5. przypadki chodzą parami (tak zaczynają seryjni mordercy)

Przypadki zdecydowanie chodzą parami. Czasem cicho, czasem głośno, najczęściej ani tak, ani tak, zwyczajnie mijając człowieka na ulicy, ale ten przypadek, zgon doktor Roylot, miał z następnym tylko jedną wspólną rzecz.

Drugą laleczkę do pary, którą Rachel znalazła na swoim biurku po przepisowej przerwie. 

Była zapakowana w folię bąbelkową i kartonowe pudełko starannie oklejone taśmą, z równo wypisanym adresem komendy policji, tym razem kropka w kropkę podobna do zmarłego amatora zoologii. Paciorkowe oczka, filcowa koszulka, spodenki z denimu, właściwy kolor włosów — wszystko to upodabniało kukiełkę do Davida, a więc chcąc nie chcąc akta tej sprawy musiały zostać przedłużeniem przypadku Themis Roylot, splecione włóczką tworzącą miękkie ciałko.

Druga laleczka wymusiła zakwalifikowanie sprawcy do wyższej kategorii, ale do seryjnego mordercy wciąż brakowało przepisowej jednej zbrodni, i oby nigdy do niej nie doszło (to oprócz czyjejś śmierci ściągnęłoby na nich całą masę niechcianej uwagi oraz trudne pytania wścibskich dziennikarzy, gotowych potem w tytułach artykułów grubymi czarnymi literami przerobić rzeczywistość na jej niekorzyść). Całe dochodzenie szło powoli, znacznie wolniej niż Rachel by chciała, bo wyrwała się do niego jak głupia, w rozpaczliwej potrzebie wyrwania się z kupy papierowej roboty, i oto sprytny plan scedowania tego na kogoś innego walił się zgrabnie i płynnie jak kostki domina ułożone w rządek; musiała zająć się większą ilością dokumentów, sprawa była znacznie bardziej skomplikowana niż na przykład zawał serca czy zakrztuszenie się, a sama miała dostać rykoszetem od własnego nieprzemyślenia. A dodatkowo właśnie doszła jej druga sprawa z tego samego wątku, bo laleczka pojawiła się i tutaj.

Gdyby teraz świat się skończył, nawet by nie protestowała. Ucieszyłaby się, że nie musi przeglądać kolejnych stert papierów zaśmiecających blat biurka.

No cóż, nie zawsze można mieć ładne rzeczy.

Wysłanie dwójki podwładnych w celu sprawdzenia Natashy Carterwright przyniosło tylko gorzki, palący smak porażki; kobieta przez solidne alibi, potwierdzone przez psychiatrę i monitorujące  ją władze, nie mogła zostać w żaden sposób połączona z morderstwem. Co więcej, usilne próby wydedukowania, co mogło zabić Themis Roylot spełzały na niczym — nic nie spełniało potrzebnych kryteriów, ale coś przecież było za to odpowiedzialne, coś podrzucone przez kogoś, rozpuszczalne w wodzie, dwa puste miejsca w toku myśli, irytujące białe plamy, które dla własnego dobra oraz świętego spokoju powinna zapełnić. Oraz, naturalnie, z obowiązku.

Została detektywem bo denerwowały ją nierozwiązane sprawy i oczywiste niesprawiedliwości, które wymagały jednak solidnych dowodów, żeby móc użyć prawa jako broni. Każdy ma w sobie taką iskierkę, pomyślała naiwnie. Może dołożywszy swoją cegiełkę uczyni ten paskudny świat lepszym miejscem, pomyślała naiwnie, wchodząc na rozmowę kwalifikacyjną. Lata później miewała czasem lekką ochotę trzepnąć przeszłą siebie w głowę i doradzić jakikolwiek inny kierunek (serce jej pękało, gdy słyszała o nadużyciu uprawnień przez policjantów, odznaka zawsze jej wtedy ciążyła, jak wyrzut), znacznie mniej stresujący i z mniejszą stawką; miała przeczucie, że na szali leży jej odznaka, a tego stracić nie mogła.

To nie był czas na zabawę w superbohatera. Tu naprawdę zginęli ludzie, jakiś szaleniec  zostawiał włóczkowe lalki na miejscach zbrodni lub przysyłał je bezpośrednio do policyjnego biura(!), a więc grał w kotka i myszkę. I chyba to on jednak był tu kotem z wyjątkowo daleko sięgającymi pazurami.

