Rozdział 7
Miłego czytania :*
Leżałem dobre dwadzieścia minut na łóżku, wpatrując się w swoje odbicie w lustrze na suficie. Całe szczęście nie wyglądałem już jak obraz nędzy i rozpaczy, jednak widoczna blizna, ciągnąca się od uda po kolano, przypominała o wydarzeniu z zeszłego roku. Dobrze, że nie miałem przed oczami swoich pleców, które także naznaczone zostały śladami po operacji. Nie byłem już młodym i przystojnym Adrianem Caruso, tylko człowiekiem naznaczonym przez błędy.
Właściwie to podziwiałem zdolności swojego organizmu, które dalej jakoś przędło, znosząc te wypadki, trucie alkoholem, fajkami, a także narkotykami. Pośmiertnie mógłbym oddać to truchło do badań, może akurat coś przydałoby się do eksperymentów.
Westchnąłem ciężko, przeczesując włosy. Krople deszczu uderzały o szyby i parapet, a ja wciąż leżałem i leżałem, nie mogąc odnaleźć chęci życia. Wskazówki nieubłaganie przesuwały się do przodu, pokazując szóstą rano. Nie mogłem tak koczować, miałem przecież ważne rzeczy do wykonania.
Podniosłem się z łóżka i udałem do łazienki, aby wziąć prysznic.
Wyszedłem nagi z kabiny i od razu stanąłem przed lustrem, które przetarłem dłonią. Zimna woda sprawiła, że wszystkie moje mięśnie spięły się boleśnie, a wszystkie włosy stanęły dęba. Przejechałem palcem po tatuażu na piersi, skupiając na nim całą uwagę. Słonecznik dumnie błyszczał pokryty przez krople, tak samo jak uścisk dłoni tuż obok.
Mój mały kwiatuszek...
No dobra, Caruso. To jest ten dzień. Dziś się z nią skonfrontujesz po raz drugi. Obserwowanie jej przez lornetkę nic ci nie da. Nie wniesie nic więcej do twojego życia, poza frustracją, że ktoś inny jest blisko niej.
Wysuszyłem włosy, zgoliłem dwudniowy zarost, po czym ubrałem się elegancko w ciemny garnitur. Dzisiaj miałem odbyć pierwsze, od bardzo dawna, spotkanie firmowe. Czułem ekscytację, ale i stres związany z tym wielkim wydarzeniem. Caruso State of Development całkiem dobrze sobie radziło pod rządami Harveya, ale jednak to ja znałem się na budowach, projektowaniu oraz gruntach. Czas, by wszystko wróciło na odpowiednie tory.
Ostatnie trzy dni, które spędziłem w firmie, były naprawdę intensywne. Musiałem nadrobić wiele spraw związanych ze slumsami, ale także zabrać się za nowe projekty, które przyjął Scott. Najgorsze było jednak poznawanie całej załogi od nowa, bo właściwie poza dwójką architektów, Jasonem oraz Harveyem, nie znałem nikogo.
Cieszyłem się ze zmian, bo po wejściu do biura zostałem powitany bardzo profesjonalnie, a wszędzie panował perfekcyjny ład. Mój prawnik zasługiwał na order albo coś znacznie lepszego.
Założyłem płaszcz na ramiona, chwyciłem aktówkę i wyszedłem z mieszkania. Przekręcałem właśnie klucz w zamku, gdy usłyszałem, że ktoś również opuszcza apartament naprzeciwko. Uniosłem głowę, napotykając pogardliwe spojrzenie Claudii. Pierwsza wsiadła do windy i byłem pewien, że w pośpiechu wciskała przyciski, byle jak najszybciej dotrzeć na parter. Nie chcąc nadwyrężać kolana spacerem z czwartego piętra, wcisnąłem ramię w szczelinę, powstrzymując tym samym drzwi przed zamknięciem. Z cynicznym uśmieszkiem wszedłem do środka.
— Dzień dobry — mruknąłem, opierając się o jedną ze ścian.
— Dzień dobry — odpowiedziała, krzyżując ramiona na piersi.
— Zostawiłaś włączone światła w samochodzie na noc — powiedziałem, spoglądając na nią z uniesionym podbródkiem.
