Someday // S.Vettel × L.Hamilton

Nie pamiętam momentu, w którym cię poznałem. Żałuję tego. Żałuję, że nigdy nie potrafimy zapamiętać momentów, które z początku wydają się bezwartościowe, a później okazują się czymś, za czym móglibyśmy rzucić się w przepaść.

Pamiętam jednakże pierwsze odczucia. Nie polubiłem cię. Znienawidziłem cię. Irytowała mnie każda część twojego ciała, każde twoje słowo, każdy twój czyn. Moje wnętrze było burzliwe niczym powierzchnia Słońca za każdym razem, gdy tylko cię zobaczyłem. Nie wiem skąd to wzięło się we mnie. Pierwszy odruch? Dość bolesny.

A potem stałeś się dla mnie obojętny. Obojętność boli bardziej niż nienawiść. Przynajmniej mnie. Nieporównywalnie bardziej wolę być nienawidzony, niż ignorowany i obojętny. Zapewne to dość nietypowe.

Ten etap pamiętam jeszcze słabiej. Nie zauważałem cię, nie liczyłeś się dla mnie. Czy byłem zapatrzony w siebie? Czy byłem egoistą? Czy był ktoś, kto mógłby być ważniejszy od ciebie? Z dzisiejszego punktu widzenia jest to dla mnie niepojęte.

W ten sposób minął naprawdę długi okres czasu. A potem coś się zmieniło. Co się zmieniło? Dlaczego? Kiedy? Na te pytania nie odpowiem nigdy.

Powiem jednak, że pamiętam pierwsze wspomnienie, które liczy się dla mnie najbardziej, wspomnienie, które boli i które jest przyjemne. Zauważyłem twój uśmiech. Szczery, dobroduszny, bezinteresowny uśmiech. Być może był wysłany do mnie, być może do kogoś innego. Nie dbam o to. Urzekł mnie, uwolnił coś we mnie. Jakim cudem wcześniej tego nie zauważyłem?

Od tego czasu patrzyłem na ciebie częściej, uważniej. Dostrzegłem twe oczy, równie cudowne co uśmiech. Masz piękny kolor oczu, wiesz? A może jest zwykły, lecz w rysach twojej twarzy staje się nietuzinkowy?

Poznawałem cię coraz lepiej, choć nigdy nie mieliśmy okazji się poznać. Kolejna urzekająca w tobie rzecz - twoje zachowanie, twoje poczucie humoru, twój szacunek, twoja tolerancja, twoje zrozumienie. Zazdrościłem ci tego i robię to aż do dziś. Płytkie.

Z każdym dniem czułem to wszystko coraz mocniej, a, co za tym idzie, coraz bardziej chciałem to zatrzymać. Uczucia to najgorsze, co może człowiekowi przydarzyć się w życiu.

Powoli nie potrafiłem już funkcjonować. Potrzebowałem rozmowy z tobą. Byłem do ciebie przywiązany bardziej niż do kogokolwiek innego, choć nie łączyło nas choćby krótkie powitanie czy kontakt wzrokowy. To bolało, to kłuło, to paliło. To niszczyło.

W końcu nie wytrzymałem dłużej. Podszedłem do ciebie, być może przeszkodziłem ci w czymś. Nie mam pojęcia, bo pamiętam tylko jedno. Spotkanie naszych oczu, wewnętrzna panika, pustka w umyśle, suchość w gardle. Poruszyłem wargami, próbując coś powiedzieć. Nie powiedziałem. Uciekłem. Przy najprostszej dla innych ludzi czynności - przywitaniu się, nawiązaniu relacji.

Chciałem się schować, chciałem przestać istnieć. Chciałem wymazać cię z mojej pamięci. Lecz nie dałeś mi. Po chwili usłyszałem za sobą kroki, poczułem twoją ciepłą dłoń na moim ramieniu, owionął mnie twój zapach. I po raz pierwszy usłyszałem twoje słowa, zaadresowane do mnie, tylko do mnie:

-Hej... Wszystko dobrze? Wiesz, podszedłeś tak i uciekłeś od razu, chcę się spytać o co chodzi...

