą, gdy się uśmiecha.
Chcę więcej takich momentów. Chcę częściej słuchać jego głosu, śmiać się z nim, siedzieć obok niego tak, jakby to było zupełnie naturalne. Jakbyśmy byli sobie przeznaczeni.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top