— Jasne, co jeszcze? — prychnęła.
— Nie chcesz mi wierzyć, to nie musisz, ale ta poświata od wschodniej strony nie pochodziła z latarni, tylko z twoich ledów.
— Dlaczego nie powiedziałeś mi o tym wczoraj?
— Bo z rozładowanym akumulatorem nigdzie nie pojedziesz, a już na pewno nie zajmiesz mojego miejsca.
Rozdziawiła szeroko usta, a ja wyszedłem z windy, przybierając podły wyraz twarzy. Szybko skierowałem się do samochodu i obserwowałem sąsiadkę, która w szukała nerwowo kluczy w torebce. Uruchomiłem silnik i dodałem gwałtownie gazu, budząc całą okolicę. Kobieta wypuściła torebkę z rąk.
Odjechałem spod bloku, kręcąc głową z zadowoleniem. Uwielbiałem być złośliwym draniem. Pełen determinacji kierowałem się do kawiarni. W głowie układałem słowa, których powinienem użyć podczas rozmowy. Średnio mi to wychodziło, bo znając Gilbert, już na wstępie wypali z czymś, czego nigdy w życiu bym się nie spodziewał. Nerwowo stukałem w kierownicę camaro, a krople deszczu uderzały o szybę. Jak zwykle w październiku, Portland zamieniało się w deszczową Anglię. Strach pomyśleć co będzie w listopadzie.
Jechałem przepisowo, zaskakując tym samego siebie. Napęd na tył i mokra nawierzchnia nie lubiły się za bardzo. To znaczy, lubiły i to w cholerę, ale w przypadku, gdy naprawdę miało się ochotę na latanie bokiem, a nie poważną rozmowę z dziewczyną. Dzisiaj nie potrzebowałem ekscesów na drodze, żeby podnieść sobie adrenalinę. Poziom kortyzolu we krwi i tak miałem zajebiście wysoki, a po spotkaniu z Gilbert chyba od razu zadzwonię na dziewięćset jedenaście, informując o stanie zawałowym.
Zaparkowałem na stałym miejscu, które przysługiwało szefowi i jeszcze chwilę siedziałem w samochodzie. Nie mogłem zapalić przez ulewę, która rozszalała się na zewnątrz, a tego samochodu nie chciałem naznaczać dymem papierosowym. Mustang to co innego. Jemu przysługują takie przywileje. Bardzo tęskniłem za swoim staruszkiem.
W końcu wziąłem głęboki wdech i wysiadłem. Żwawym krokiem ruszyłem do Infiniti. Deszcz huczał w uszach, a włosy z każdą sekundą robiły się coraz bardziej wilgotne. Policzki momentalnie straciły temperaturę, natomiast usta posiniały.
Czując zimne dreszcze, złapałem za złotą klamkę i wszedłem do środka. Dzwoneczek wydał z siebie przyjemny dźwięk, oznajmiający przybycie klienta. Przełknąłem ślinę, która nagle nagromadziła mi się w ustach. Kawiarnia z rana była kompletnie pusta, co działało na moją korzyść.
Przynajmniej taką miałem nadzieję.
Wszystko wydawało się być podobne do wydarzeń sprzed półtora roku. Wszystko poza napięciem, które między nami było.
Stawiałem drobne kroczki w stronę kontuaru, za którym stała Clarissa. Zamarła z filiżanką kawy w powietrzu.
Im bliżej byłem, tym więcej zmian w jej wyglądzie dostrzegłem. Wydoroślała nieco przez ten czas rozłąki. Wachlarz rzęs okalał te cudowne niebieskie oczy, które teraz mocno wpatrywały się w moją postać. Policzki miała lekko zapadnięte, natomiast usta wykrzywiła w delikatnym grymasie. Urocze piegi przebijały się przez niewielką warstwę makijażu, natomiast zadarty nosek na chwilkę się zmarszczył.
Wciąż mierzyła niewiele więcej od karła, ale zadbaną figurą mogła się swobodnie chwalić na prawo i lewo. Włosy tworzyły delikatne fale, opadając kaskadami na ramiona i plecy. Cieszyłem się, że ich nie przefarbowała, ani nie skróciła. Takie do niej pasowały najbardziej.