Drzwi do gabinetu trzasnęły.

— Szefowo, chyba wiem, co zabiło Themis Roylot. — Sebastian uśmiechał się szeroko, przyciskając do piersi kilka kartek tak, jakby były co najmniej ze złota. Albo jakby były czekiem na milion funtów. — Wiemy, że zawsze piła wodę z tego filtrującego dzbanka, a piła wodę często, bo zdrowe odżywianie, takie tam nudy. Widziałaś te włosy na szczotce, ulotki na ból stawów i tabletki nasenne, które podejrzewaliśmy o spowodowanie zatrzymania akcji serca. I to musiała być trucizna, oczywiste. Zgadnij co — wyrzucił z siebie na jednym oddechu, niemal podskakując w miejscu, nadal się szczerząc. 

— Pewnie znalazłeś tę truciznę, co? Dawaj. — Obeszła biurko i wyrwała mu kartki; przebiegła oczami po wydrukowanym tekście oraz odręcznych notatkach naskrobanych niemożliwie małym pismem. Niedługo będzie potrzebowała lupy, żeby odcyfrować ten maczek, pismo Seba wydawało się ciągle zmniejszać. — Wypadanie włosów, słabość, bezsenność, ból stawów... Tal? — zmrużyła podejrzliwie oczy. — Jest praktycznie niedostępny, to zajęłoby wieki, żeby się do niego dostać. To, jakby, bardzo nielegalne, rozumiesz.

— Ale pasuje. Wszystkie objawy pasują do środków, które stosowała nasza pani doktor, albo do objawów. — Seb szybko przerzucił kartki miejscami, chwilę układając je po kolei. W końcu wyciągnął właściwą na wierzch. — A to, że tal jest trudno dostępny, bo jest bardzo, bardzo trujący, można kogoś zabić na raz, a tu ktoś się bawił, skoro dodawał mikroskopijne dawki, oznacza, że ten ktoś jest ważny, skoro miał do niego dostęp, i znany Themis, skoro szwendanie się przy jej czajniku nie było podejrzane, i przy okazji niesamowicie małostkowy. Można było dodać nawet nie szczyptę podczas napełniania dla niej dzbanka. Mamy to, szefowo — zakończył, ulga i zadowolenie rozświetlały go całego, nawet trzymał się lepiej niż wcześniej, wyprostowany jak po zrzuceniu z barków ciężaru całego nieba. Wspaniałe uczucie, nawet jeśli tylko chwilowe. — Punkt dla nas.

— Przynajmniej tyle. — Ulga, bogowie, co za ulga, jedna zagadka była w zasadzie rozwiązana, jeden podpunkt całej pokreślonej sprawy można było zaznaczyć jaskrawym markerem. Tylko, że iskierki radości, rozrastającej się kwiatami po całym organizmie przyćmiewał fakt niezwykłej drobiazgowości mordercy; ktoś, kto zadał sobie trud pozyskania talu, dodawania odrobiny do wody aż do śmierci upatrzonej ofiary i zrobienia laleczki przypominającej denatkę nie był zwykłym rozgoryczonym czy wściekłym człowiekiem, wtedy scenariusz wyglądałby zupełnie inaczej.

Oni dostawali wycinki skryptu i musieli ułożyć z tego całe przedstawienie. — Skoro wiemy, że ten chłopak, David Hatner, też był celem, nie przypadkową ofiarą pająka, to przechodzimy do drugiej rundy, nie ma odpoczywania — dodała z zawodem. Gdyby nie lalka, gdyby tylko nie ta głupia lalka przysłana na komendę (swoją drogą ile tupetu trzeba było mieć, żeby zrobić coś takiego; podesłać policji pod nos jeden z kluczowych dowodów w śledztwie) to sprawa byłaby rozwiązana, śmierć Davida uznana na nieszczęśliwy wypadek, a prasa nie miałaby na czym żerować.

Piękne, jednak nieosiągalne. Jeszcze nie teraz. 

