Wounds and bandages // L.Norris

TW: samookaleczanie, myśli samobójcze, przekleństwa

Jedna na zatrzymanie pogoni myśli. Druga za to, jak bardzo siebie nienawidził. Trzecia za to, jak beznadziejnym był przyjacielem. Czwarta jako kara, że żyje, nie chcąc żyć, podczas gdy ludzie kochający życie umierają. I piąta z wściekłości na samego siebie, że nie potrafi wygrać sam ze sobą. Ostatnia kreska nie od razu przesiąkła czerwonym. Początkowo zajaśniała bielą i zabolała dużo bardziej. Zamknął oczy i wziął głęboki wdech. W tej chwili skupiał się tylko na bodźcach dochodzących z lewej ręki. Wiedział, że znowu przesadził, ale nie potrafił inaczej, gdy głowę zalewał nieludzki potok natrętnych myśli. Cichy głos szepczący z tył głowy, mówiący, że należy mu się kara, zawsze wygrywał.

Nadal napawając się bólem, odłożył żyletkę na stolik. Szybko połknął kilka przygotowanych wcześniej tabletek. Położył się na łóżku i po krótkim czasie odpłynął w objęcia Morfeusza.

***

Obudził się rano. Przeciągnął się leniwie, lecz zaraz się skulił, czując okropne ukłucie bólu w lewej ręce. Poczuł metaliczny zapach. Popatrzył na rękę i łóżko. Cholera. Cholera, co on zrobił.

Przez chwilę patrzył się ogromnymi oczami na swoją rękę, na której były rozmazane ślady zaschniętej krwi. Każde rozcięcie otoczone było bordowo-siną plamą, w dodatku lekko napuchnięte. Piżama i pościel nosiły ciemnobordowe ślady.

-Kurwa - rzucił, wściekły na siebie, po czym szybko wstał, prawie tracąc przytomność, i pobiegł do łazienki. Musiał szybko się ogarnąć, za dwie godziny była parada kierowców.

Wsadził rękę pod kran i puścił wodę. Oczywiście, musiała być gorąca. Szybko odsunął się, sycząc z bólu. Pochlapał całą podłogę mieszanką wody i resztek krwi.

Dokończył mycie ręki, zaciskając zęby z bólu. Wytarł się ręcznikiem, przez co dodatkowo otworzył sobie rany, które zaczęły na nowo krwawić. Spojrzał na to w kompletnej panice. Kompletnie nie wiedział, co zrobić, czasu miał coraz mniej, a własnoręcznie zrobione rany wyglądały paskudnie.

Pobiegł do swojej walizki. Wyciągnął małą apteczkę, którą Carlos kazał mu nosić, ponieważ, jak powiedział, "bez przerwy sobie coś robił". Tyle że wtedy nie było to specjalnie.

Otworzył i przejrzał zawartość. Woda utleniona, bandaż, plastry, opatrunki jałowe. Niewiele myśląc (jak zwykle), otworzył butelkę z wodą utlenioną i wylał sobie na rękę.

Cała ręka pokryła się pianą, a chłopak mimowolnie wyrzucił z siebie serię przekleństw, skulił się i opadł na ziemię. Kilka łez pojawiło się w jego oczach. Nie wytrzymał i kompletnie się rozpłakał.

Gdy już otrząsnął się z otępienia wywołanego nieludzkim bólem, powoli wstał z podłogi i sięgnął do apteczki po bandaż. Jako tako zawiązał go na ręce, co nie było łatwe, ponieważ opatrunek bez przerwy zsuwał mu się. Gdy nareszcie mu się udało, powoli, nadal osowiały, poszedł się ubrać.

Tutaj zaczęły się kolejne schody. Na dworze było cholernie gorąco, a on musiał założyć coś z długim rękawem. Założył szaro-pomarańczową bluzę swojego zespołu, wiedząc, że okrutnie się w niej spoci. Jednakże przez własną głupotę nie miał innego wyboru.

***

-Lando, oszalałeś? Chodzisz w bluzie przy takiej temperaturze? - po zakończeniu parady kierowców, gdy Lando chciał szybko ukryć się w garażu, w ostatniej chwili podbiegł do niego Carlos Sainz. Brytyjczyk skrzywił się, mając już serdecznie dość pytań o to. Jednakże na pewno łatwiej było się tłumaczyć z noszenia grubych ubrań przy ponad dwudziestu pięciu stopniach, niż z krzywo zawiązanego, pewnie przesiąkniętego już krwią bandaża na całym przedramieniu.

-Zimno mi - odburknął Norris, przyspieszając kroku.

-Hej hej, co to za zły nastrój dziś? - nie odpuszczał Sainz, łapiąc swojego chłopaka za łokieć. Kierowca McLarena skrzywił się i szybko wyszarpnął rękę.

