𝐢. cóż za ironia...

────────────

13 lutego 2025 roku

Czyż nie jest ironią, że najpiękniejsze uczucia rodzą się w ciszy, w ukryciu, w samotności? Że serce potrafi bić najmocniej dla kogoś, kto nigdy go nie usłyszy?


Changbin. Jego imię samo w sobie jest jak zaklęcie, które wypowiadam szeptem, kiedy nikt nie słyszy. Każda litera brzmi jak coś, czego nie powinienem mówić, a jednak robię to w myślach tysiące razy dziennie. Nie wiem, kiedy to się zaczęło, kiedy zwykła sympatia zamieniła się w coś, co pali mnie od środka, co ściska gardło za każdym razem, gdy go widzę.

Jest wszystkim, czego pragnę, i wszystkim, czego nigdy nie będę mógł mieć.

Czasem wydaje mi się, że to tylko okrutna gra losu – patrzeć na niego, śmiać się z jego żartów, słuchać jego głosu, wiedząc, że nigdy nie będę mógł dotknąć go tak, jakbym chciał. Jego świat jest inny niż mój. Ja tonę w tym uczuciu, a on... on nawet nie wie, że istnieję w ten sposób.

Gdyby tylko mógł zobaczyć, jak bardzo go kocham. Gdyby tylko wiedział, jak często moje myśli krążą wokół jego oczu, uśmiechu, sposobu, w jaki marszczy brwi, gdy nad czymś się skupia. Ale nie wie. I nigdy się nie dowie.

Więc piszę.

Bo jedyne miejsce, gdzie mogę go kochać bez lęku, to strony, kiedyś zeszytu od historii, a teraz mojego miłosnego pamiętnika.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top