Przede wszystkim, takie uwielbiałem.
Stanąłem przy ladzie, kładąc na niej dłonie. Resztą sił powstrzymałem się od tego, by wyciągnąć rękę ku niej, a później zawinąć ten śliczny kosmyk wokół palca. Chciałem ją przytulić, wciągnąć ten cudowny zapach trawy cytrynowej, złożyć pocałunek na czubku głowy...
— Cześć, kwiatuszku — wychrypiałem.
Rozchyliła usta na moment. Warga jej zadrżała, a oczy błyszczały od łez. Mimo to próbowała zachować pewną siebie postawę.
— Cześć — odpowiedziała, a tembr głosu sprawił, że przeszedł mnie dreszcz.
— Cieszę się, że mamy okazję porozmawiać — szepnąłem, uśmiechając się delikatnie.
— Dobrze cię widzieć chodzącego o własnych siłach — powiedziała. — Wierzyłam, że ci się uda.
— Dziękuję, to wiele dla mnie znaczy. — Pokiwałem głową ze zdziwieniem. — Jak właściwie... co u ciebie?
— Jak widać, nic ciekawego. — Wzruszyła ramieniem, rozglądając się po kawiarni.
Wyglądała tak, jakby wewnątrz niej kotłowało się mnóstwo pytań, ale bała się je zadać. Nie chciała nawet na mnie spojrzeć, wodziła wzrokiem po wszystkim dookoła, byle tylko uniknąć konfrontacji.
Nagle chwyciła różową konewkę i wyszła zza kontuaru. Uniosłem brwi, a po chwili ściągnąłem je ku sobie, gdy podeszła do monstery i obejrzała uważnie jej liście. Pielęgnacja roślin okazała się ważniejsza w tym momencie, niż moja osoba. Zwiesiłem głowę i wyłamałem nerwowo palce.
— Clary, wiedz, że nie zrobiłem nic złego... — Podążyłem za nią. — Nie zdradziłem cię z Kate, mam dowody...
— Nie bądź śmieszny, Caruso — syknęła, gwałtownie odwracając się w moją stronę. — Naprawdę po tylu miesiącach myślisz, że ci uwierzę w brak zdrady?
— Od początku w to wierzyłaś — powiedziałem stanowczo. — Gdyby tak nie było, nie spędziłabyś dwóch tygodni w szpitalu razem ze mną.
Zlustrowała mnie spojrzeniem. Łzy chciały wydostać się na zewnątrz, spod wachlarza gęstych rzęs, ale mrugała szybko, skutecznie powstrzymując płacz. Odetchnąłem delikatnie, układając kolejne zdanie w głowie. Potrzebowałem kilku sekund, których oczywiście mnie pozbawiła.
— Spędziłam ten czas, dlatego, że uczucia nie pozwalały mi odpuścić. — Łamliwy, przepełniony żalem głos ścisnął moje gardło. — Nie byłeś mi obojętny, a wiadomość o wypadku mnie zdruzgotała. Chciałam być przy tobie, wesprzeć cię, gdy się obudzisz. W tamtym momencie to, czy miałeś romans z Kate, nie miało znaczenia. Schowałam swoją dumę oraz żal do kieszeni, bo liczyło się tylko to, czy otworzysz oczy, czy samodzielnie weźmiesz wdech, czy będziesz nas pamiętał. Masz pojęcie, jak bardzo mnie zdeptałeś, gdy zaraz po przebudzeniu usłyszałam, takie, a nie inne słowa? Moje poświęcenie nic nie znaczyło, ja nic nie znaczyłam dla ciebie.
Czułem, że zaczynam się rozpadać. Wszystko, co wymyśliłem nagle przepadło gdzieś w odmętach mózgu
Cholera.
Serce waliło z zawrotną prędkością, a krew odpłynęła z twarzy.
— Nie, Clary to wcale nie tak. — Pokręciłem przecząco głową. — Byłaś ważna, nadal jesteś. — Przeszywające spojrzenie niebieskich oczu nie działało na moją korzyść. Traciłem grunt pod nogami i złudną pewność siebie. — Ja... ja... musiałem.