-Idź już do garażu, pogadaj z Charlesem, czy coś - mruknął.

-Lando... Nadal gniewasz się na mnie za zmianę zespołu? Tłumaczyłem ci już to przecież... Moje uczucia do ciebie nie zmieniły się przez to...

-Nie o to chodzi! Do cholery, zostaw mnie! - krzyknął nagle rozdrażniony do granic Brytyjczyk. Słowa te wyraźnie uraziły Carlosa.

-Lando, poczekaj - powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu, po czym złapał Norrisa za obie dłonie i odciągnął na bok - czy dzieje się coś, o czym nie wiem?

-Puść mnie, przecież nie chcesz, żeby ktoś nas przypadkiem tak zobaczył - warknął w odpowiedzi Lando.

-Landos... To naprawdę nie tak... Po prostu się bałem, ale jestem już prawie gotowy, żeby...

-Żeby mnie zostawić, co!? Proszę bardzo, rób co chcesz! Idź do tego swojego Leclerca i zapomnij o mnie! Nadal nie zauważaj oczywistych rzeczy, jak każdy! - w nagłej furii gwałtownie podciągnął lewy rękaw bluzy i podsunął Carlosowi tuż przed twarz. Po kilku sekundach, wypełnionych milczeniem i kompletnie zdezorientowanym spojrzeniem Hiszpana, Lando zdał sobie sprawę z tego, co zrobił. Panicznie rozejrzał się dookoła, po czym szybko zsunął rękaw, jego krawędź mocno przytrzymał palcami i jak najszybciej odbiegł w stronę garażu, pozostawiając Carlosa roztrzęsionego, powoli analizującego to, co właśnie się wydarzyło.

***

Gdy Lando wsiadał do bolidu, a później startował, nie wiedział jeszcze, co narodzi się w jego głowie.

Przez cały czas, od momentu rozmowy z Carlosem, chodził podenerwowany, zestresowany i bojący się wręcz własnego cienia.

Wystartował fatalnie. Z trzynastej pozycji, jaką 'wywalczył' wczoraj w kwalifikacjach, już na starcie zsunął się na szesnastą. Po prostu był kompletnie otępiały i wyzuty z wszelkich sił i chęci. W dodatku przez poranną sytuację zapomniał wziąć tabletek.

Niedługo po tym zaczął mu dokuczać coraz większy hałas w głowie. Nie mógł się na niczym skupić, jechał, jakby po raz pierwszy wsiadł do bolidu. Próbował napinać lewą rękę, żeby poczuć choć trochę bólu, który zagłuszyłby wszystko inne, ale wywołało to w nim jedynie coraz większe fale nienawiści wobec siebie. Był przeładowany. W dodatku nie miał na czym odreagować swojego roztrzęsienia. Był do granic możliwości wykończony samym czuciem i myśleniem.

Poczuł, jak zaczyna się trząść. Jak zaczyna panikować. Jak jego oddech przyśpiesza. Oczy były rozbiegane. Ledwo dawał radę prowadzić samochód. W jego oczach pojawiły się łzy. Słyszał głosy ludzi z zespołu w swoich słuchawkach, ale nie słuchał ich. Nie potrafił. Nie słyszał nic poza jednym krzykiem, odbijającym się wciąż w jego głowie. Wydawał się manipulować nim.

Brytyjczyk posłuchał. Był już za słaby. Zbyt zmęczony. Zbyt sfrustrowany. Miał już po prostu dosyć, tak bardzo dosyć. Nie liczył się dla nikogo, i nic nie liczyło się dla niego. Nawet Carlos, którego przecież kochał nad życie. Choć nawet tego nie był już pewien. Był przekonany, że każdy jest przeciwko niemu, że nikogo nie obchodzi. W końcu był tym zawsze uśmiechniętym, młodym i głupim chłopakiem, prawda? A zresztą, chłopcy nie mają takich problemów. Chłopcy nie płaczą. A jeśli tak, to należy ich zwyzywać od gejów. System jest prosty, przetrwają tylko najsilniejsi.

Lando nie był silny. Lando nie miał odwagi przeciwstawić się systemowi, ale nie umiał też w nim żyć. Czuł, że nie jest stworzony do tego świata. Wiedział, że gdzie indziej byłoby mu lepiej. Na przykład w grobie.

Reakcja była bardzo szybka.

Prosta startowa. Gaz do podłogi. Oczy zamknięte.

Ostatnie, co poczuł, to bolid wybijający się na tarce i lecący kawałek przed siebie. Świat zawirował. Następne było potężne uderzenie, nawet nie wiedział w co, bo kompletnie stracił orientację.

Światła i kolory zgasły. Wszystko gasło. Wszystko milknęło. Wszystko stawało się takie spokojne. Takie ciche. Takie cudowne.

Ostatni oddech.

Dobranoc.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top