𝐂𝐇𝐀𝐏𝐓𝐄𝐑 𝐗𝐈𝐈𝐈

       NEWT'S PERSPECTIVE 

Siedziałem z Isabelle, gdyż nie miałem ochoty siedzieć ani z Tommym, ani z Alekiem. Ostatnie wydarzenia sprawiły że, nie miałem sił na nich patrzeć. Obojgu ich skrzywdziłem, a wcale na to nie zasłużyli. Nie chciałem by cierpieli, ale jak zwykle musiałem coś zjebać. W każdym razie na śniadanie były kanapki z nutellą i mleko. Kochałem to połączenie, więc uśmiechałem się jak dzieciak, jedząc te słodkości. Brunetka na to się tylko śmiała. Poza tym starałem się unikać ojca. Zabronił mi się widywać z brunetem, więc nie mogłem mu nawet pomóc w przygotowaniach. Wczoraj dowiedziałem się, że kandydatami są Alek, Isabelle, Thomas, Jace oraz Clary. Martwiło mnie, to bo doskonale zdawałem sobie sprawy że, w tamtej rzeczywistości każdy może umrzeć.

— Jak sprawy z Thomasem? — podpytała ciekawsko, patrząc w stronę chłopaka.

— Szczerze, to nie wiem... — przyznałem, rzucając spojrzenie na stolik. — Ojciec mi zabronił się do niego odzywać. — Cieszę się, chociaż że, Alek jest szczęśliwy... — tym razem mój wzrok padł na dwójkę przytulających się chłopaków. Wyglądali razem naprawdę słodko. Mimo że, wciąż miałem żal do Magnusa o pewną rzecz, którą kiedyś zrobił, to wiedziałem że chłopak go naprawdę kochał.

— Ja też... — przyznała, spoglądając na swojego braciszka. Zaraz potem jej wzrok skierował się na bruneta z nimi rozmawiającego. — I myślę, że mimo wszystko powinniście pogadać.. — poleciała mi, lecz nie zdążyłem jej odpowiedź, bo przede mną pojawiła się postać. Był to rudowłosy chłopak, ubrany w zielony fartuch, którego nie znałem,

— Newt? — podpytał niepewnie, zwracając moją uwagę na jego osobę.

— Tak? — odparłem, unosząc pytająco brew.

— Twoja siostra umiera... — oświadczył smutno, przez co moje małe serduszko zamarło. Niemożliwe przecież było już tak dobrze. Miała z tego wyjść i żyć jak każdy z nas. — Ma operacje. — dodał pewniejszym głosem.

— Co ­­­? — nerwowo wstałem, po czym, nakazałem by ten mnie tam poprowadził. — Zaprowadź mnie do niej... — Rudowłosy tylko kiwnął głową, ruszając przed siebie.

Gdy tylko dotarliśmy na szpitalne skrzydło, zatrzymał się przed drzwiami, polecając mi bym został tutaj. Następnie zniknął za drzwiami sali operacyjnej. To wszystko się dłużyło niezmiernie. Świadomość, że mogłem ją stracić, łamała mnie od środka. Była dla mnie jedyną rodziną, poza ojcem, który pracował dla dreszczu, a dla własnych dzieci był sadystą. Nie mogła mnie zostawić na tym świecie bez nikogo. Poczułem jak z moich policzków staczają się, coraz to kolejne łzy. Zacząłem płakać jak dziecko. Minuty trwały jak godziny zanim, drzwi powtórnie się otworzyły. W progu, stanął ten sam chłopak,  jak z etykietki mogłem wyczytać, nazywał się Max Petersby. Czułem że, coś jest nie tak, a gdy tylko spojrzałem na jego smutną mimikę twarzy, moje serce znów zabolało.

— Przykro mi, Newt... — oświadczył przygnębionym głosem, który drżał. Po jego policzku również zleciała drobna łza. — Nie udało się jej uratować. — powiedział, siadając tuż obok mnie. — Ale przed śmiercią kazała Ci to dać. — Wyciągnął z kieszeni kartkę papieru, którą mi podał.

— Co to? — zapytałem, biorąc przedmiot.

— Chyba list. — odezwał się, przypatrując się papierowi. — Przy okazji przed śmiercią powiedziała, że Cię kocha. — odrzucił już pewniejszym głosem, starając się trzymać uśmiech na twarzy.

— Dziękuję. — uśmiechnąłem się, ciesząc że, chłopak przekazał mi ostanie słowa Soniyi. Jednak chwilę potem znów posmutniałem. Przecież miałem już nigdy nie zobaczyć jej uśmiechu, oczu czy usłyszeć jej drobnego głosu. To bolało i to cholernie, a ja nie mogłem tego powstrzymać.

— Chcesz się z nią pożegnać? — Uniósł pytająco brew na, co kiwnąłem głową. Wstałem z krzesła i udałem się do środka.

Dookoła było mnóstwo lekarzy, chociaż rudowłosy ich wyprosił.  Widocznie musieli się go słuchać. Sam także wyszedł stamtąd, zostawiając mnie sam na sam z dziewczyną. Podszedłem do łóżka szpitalnego, gdzie leżała moja mała siostrzyczka. Wyglądała zupełnie jakby spała. Tak słodko i niewinnie.

— Cześć siostrzyczko.. — zacząłem, czując jak ogromna kula rośnie w moim gardle. Ledwo dałem radę mówić. — Chcę Ci powiedzieć, że Ci za wszystko dziękuję... — I że też Cię bardzo kocham. — dodałem, wpatrując się w jej ciało.