Skoro "wypadek" w budynku z terrariami nie był jednak wypadkiem, tylko starannie zaplanowanym morderstwem, decyzja o poproszenie Sophie o monitorowanie sytuacji była jedynym jasnym punktem, bo przynajmniej nie będą zaczynać od zera. Będą mieli jakieś rusztowanie, nawet najmniejsze rzeczy — jak wspomniane osobliwe zapalanie świateł w zwykle omijanym budynku, mimo niepoinformowania o nowych procedurach pracowników, co poskutkowało śmiercią jednego z nich — mogły okazać się bardzo ważne. Nigdy nie ignoruj detali, zadźwięczało jej w głowie z czasów szkolenia i och, jak bardzo było to prawdziwe. Detale zawsze są ważne, a jeśli potrafi się z nich wnioskować, ma się właściwie prostą drogę do rozwiązania, to wszystko było zrozumiałe, miało sens, ale kto zadałby sobie tyle trudu by wiedzieć, kiedy włączyć oświetlenie by sprowokować pająka w terrarium do ucieczki i by przewidzieć, że wybierze on akurat tego buta, by się ukryć?

Morderca-pajęczy behawiorysta? Czy to w ogóle był zawód? 

Nieważne. Sprawa trochę się przedłuży, a to znaczy, że nie będzie się dało dłużej uciekać przed mediami; zignorować źle, bo wyżyją się w ociekających jadem nagłówkach, odpowiedzieć też źle, bo posłużą się wycinkami i zlepią własną rzeczywistość. Westchnęła cicho. To nie będzie proste.

Z drugiej strony nie może kręcić się jak głupia wokół śledztwa, musi czasem odetchnąć, a skoro zapowiadało się na poważniejszą sprawę, musi łapać wolne momenty póki może. Spać, dużo spać, bo wiedziała że będzie zostawać na komisariacie do późna (miała do tego tendencje, od studiów zasiadywała się czy to się ucząc, czy urządzając maratony, i to ciągnęło się za nią do teraz, kiedy już kilka razy niewiele brakowało jej do zwinięcia się na fotelu i drzemania do rana).

Musi przestać tak robić, nikomu nie pomoże praktycznie przeprowadzając się na komendę, a już na pewno nie sobie. Założenie jej pracy jest dokładnie odwrotne — ma pomagać.

— Przynajmniej jedno mamy, będziemy mieli co powiedzieć na konferencji — uśmiechnęła się sztucznie; konferencje były najgorszym, co musiała robić, uplasowane nawet niżej niż oglądanie zwłok, wszystkie wścibskie pytania, paskudna dociekliwość, wszystko sprawiało że miała ochotę zapaść się pod ziemię i nie wychodzić, dopóki sprawa sama się nie rozwiąże.

A ponieważ zagadki morderstw — bo nie ulegało wątpliwości, że to były morderstwa — nie rozwiązują się same nawet jeśli dźgnie się je kijkiem albo zaproponuje łapówkę, od przyszłego tygodnia będą musieli solidnie się na tym skupić. 

Teraz, kiedy wyeliminowali z puli podejrzanych Natashę Carterwright, to było uczucie trochę podobne do wyciągnięcia pustego losu na loterii, bo o ile lepiej by było gdyby to ona jednak była winna, kiedy liczyło się na nagrodę. Nawet nie jakąś spektakularnie dużą, po prostu na nagrodę, głupie parę funtów wypisane na papierze. Za co, i ledwo powstrzymała się od prychnięcia, za dobre intencje? Nikt jeszcze za nie nagrody nie dostał, za to piekło robiło z nich świetny użytek brukując nimi drogi, jakby chciało wykrzyczeć hej, ci wszyscy ludzie mieli dobre intencje i zobacz, gdzie to ich doprowadziło! 

Pozornie prosta sprawa, bo wydawałoby się że zawał poprzedzony komplikacjami zdrowotnymi, przepoczwarzyła się w znacznie bardziej splątaną, trochę jak węzeł gordyjski, ale tu nie było opcji allow cheats, żeby ten supeł zwyczajnie rozciąć.

Nie, oni musieli zmierzyć się z pełną wersją jak każdy szanujący się gracz, co nie znaczy, że za każdym razem mieli na to ochotę.

A nie mieli.