— Musiałeś? — Zaśmiała się cynicznie, odgarniając włosy w tył.
— Kate okazała się agentką — wyjaśniłem, ale pełen pogardy wzrok szybko uświadomił mi, jak głupio to zabrzmiało. — Naprawdę! Nazywa się Dunia Belozersky. Jej ojciec niegdyś był wspólnikiem Luigiego... Clary, tu chodziło o zemstę.
— W imię zemsty zaciąga się syna najsilniejszego mafiosy w Nowym Jorku do łóżka?
— Co? — Zamrugałem kilka razy. — Nie zdradziłem cię! Tamtego dnia wstrzyknęła mi truciznę i okradła rodzinną firmę. Zadłużyła mnie na miliard dolarów. To coś... co mi wstrzyknęła spowodowało paraliż mięśni, ledwo oddychałem. Kate specjalnie skłamała na temat romansu. — Złapałem ją za ramiona. — Uwierz mi, proszę.
Przełknęła ślinę, śledząc moją twarz. Rozchyliłem nozdrza i ostrożnie wciągnąłem powietrze. Pojedyncza łza wypłynęła z kącika jej ślicznych oczu. Powoli uniosłem dłoń i przetarłem kropelkę kciukiem. Wszystkie komórki w moim ciele zadrżały.
— Po co tu jesteś, Adrian? Akurat teraz gdy poukładałam sobie wszystko, nagle się zjawiasz i... i od nowa wytrącasz mnie ze stanu komfortu. Tak się nie robi. Nie masz, choć odrobiny empatii? Myślisz, że z biegiem czasu moja niechęć do ciebie zniknie?
— Clary, wiem, że cię skrzywdziłem, ale zrobiłem to, żebyś... nie musiała cierpieć.
— Cierpieć? — zakpiła, odsuwając się na bezpieczną odległość. — Otóż nie masz pojęcia o tym, co mi zgotowałeś swoimi dobrymi zamiarami. Zniszczyłeś mnie, Caruso.
— Kwiatuszku, byłem wrakiem człowieka, zarówno fizycznie jak i psychicznie. Nie chciałem, żebyś widziała jak się staczam, nie chciałem, żebyś znalazła mnie zarzyganego na podłodze, jedną nogą po tamtej stronie świata. Ja zacząłem ćpać, chciałem odebrać sobie życie.
— Czy przypadkiem w związku nie powinno się być w zdrowiu i chorobie? — Uniosła brwi. Zacisnęła mocno wargi, skupiając na mojej twarzy całą uwagę. Badała każdy cal skóry, podczas gdy mnie głos ugrzązł w gardle. — Tak myślałam. Wchodząc w ten związek, miałam za duże marzenia i zbyt wielkie plany. Ty jedynie chciałeś małolaty, którą będziesz mógł manipulować i pieprzyć, gdy najdzie cię ochota. Nigdy nie kochałeś mnie tak, jak ja ciebie. Zawsze ważniejsza była kobieta z przeszłości, ja pełniłam jedynie rolę słabego zamiennika.
— Nie. — Pokręciłem głową. — Nie, nie, nie. To wcale nie tak! Clary, wydawało mi się, że te trzy miesiące to wcale nie tak dużo...
— Nie będę tego słuchać. Już wystarczająco przez ciebie przeszłam. Udzieliłeś mi lekcji życia, którą zapamiętam na długo. Wszyscy mnie ostrzegali, byłam głupia i zaślepiona, dlatego teraz, choć raz bądź dobrym człowiekiem i zostaw mnie. Wynoś się, Caruso. Zniknij z mojego życia raz na zawsze.
Pojedyncza łza spłynęła po policzku Clary. Słyszałem, jak głośno wali moje serce. Dzwoniło mi w uszach. Przełyk na kilka chwil zawinął się w supeł. Drżałem od nadmiaru emocji. Dłonie zacisnąłem w pięści i wpatrywałem się w Gilbert, pełną determinacji, pewną tego, że chce wyrzucić mnie ze swojego życia.
— Nie — uciąłem. — Kocham cię, kwiatuszku. Jestem tego bardziej pewien, niż kiedykolwiek wcześniej. Dlatego nie odpuszczę tak łatwo. Udowodnię ci, że stałem się innym mężczyzną.