Chwyciłem jej dłoń, mając nadzieję że, zaraz się odezwie, a to wszystko to tylko koszmar, z którego się obudzę. Ale nic takiego się nie stało. Jej dłoń była zimna. Pozbawiona już jakiegokolwiek ciepła. Serduszko zaczęło pękać na kawałki, których nie dało się tak łatwo posklejać. Spojrzałem na jej klatkę piersiową. Nie oddychała. Ona już opuściła ten świat, przechodząc na drugi. Zostawiła mnie tutaj samego, by w końcu doznać spokoju. Była już całkowicie martwa, a ja nie potrafiłem tego znieść. Czułem smutek, gniew, ból i żal. Może mogłem ją uratować? Wciąż wtedy byłaby tu ze mną, tuląc mnie i broniąc przed ojcem. Może wszystko wyglądało by inaczej? Może po prostu lepiej by było, gdybym i ja wciąż był martwy...

Widok Sonyi oraz moje refleksje przyczyniły się, do mojego ataku paniki. Zacząłem kaszleć, krzyczeć i płakać. Nie umiałem sobie poradzić, z tak wielką stratą. Była dla mnie jedyną i prawdziwą rodziną, a teraz miało już jej nie być. Nie. Nie mogłem tego znieść. Chciałem wykrzyczeć ból, lecz jedyne, co zrobiłem, to zacząłem się dusić. Nie umiałem złapać wdechu. Czułem, że zaraz również ja się uduszę. Miałem wrażenie, że ktoś zaciska palce na mojej szyi, dlatego bezwładnie upadłem na zimną podłogę. Zacząłem się trząść. Krzyczałem, niestety mój głos był niemy, w dodatku w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby mnie usłyszeć. Coraz gorzej było mi oddychać, a wciąż płynące łzy w tym nie pomagały. Myślałem, że umrę, dopóki nie poczułem jak ktoś mnie do siebie przyciąga. Nie wiedziałem, kto to jest, bo miałem za bardzo zamazane oczka. Dopiero, gdy tajemnicza osoba się odezwała, mogłem się domyślić, kto to był.

— Spokojnie, Newt... — mocno mnie do siebie przytulił, ciągle zapewniając, że będzie dobrze. Nie wierzyłem w te słowa, ale jego spokojny głos dziwnym trafem naprawdę mi pomagał. — Jestem tutaj. — dodał, głaszcząc moje plecy.

Następne paręnaście minut spędziłem w ramionach bruneta. Powiedział, że mnie nie puści, dopóki się nie uspokoję, dlatego wciąż w nich tkwiłem. Czuł się lepiej, choć miałem całą mokrą twarz od płaczu. To wszystko było dla mnie za dużo. Ostanie wydarzenia za bardzo mnie zraniły bym mógł udawać, że wszystko jest w porządku.

— Dlaczego tu jesteś? — podpytałem ciekawsko, nie rozumiejąc postępowania ciemnookiego. — Myślałem, że po tym jak cię okłamałem, to nie będziesz chciał mnie znać. — dodałem smutno, puszczając pojedynczą łzę, którą Thomas przetarł.

— Tak łatwo się mnie nie pozbędziesz.. — zaśmiał się, dzięki czemu i na mojej buzi pojawił się delikatny uśmiech. — Okłamałeś mnie w dobrej intencji, więc Ci wybaczam. — oświadczył pokrzepiająco, chwytając moją dłoń. — Zresztą nie pozwolę Ci cierpieć samotnie. — oznajmił, malując paluszkami na mojej ręce koła. To było takie miłe.

— Dziękuję. — powiedziałem, starając się opanować kolejną porcje łez. Z drugiej strony czułem się poruszony wyznaniem bruneta.

— Nie chcę byś płakał... — wyznał troskliwie, kładąc dłonie na moim podbródku. — Po drugie chciałbym się dowiedzieć, dlaczego już nie jesteś moim trenerem. — mój wzrok poleciał w dół, co nie umknęło jego uwadze. Ściszył ton głosu, a następnie dodał. — Czy to chodzi, o to że, coś do mnie czujesz. — westchnąłem głęboko, nie wiedząc co powinienem odpowiedzieć. Wiedziałem, że chłopak jest naprawdę bystry więc, w końcu się wszystkiego domyśli, dlatego postanowiłem, iż to nie jest jeszcze czas na prawdę.

— Poniekąd tak, ale i nie... — odparłem tajemniczo, co wcale go nie usatysfakcjonowało. Zamiast tego pojawił się wielki grymas, choć szybko przejawił się w uśmieszek.

— Zawsze wiedziałem, że Cię kręcę... — zaśmiał się, na co wywróciłem oczami ku górze.

— Nie powiedziałem tego... — oburzyłem się, choć doskonale wiedziałem, że ma rację. Po prostu chciałem się z nim podroczyć tak jak kiedyś. — Są też inne powody...

— Ale nie zaprzeczyłeś! — wyrzucił zadowolony, gdy wstałem z siedzenia.

— Jesteś słodki... — odparłem w odpowiedzi, nie dając mu do końca tego, czego chciał. Ruszyłem w stronę pokoju, bym mógł zacząć czytać list, który dostałem, gdy usłyszałem jego głos.

— Spotkamy się po zajęciach na dachu? — podpytał z nadzieję, na co z uśmiechem, kiwnąłem głową. — Będę czekał. — krzyknął, a ja odwróciłem się, by móc iść do mojej przestrzeni.

Dobrze, że wciąż go mam.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top