Śpiąca jak zabita Chloe nie było może niezwykłym zjawiskiem, samej Rachel zdarzało się widywać ją pogrążoną w głębokim śnie równocześnie rozłożoną na stole z notatkami albo na kanapie przed Netflixem, który z uporem wyświetlał jej w kółko tę samą czołówkę serialu, jakby miało ją to wybudzić i natychmiastowo zachęcić do obejrzenia go w od razu w całości — ale Chloe śpiąca na ramieniu zupełnie przytomnego Sebastiana, wbijającego wzrok w ekran jakby inaczej miał się zawalić świat, i oglądającego, właśnie, właściwie co?

— Co oglądasz? — Rachel opadła na poduszki tuż obok, rozkładając się wygodnie. Jej kanapa, jej terytorium. Seb może się trochę ścisnąć. Samochód, broń, standardowo najbardziej powszechna męska rozrywka. Nie żeby było w tym coś złego. — Nie ma nic mniej...?

— Nie, nie ma nic mniej — rzucił żartobliwie po czym wskazał podbródkiem telewizor. — Dopiero skończyliśmy kilka odcinków Jane the Virgin

— I dla wyrównania oglądasz trzech facetów jeżdżących niesamowicie rozklekotanym samochodem. — Nigdy wcześniej nie kiwała głową z takim pobłażaniem. — Jasne.

— To dobry serial, zamilcz, szefowo. Zostawiliśmy ci trochę herbaty, jak chcesz.

— Może później. Skoro Chloe śpi, musimy pogadać o sprawie. Wiem, że to jednak nie był wypadek i laleczka Davida zwaliła nam się na głowę, więc... jeśli będziesz chciał rzucić śledztwo i przejść na przykład do papierkowej roboty za biurkiem, to nie będę miała ci tego za złe — skończyła ciszej. Sumienie strasznie ją gryzło, strach jeszcze bardziej wytrzeszczając i tak wyłupiaste oczy, a nawet gdzieś czaił się... wstyd? 

— Hej, nigdzie nie idę, co byłby ze mnie za asystent. — Gardner uśmiechnął się lekko. — Dzień jak co dzień, dorwiemy tego psychola z manią włóczki i będzie po sprawie, media znowu będą się rozpływać jakby nie pamiętały swoich własnych artykułów sprzed tygodnia, a my pójdziemy gdzieś poświętować. — Wiesz, ile osób można poderwać na bycie detektywem? — spytał najpoważniej jak umiał, lecz z psotą igrającą w rysach.

— Ludzie naprawdę na to lecą? Może powinnam spróbować — westchnęła. To nie tak, że jej kogoś brakowało, była szczęśliwa mieszkając z Chloe w ich ślicznym mieszkaniu, ale jednak. Może przyszedł czas na zmiany, może w końcu zawieje dobry wiatr. 

Może się odważy.

— Na pewno mamy w mieście mnóstwo kobiet, którym się spodobasz, i może nawet lubią zabawę z kajdankami.

— Jesteś obleśny, nie mów tego więcej takim tonem — upomniała go, ale się roześmiała. Pokręciła z udawanym niedowierzaniem, a nawet odrobiną nagany głową. Ktoś musiał go dyscyplinować. — Słyszysz? Nie mów tego więcej, na pewno jakieś są, ale to mnie nie kręci zabawa z kajdankami. 

— W skali od jednego do dziesięciu jak bardzo czekasz na księżniczkę z bajki?

— Solidne pięć — mruknęła, i nagle uciekła jej cała chęć do rozmowy; życie uczuciowe nie było może najbardziej komfortowym dla niej tematem, raczej średnio, jeżeli miała być szczera. Tak długo jak nie wypełzało ze swojego miejsca gdzieś głęboko, była całkiem zadowolona z bycia singlem. Nie czuła się wybrakowana ani połowiczna z powodu braku kogoś obok, nie potrzebowała romantycznych uniesień a jeśli chodziła do klubów (niezbyt często, co prawda, ale jednak) nie nastawiała się raczej na wpadnięcie na miłość swojego życia, nawet nieszczególnie na seks, wystarczyło wyrwanie się z ciasnych objęć pracy, która czasem ściskała tak, że mogły jej pęknąć żebra. — Nie mam nic przeciwko, jak akurat się pojawi, ale nie będę chorobliwie szukać.

— Dobry pomysł. Nie ma sensu szukać na siłę.

— Nie zamierzam, jak jesteśmy sobie przeznaczone, to sama przyjdzie.

— A jak ona też tak myśli?

— To pewnie gdzieś na siebie wpadniemy. Wszechświat nie lubi przypadków. 