— Czy ty w ogóle słyszałeś, co ci powiedziałam?
Przewróciła oczami, odwracając się w stronę lady. Chwyciłem ją za ramię i przyciągnąłem do siebie.
— Słyszałem. To prawda, zrobiłem coś okropnego, jestem świnią, mam wiele wad i słabości — mówiłem pewnym tonem — ale nigdy cię nie zdradziłem. Początkowo rzeczywiście, byłem jedynie zauroczony, ale z czasem moje uczucia się zmieniły. Myślałem o tobie każdego dnia. To właśnie chęć powrotu do ciebie zmotywowała mnie do rehabilitacji i operacji. To dzięki tobie, odnalazłem z powrotem chęć życia i determinację do tego, by się nie poddać.
Źrenice rozszerzyły się ze zdziwienia. Rozchyliła swoje śliczne usta. Pozwoliłem sobie złapać w palce jej podbródek. Zacisnąłem na moment wargi, zastanawiając się, czy skraść niewinny pocałunek od Clary. Niebieskie oczy błyszczały uroczo, natomiast twarz jakby złagodniała.
Trwaliśmy w ten sposób przez kilkanaście sekund. Sukcesywnie zmniejszałem dystans między naszymi twarzami.
— Odczep się! — pisnęła, odsuwając się gwałtownie. W ostatniej chwili chwyciłem nadgarstek dziewczyny, nim jej dłoń sięgnęła mojego policzka. — Znowu mną manipulujesz! Zostaw mnie Caruso! Wynocha!
Przyciągnąłem ją mocno do siebie, obejmując jedną ręką w pasie.
— Wedle życzenia, kwiatuszku.
Złożyłem pocałunek na bielutkich knykciach blondynki i wypuściłem ją z objęć. Poczerwieniała ze złości. Odwróciła się na pięcie i schowała za ladą, nie uraczając mnie spojrzeniem.
Zabrałem aktówkę i ruszyłem w stronę drzwi.
— Och! — Zatrzymałem się z ręką na klamce. Clary podniosła na mnie swoje spojrzenie. Ciskała błyskawicami z oczu. — Cieszę się, że bransoletka przypadła ci do gustu.
Mrugnąłem do niej, unosząc jeden kącik ust. Wyszedłem z kawiarni z naprawdę dobrym humorem, bowiem coś w tej małej osóbce pękło. Dostrzegłem tę niewielką zmianę, gdy prawie pozwoliła się pocałować.
Wyrozumiałość Gilbert było godne podziwu.
Nie byłem na straconej pozycji.
Musiałem jedynie wszystko dobrze rozegrać.
Wpadłem do biura lekko spóźniony. Od razu rzuciłem się w wir zajęć i spotkań. Rozpocząłem nawet projekty, z którymi zalegałem już jakiś czas. Nagły przypływ weny sprawił, że ignorowałem nawet połączenia od Collinsa.
A tak naprawdę to już się nakręciłem, że wkrótce Gilbert wróci do Kearney Plaza, gdzie będziemy brać wspólne kąpiele.
Po zakończonym dniu pracy pojechałem na przedmieścia, prosto do warsztatu. Aaron poinformował mnie o nowej przesyłce, w której były części do silnika, dlatego pędziłem przez ulice Portland, byle tylko zobaczyć się ze swoim ukochanym mustangiem.
Zrzuciłem eleganckie ubrania, założyłem zwykły roboczy strój, po czym oddałem się w pełni swojemu staremu kompanowi. Zapach smaru oraz metalu, działał naprawdę odprężająco, tak samo jak rockowa muzyka wydobywająca się z głośników, a także cztery, ogromne plakaty z gołymi laskami prosto z playboya. Odkręcanie zniszczonych części z chęcią odzyskania jak najwięcej oryginalnych części to była najtrudniejsza robota.
Charakterystyczny dźwięk silnika odwrócił moją uwagę od remontowanego staruszka. Podniosłem się z krzesła, a kość w kolanie zazgrzytała nieprzyjemnie. Nic dziwnego, w końcu przesiedziałem w bezruchu prawie dwie godziny, wygładzając zaschniętą zaprawę.