Szybko odwróciłem się do ciebie. Spojrzałem na ciebie. W twoim głosie i wzroku nie było pretensji ani zdziwienia. Jedynie uprzejma ciekawość. To dało mi nadzieję.

-Nic, pomyliłem się tylko... A tak poza tym, jestem Lewis - przedstawiłem się.

-Sebastian - odpowiedziałeś mi, uśmiechając się delikatnie.

To trochę szalone, ale nie zauważyłem nawet, jak szybko rozwinęła się nasza relacja od tego czasu. Zacząłeś częściej ze mną rozmawiać (sam nigdy bym tego nie zrobił), wymieniliśmy się numerami, przychodziliśmy do swoich domów i wychodziliśmy razem na miasto. Czas, który był tak krótki, że zamazuje się w mojej pamięci, był najlepszy w całym moim życiu.

Z absolutną wyraźnością pamiętam jeden moment. Piękny, bolesny, radosny, smutny...

Siedzieliśmy obok siebie na trawie pod wysokim drzewem o grubym pniu i szerokim parasolu liści. Środek lata, idealna temperatura, delikatny wiatr, zapach kwiatów rosnących nieopodal, szum liści, śpiew ptaków. Ty i ja.

Nie rozmawialiśmy zbyt wiele. Ten rodzaj ciszy był zbyt czarujący, by go przerywać. Nie potrzebowaliśmy słów, aby się rozumieć.

Lekka senność opadła na moje powieki. Czułem, że zaraz odpłynę w objęcia Morfeusza. Sam nie wiedząc co robię, położyłem głowę na twoich kolanach. Usnąłem.

Gdy ponownie otworzyłem oczy, słońce chyliło się ku zachodowi. Poczułem, jak przeczesujesz delikatnie moje włosy.

Powoli podniosłem się i spojrzałem ci w oczy. Zobaczyłem w nich lekkie zakłopotanie, zawstydzenie. Patrzyłeś gdzieś na boki, nie chcąc spojrzeć na mnie. Jednakże w końcu ugiąłeś się pod moim wzrokiem. Nasze oczy spotkały się.

Nie potrafiłem odwrócić wzroku lub jakkolwiek się ruszyć. Zdobyłem się tylko na jedną rzecz.

Nachyliłem się lekko do ciebie. Nie czekając na twoją reakcję, położyłem swoje wargi na twoich. Pocałunek ten nie należał do najdłuższych czy najlepszych. Dla mnie wart jednak był więcej niż moje życie.

Nie przerwałeś mi, lecz pomimo tego szybko się odsunąłem. Zrobiłem to pod wpływem impulsu, nie byłem na to przygotowany. Spojrzałem z paniką na ciebie. Nie wiem, co ujrzałem w twoich oczach. Dziś sądzę, że było to rozczarowanie. Rozczarowanie mną, moim zachowaniem. Zniszczyłem. Zrujnowałem.

Szybko wstałeś. Przez moment dawałeś mi nadzieję, wahałeś się. Jednakże po tym szybkim krokiem zacząłeś się oddalać, bez żadnego ostatniego słowa.

Tamtą noc spędziłem pod gwiazdami.

Od tamtego wydarzenia minęło mnóstwo czasu. Już nawet go nie liczę. Straciłem wszelką nadzieję na to, że kiedykolwiek jeszcze cię zobaczę. Zniknąłeś niczym kamień rzucony w wodę, jak gwiazda gasnąca na porannym niebie.

Wiedz jednak, że po kres mych dni będę o tobie pamiętał, i na ciebie czekał.

Być może pewnego dnia jeszcze cię ujrzę.

Pewnego dnia...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top