— Jesteś zbyt leniwa, żeby szukać, prawda?

Rachel parsknęła śmiechem.

— Może. 

Sebastian wyszczerzył się zwycięsko i leniwym ruchem zatrzymał serial.

— Wiedziałem. Po prostu wiedziałem — pokręcił głową. — No dobra, najpierw sprawa, potem nasze małe prywatne wendetki. 

— Myślałam o tym talu. To nie jest łatwo dostępna trucizna — westchnęła blondynka z zawodem — i to coś nie dało mi spokoju. Dlaczego bawić się w takie podchody jak można było to załatwić prościej?

— Może to efekciarz? Lubi grać w kotka i myszkę?

— Raczej psychol. Zrównoważony psychol, trochę głupio brzmi, ale to nie było przypadkowe dodawanie talu do jej wody. Cały misterny plan, tak samo jak z pająkiem.

— Czyli musi się na nich znać, skoro przewidział zachowanie tego paskudztwa.

— Albo po prostu przeczytał o tym pająku, ustawił wszystko i liczył na najlepsze. Najgorsze. 

— Rach... — Sebastian nagle spoważniał, cała pozorna wesołość z niego uleciała, pozostawiwszy jedynie zmartwienie. — Nie powiedziałem ci, ale... znalazłem taką laleczkę u siebie. Na wycieraczce. 

Rachel skamieniała. To było znacznie bardziej przerażające niż lalka wysłana na adres komendy, który był ogólnodostępny; przysłanie laleczki, która niewątpliwie równała się groźbie śmierci, na adres jednego z pracujących nad sprawą policjantów? Wyższy poziom, i to taki, który zacisnął na jej gardle zimne palce.

— Kiedy? — spytała w końcu, trochę łamiącym się głosem. Jeżeli Seb ukrywał to od początku sprawy, mieli mniej czasu, niż myślała. Może morderca znał nie tylko jego adres, a to oznaczałoby, że naprawdę każdy z biorących udział w śledztwie jest w niebezpieczeństwie. To nagle stawało się definitywnie bardziej osobiste, niżby tego chciała, niżby ktokolwiek o zdrowych zmysłach tego chciał. — Kiedy to znalazłeś?

— Ze trzy dni temu. Leżała na mojej wycieraczce, wyglądała jak ja. — Bardzo starał się nie dać po sobie poznać strachu, bo udział w śledztwie to jedno. Znajdowanie się na celowniku mordercy to drugie, miał prawo się przerazić. — Ten morderca za dużo wie. Jeśli wie, gdzie ja mieszkam, to na pewno zna też twój adres, bo sprawa idzie pod twoim nazwiskiem. 

Psychopatyczny morderca z jej adresem, który mógłby ją załatwić w dowolnym momencie? Zanotowała w pamięci noszenie tasera przy sobie i może częstsze prośby kolegów z wydziału, żeby odprowadzili ją pod same drzwi. Chloe swego czasu kupiła solidny kij baseballowy (który już raz udowodnił swoją skuteczność), więc ona powinna być stosunkowo bezpieczna, ale przecież kij nie ochroni jej przed kulą, prawda? Co najwyżej przed ciosami nożem, jeśli będzie miała szczęście.

— Seb, jeśli wolisz zatrzymać się u nas, to możesz, chyba będzie lepiej tkwić w tym razem niż rozwleczeni po mieście — zaproponowała po chwili z ciężkim sercem. To oznaczało zaakceptowanie zagrożenia i większe trzymanie się na baczności. — Będzie nam bezpieczniej.

— Nie wiem, czy nie lepiej byłoby osobno. No wiesz, jak kogoś dopadnie, to nie sprzątnie od razu całej trójki.

— To poważne pytanie. Jeśli będziesz się czuł bezpieczniej tutaj, zostaniesz tyle ile będziesz chciał — powtórzyła z powagą. — Nie mam zamiaru pozwolić jakiemuś psycholowi cię narażać.

— Chyba jednak wolę zostać.

— Zostać gdzie?

— Chloe? Ile słyszałaś?

— Wystarczająco. Mam gaz pieprzowy w szafce nocnej, nie krępujcie się, jak będziecie chcieli użyć. — Usiadła prosto i poprawiła zmierzwione włosy, ale jakimś cudem wskoczyła z drzemania w opcję wysoko energetyczną. Może świadomość zagrożenia tak na nią działała. — Powinniśmy siedzieć razem, bez urazy — dodała patrząc na Sebastiana — bo z trójką ma mniejsze szanse niż z jedną osobą albo dwiema. 