Wycierałem dłonie ze smaru, wodząc spojrzeniem za jasnobrązowymi kudłami.
— Oddaj samochód, złodzieju cholerny! — krzyknąłem, opierając się bokiem o bramę.
Rayan obejrzał się dookoła, a gdy wreszcie mnie zobaczył, zdjął okulary. Guma do żucia wypadła mu z ust, gdy rozdziawił szeroko wargi.
— Caruso?! — W trzech krokach znalazł się przy mnie i objął po męsku, poklepując po plecach. — Czemu nie pokazałeś się w Berwing Pub? Od jak dawna w ogóle jesteś w Portland?
— Od kilku dni — odpowiedziałem. — Chciałem ogarnąć trudne sprawy na początku... — Odwróciłem się w stronę wraku. — Sam rozumiesz.
— Jasne, że tak. Jezu, jak dobrze cię widzieć... w całości. — Zmierzył mnie wzrokiem.
— Nie przypominam sobie, by ktoś mnie przepołowił. — Zaśmiałem się.
— Wystarczy na dzisiaj tego grzebania, przebieraj się i jedź ze mną do pubu. Chłopaki umrą z wrażenia, gdy cię zobaczą.
— Teraz?
— Nie, za dwadzieścia dni. No jasne, że teraz! Za pięć minut widzę cię w samochodzie!
— Niech będzie — westchnąłem.
— Dzwonię do chłopaków!
I rzeczywiście wyciągnął komórkę, obwieszczając przybycie Caruso do pubu. Nie miałem wyjścia, musiałem się upić.
***
Stukałem palcami w blat biurka, masując się po brodzie i żuchwie. Czytałem już setny raz przygotowany zestaw pytań, które planowałem zadać swojemu rozmówcy, a mimo to nie byłem w stanie ich zapamiętać. Kac morderca męczył od samego rana, powodując suchoty w gardle i nieznośny ból głowy. Dobrze, że miałem koszulę na zmianę, bo gdy alkohol zaczął odparowywać z ciała, spociłem się niczym maratończyk.
Uniosłem głowę, gdy Jason kolejny raz wydał z siebie jakiś dziwny dźwięk. Przyglądałem mu się z uwagą przez chwilę, bo nie wiedziałem, czy po prostu chrapie, czy lada moment zadławi się wymiocinami.
Szkocka whisky sponiewierała tego gówniarza, zupełnie nieprzyzwyczajonego do tego rodzaju alkoholu. Amerykańskie dzieci wychowane na słabym piwie zawsze źle kończyły w starciu z wysokoprocentowym Europejskim napitkiem.
Telefon zaczął wydawać z siebie charakterystyczną melodię, powiadamiając o nadchodzącym połączeniu. Przeczesałem włosy, podnosząc się z fotela. Wyszedłem na balkon, zapaliłem papierosa i dopiero wtedy nacisnąłem zieloną słuchawkę.
— Pronto.
— Witaj synu. — Usłyszałem charakterystyczną chrypkę.
— Cześć tato, jak się trzymacie? Z mamą wszystko w porządku? — Wypaliłem od razu, zaciągając się nikotyną.
— Skąd to pytanie i miły ton? — Zadrwił. — Ostatnim razem, gdy dzwoniłem do ciebie, powiedziałeś, że radzisz sobie świetnie i mam dać ci spokój na jakiś czas.
— Och daj spokój. Po prostu kilka spraw nie poszło po mojej myśli i miałem zły humor.
— Oczywiście. Jeszcze zrzuć winę na młodzieńczy bunt — rzucił sarkastycznie. — Tak po prostu, porzuciłeś swoje dziedzictwo, rodzinę i naszą pomoc.
— Myślałem, że zamknęliśmy temat — mruknąłem w odpowiedzi, masując się po skroni. — Przecież podziękowałem. Przyznałem ci rację, doceń to.
— Och synu, twoja duma jest tak krucha, że wyczuwam tę gorycz w głosie nawet przez telefon.
— W końcu jaki ojciec, taki syn — odgryzłem się. — Twoja duma też ucierpiała, gdy łaskawie przyznałeś, że przesadziłeś z kilkoma metodami.
— Dobrze, wystarczy tego — odchrząknął. — Twoja matka wróciła do malowania. — Szybko zmienił tor rozmowy. — Vincenzo bardzo za tobą tęskni, co rusz pyta o swojego amati zio Adriano.
— Też za nim tęsknię... — urwałem, dostrzegając znajomą blond czuprynę gdzieś między innymi przechodniami. — Co... u Carlo?
Popędziłem szybko do biura i przeszukałem szafki w poszukiwaniu lornetki.
— Carlo? — Zdziwił się. — Ty mi powiedz, spiskujecie razem.
— Naprawdę?
Wróciłem ze sprzętem i szybko przytknąłem go do oczu, desperacko poszukując Gilbert. Odnalazłem ją na przejściu dla pieszych. Pod klasycznym, beżowym płaszczem skrywała małą czarną. Zamszowe kozaki cudownie podkreślały łydki dziewczyny, natomiast złote fale wirowały z każdym krokiem. Wyglądała... naprawdę seksownie. Zacisnąłem mocniej usta na papierosie, domyślając się, że prawdopodobnie po zakończonej pracy szła na randkę.
Po moim, kurwa, trupie.
— Adriano, nie rób ze mnie idioty.
— Ależ absolutnie, do głowy by mi to nie przyszło, don Caruso — odpowiedziałem pospiesznie, zmieniając pozycję na balkonie.
— Byłeś u psychologa?
— Ym, tak.
Oczywiście, że nie.
— I co powiedział? Dostałeś jakieś leki?
— Nie, wszystko ze mną w porządku.
— Udam, że tego nie słyszałem — westchnął. — Wyjeżdżamy na weekend na Sycylię...
Naprzeciw Gilbert wyszedł znienawidzony przeze mnie brunecik.
— Jebany gnojek...! — warknąłem, ściskając mocniej lornetkę.
Pocałował ją.
No zabije go.
Co za skurwiel!
— Słucham? — Ostry głos ojca sprowadził mnie na ziemię.
— To nie do ciebie... ktoś mi tu przeszkadza cały czas... — wyjaśniłem pospiesznie. — Po co lecisz do Włoch?
— Zapomniałeś o corocznej wizycie na cmentarzu? — Dał mi kilka sekund na odpowiedź, ale jej nie udzieliłem, bo oczywiście zapomniałem o tym zwyczaju. — Poza tym, będę miał spotkanie z członkami famigli, natomiast Apollonia chce odrobinę odpocząć od paskudnego Nowego Jorku. Spędzimy kilka dni w Grisi.
— Ach sì? — Uśmiechnąłem się pod nosem, gdy diaboliczny plan wpadł mi do głowy. — A mogę polecieć z wami? Też chciałbym odpocząć od Ameryki, a poza tym, wykonuje projekt dla małżeństwa z Europy Środkowej, może udałoby mi się z nimi spotkać.
— Nie pamiętam, jaką miałeś ocenę z geografii, ale Sycylia nie leży w Europie Środkowej, synu.
— Och, ale przecież będę miał pod ręką twojego Global 7500.
— Cieszę się, że humor ci dopisuje — prychnął. Na kilka sekund w słuchawce zapadła cisza, aż ostatecznie ojciec westchnął. — Oczywiście, że znajdzie się dla ciebie miejsce. Będzie nam miło, gdy spędzimy rodzinnie ten weekend.
— Grazie, padre.
Rozłączyłem się i schowałem telefon do kieszeni spodni. Luigi jeszcze nie wiedział, jak bardzo rodzinny będzie ten weekend. Dostęp do prywatnego samolotu i lot do Europy to idealna okazja, by wykonać coś iście mafijnego.
***
Hej hej! Dzisiaj nieco dłuższy rozdział, bo na ponad 3000 słów :3 Mam nadzieję, że lekko zaspokoiłam potrzebę czytania xd
Jak myślicie, co zrobi pan Caruso? :>
No i czy Gilbert mu wybaczy? :3
Dziękuję za każdy komentarz i gwiazdkę! Standardowo zapraszam na IG: justine_agnes_watt
Do następnego :*
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top