— Mogę poprosić o patrol — rzuciła Rachel. — Nie wiem czy uwierzą w psychola, ale jak powiemy im o laleczce na wycieraczce, powinni uwierzyć i kogoś nam tu przysłać. Tak jak powinni, jeśli występuje zagrożenie życia, a naszą sytuację można pod to podciągnąć. 

— Nie wiem, czy powinniśmy ich narażać na jakiegoś psychola-lalkarza.

— My tak pracujemy. Trochę inaczej, ale też się narażamy. Wszyscy o tym wiemy.

— Może wystarczy zainwestować w kolejny kij? Tak tylko mówię, to sensowna propozycja.

— Może. Kupimy jak tylko będziemy mogli — zgodziła się Rachel. Cała sytuacja nagle stała się trochę zbyt osobista. Czas na bardziej bezpośrednie kroki. — Jednak powiadomię parę osób, na wszelki wypadek, żeby w razie czego... — zawiesiła głos — wiedzieli... wiedzieli gdzie nas szukać.

— Głupio byłoby mieć pustą trumnę. 

— Chloe, nie teraz — jęknęła.

— Mówię prawdę.

— Możemy pomartwić się trumnami później? 

— To co zrobimy? Przecież nie polecimy założyć sobie systemu antywłamaniowego na podstawie podejrzeń.

— Na podstawie dowodu, ten wariat wie, gdzie mieszkam!

— Jeśli znajdziemy laleczki u siebie, założymy system. I tak trzeba było to zrobić, przynajmniej mamy jakieś uzasadnienie.

— Wiesz, uzasadnieniem jest zwykle potrzeba, nie czekanie do ekstremum.

— Uzasadnienie na system antywłamaniowy to psychol z naszym adresem? Wysoko mamy poprzeczkę. 

— Musimy porozmawiać, baby, hej. Jak można znaleźć na razie podwójnego mordercę? 

— Nie mam pojęcia, co zrobić żeby dopaść tego psychola — wyznała, ukrywając twarz w dłoniach. Miękki materiał swetra który na nie naciągnęła skutecznie odcinał światło, czym zapewniał wygodną przestrzeń, nieskażoną niczym. Tyle miejsca na rozmowę. — Nie wiem, co zrobić, ale coś musimy, bo z tego zrobi się plaga.

Chloe bez słowa objęła ją i przyciągnęła do siebie tak, że lekko się zderzyły. Bez słowa, bo co mogła odpowiedzieć? Że nie? Że może nie będzie tak źle, że sprawa sama się rozwiąże, że prasa przestanie zjadać ich żywcem, chociaż nie ma sensu antagonizować reporterów — zwykle, ugryzła się w język, już ona widziała jakie nagłówki się czasem pojawiają, grube i szydercze — że morderca sobie odpuści?

Wszystko będzie dobrze, cisnęło się jej na usta.

— Poradzimy sobie z tym, chodź tu — mruknęła w potargane jasne włosy, miło pachnące stałym szamponem Rachel, chyba pomarańczowym. Sama nigdy nie zwróciła na to uwagi, ale Seymour przywiązywała ogromną wagę do wyglądu swoich włosów i w ogóle ich stanu. — Nie boję się szaleńca z manią laleczek.

— Może powinnaś, ja się boję. Zdrowy rozsądek, co?

— Ktoś musi mieć. Padło na ciebie. 


Właściwie jedynymi, ale za to jak wielkimi, plusami pracy w kostnicy była cisza. Zwłoki nie zagadują, nie uprawiają small-talku z kimś, kto przyszedł je obejrzeć i zdiagnozować. Im już wszystko jedno i Rosamund bardzo chciała, żeby jej też było tak wszystko jedno. Najpierw ciało doktor Roylot, potem ciało tego dzieciaka w odstępie tygodnia, oba z plotkami o włóczkowej laleczce znalezionej tuż obok. Jak się później okazało, wcale nie plotkami.

Themis zabiła najprawdopodobniej jakaś trucizna — zgodnie z ustaleniami policji był to tal, symptomy którego zatruciem faktycznie można było przyporządkować do kobiety — a według relacji świadka za śmierć Davida odpowiedzialny był pająk.

Mieli tylko szczęście, że to nie okazało się plagą morderstw. Mijał drugi tydzień od otworzenia sprawy Davida Hatnera, a jeszcze nie trafiło do nich żadne oznaczone laleczką  ciało. Jasne, mieli sporo przypadków, od zatruć przez udławienia do utonięcia, ludzie giną i umierają codziennie, ale tak naprawdę im mniej ciał danego dnia trafiało do chłodni, tym lepszy był to dzień. Im mniej ofiar seryjnych zabójców, tym lepiej. Małe radości.

Pusta, gładka biel w połączeniu z czystym metalem bywała zwykle przygnębiająca, trochę nierealistyczna, jakby rzeczywistość nie całkiem pozwoliła tu naciągnąć swoje granice. Straszne, że umyte i złożone tu ciała tak pasowały, równie blade, równie bez czucia; zawsze ją to trochę przerażało, zawsze gdzieś z tyłu głowy czaił się irracjonalny lęk, że nagle otworzy się szkliste oko albo poruszy sztywny palec. Na szczęście na to nie było szans. W pomieszczeniu przebywała teraz tylko jedna żywa osoba i była to Rosamund. Żadnych paranormalnych cyrków, nie w jej kostnicy, nie żyjemy w horrorze, przypomniała sobie, gdy wchodziła na schody z wizją czegoś, co skradało się za nią, by chwycić ją za ramiona długimi pazurami.

Takie były zasady — wjeżdżasz martwy, wyjeżdżasz równie martwy. Żadnych odstępstw, nawet w Halloween.

W Halloween jedyne złamanie zasad, jakie mogło nastąpić co do zwłok, to dziesiątki małych, pomalowanych zombie i innych potworków biegających z koszyczkami od domu do domu, by po magicznym cukierek albo psikus dostać cukierki (spora część miała być przekupstwem za święty spokój), ale w Londynie takie zabawy miały trochę utrudniony kurs; nikt nie chce wzbogacić atrakcji o prawdziwe zwłoki.

No, prawie nikt.

Na szczęście ostatnim razem, kiedy to miało miejsce, Rosamund jeszcze nie pracowała w kostnicy, a odkąd pracowała, miała nadzieję, że to się nie zdarzy.

Z zamyślenia wyrwały ją kroki na schodach, coraz głośniejsze i głośniejsze. Automatycznie zapalające się żarówki wymalowały jasną drogę aż do tego pomieszczenia na końcu korytarza, a razem ze sobą wpuściły do środka detektyw inspektor Seymour.

— Rosamund, hej — uniosła głowę w przywitaniu.

— Pani inspektor. Sekcja zwłok nie powiedziała nam dużo, zwłaszcza w przypadku — Roz zerknęła do akt — doktor Roylot, u niej śladów po prostu nie ma. Jest pani pewna, że to tal?

— Tylko to z trucizn pasuje. Zero zadanych ran, więc nie zginęła od ciosu czymś ani od broni, a prawdopodobieństwo zawału przy jej zdrowym trybie życia było właściwie zerowe, więc odpadło — wyznała Rachel. — Przynajmniej to otwiera nam jakąś drogę, możemy na czymś się oprzeć.

— A David? Ugryzł go pająk. Może to był nieszczęśliwy wypadek?

—  Też bym chciała, uwierz mi, ale dostaliśmy na komendzie paczkę z laleczką z włóczki, taką jaką znaleźliśmy w mieszkaniu Themis, więc wypadek odpada. Przebiegłe morderstwo. To nie jest amator, niestety, i nie możemy nazwać niczego nieszczęśliwym wypadkiem bez żelaznych dowodów, że tak było. Tutaj dostaliśmy dowody, że tak nie było — westchnęła. — Robi się nieciekawie.

— Przykro mi, hej.

— Tak długo, jak nie zacznie walić mi w drzwi, jakoś przeżyję. To trochę... trudna sprawa. Dziwna.

— Do rozwiązania, prawda?

Rachel uśmiechnęła się smutno.

— Na pewno. 



uh huh

nie mam nic na swoje wytłumaczenie, ale chyba podźwignę to opowiadanie do końca (bo brakuje mi oddania do pisania powieści, im a dumbass)


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top