I
BAWIALNIA ZNAJDUJĄCA SIĘ w lewym skrzydle pałacu fairchildów tętniła życiem, gdy szlachetni dworzanie oddawali się spokojnemu hazardowi i luźnym dysputom natury filozoficznej. król miles siedział na swoim ulubionym fotelu, z widniejącym na swojej twarzy niewielkim uśmiechem, trzymając nonszalancko karty w jednej ręce. wraz z przyjściem wiosny, poza zakwitającymi roślinami i odrobiną słońca, przyszły do władcy nowe i świeże idee oraz wstępne cele jakie sobie wyznaczył. ten sezon miał być inny niż jakikolwiek, była to pierwsza wiosna, w którą wkraczał nie jako książe, ale jako król. kalkulował poprzednie decyzje ojca i decyzje, które sam zdążył podjąć od jesieni, zastanawiał się. odnajdywał spokój w kontroli, w budowaniu swojej strategii. pragnął poszerzyć swoje tereny i podnieść jakoś życia swojego ludu, zadbać odpowiednio o wszystkie sfery państwa. powrócił do czytania platona, analizował morusa i szybko dochodził do wniosku, że utopia, którą przedstawiał była infantylna i groźna. teraz spędzał błogie chwile w gronie najbliższych przyjaciół, jednym z nich stał się brat jego świętej żony, jego rówieśnik, sir caspian.
— nie jestem w stanie wierzyć w boga, jeżeli mamy naukę — powiedział wspomniany przyjaciel, upijając łyk swojego szampana i położył kartę na stole.
— pascal mówił: bardziej opłacalne jest wierzyć, że bóg jest nawet jeśli boga nie ma — wtrącił sir marcello, szybko kładąc na wierzch swoją kartę. — niż nie wierzyć w boga, jeżeli bóg jest.
— nie oddam się bogu, który chce skazać mnie na nieskończone męki z samego faktu, że w niego nie wierzę, to absurd — odpowiedział caspian prychając, patrząc jak fairchild niedbale kładzie kartę.
— absurdem jest twoja postawa — rzucił niespodziewnie miles. — bycie ateistą jest niezwykle ignoranckie.
— co masz na myśli? — dopytał blondyn, marcello przysłuchiwał się rozmowie w ciszy.
— mam na myśli, że żyjemy na tym świecie za mało, nasz gatunek homo-sapiens jest bardzo młody, a nasza nauka jeszcze rozwinięta w małym stopniu. nie mamy bladego pojęcia o świecie. co jest bardziej przerażające: wizja, że jest bóg w jakiejś formie czy wizja tego, że jesteśmy tutaj całkiem sami? jak dla mnie, obie są tak samo straszne, ale fakt, że może istnieć twór bogopodobny nieco mnie uspokaja. tyle, że nie w tym rzecz — dywagował spokojnie, powoli wygrywając partię. — mężczyźni potrzebują boga, zwłaszcza ci, którzy nie mają możliwości się edukować, czytać, zagłębiać w etykę. potrzebują religii, by mówiła im co jest dobre, a co złe. podpuszczając ich do braku wiary, możemy wywołać anarchię. jeżeli nie ma żadnego boga, który ukarze nas na wieki za bycie złymi ludźmi, to dlaczego mielibyśmy nimi nie być? nasza religia nie musi być trafna, to polityczna strategia potrzebna nam do utrzymania porządku społecznego. bóg jest narzędziem w mojej dłoni, by ludzie płacili podatki i oddawali się pracowitości.
— to okrutne — skomentował marcello, patrząc jak powoli przegrywa, mając za dużo kart w swojej dłoni. — a kobiety?
— kobiety mają intuicję — uśmiechnął się lekko fairchild i spojrzał na blondyna obok siebie. — właśnie caspian, gdyby bóg nie istniał, to jakim cudem twoja anielska siostra zaszczyciłaby nas swoją egzystencją?
— jeżeli jest jeden anioł na świecie, jest nim nasza królowa — zgodził się caspian ze śmiechem, ignorując fakt, że przegrywa.
— oh tak, królowa høpe kocha wszystkie stworzenia na świecie, wyłączając własnego męża — dodał marcello z nutą ironii.
— wygrałem — skomentował miles kładąc ostatnią kartę na talię, odychylając się na fotelu z dumnym uśmiechem, słysząc jak dwójka jego przyjaciół wzdycha z niezadowoleniem.
do pomieszczenia wszedł schludnie ubrany żołnierz, zbliżając się do króla pewnym krokiem, z miną skamieniałej rzeźby. stanął on w odstępie dwóch metrów od stolika i ukłonił się nisko, przerywając mężczyznom ich zabawę.
— wasza wysokość, przepraszam za zakłócenie wieczornego porządku — zaczął stanowczo i poważnie, patrząc w punkt nad władcą. — poczuliśmy jednak potrzebę powiadomienia króla o naszym niepokoju, związanym z teraźniejszym stanem w jakim znalazła się królowa.
— co się stało? — dopytał miles, prostując się niespodziewanie na krześle. wszyscy wpatrywali się w przybysza w grobowej ciszy. tętno milesa przyspieszyło znacznie, a do jego głowy wkradały się czarne myśli.
— wasza wysokość... — mężczyzna spojrzał na niego skonfundowany, po czym przybliżył się nieco i pochylił do przodu. — nasza królowa jest... na haju.
— co kurwa? — marcello odchylił się zszokowany łapiąc dłońmi końcówkę stołu, starając się powstrzymać śmiech.
— zaprowadź mnie do niej — miles podniósł się z fotela zachowując poważny wyraz twarzy, nie wiedział jeszcze czy ma powód do śmiechu.
kiedy zbliżał się do lekko uchylonych drzwi jej komnaty, słyszał dochodzący z wewnątrz chichot, którego dźwięk wywował pewien przewrót w jego wewnętrznych organach. królowa chichotała słodko, nucąc melodię, którą jeszcze wczoraj zagrała dla niej orkiestra.
— jestem gwiazdą! — piszczała ucieszona kręcąc się po pokoju. — spadłam z nieba i teraz zaszczycam was swoim niebieskim blaskiem! oh, jak ja bardzo chcę zatańczyć wsród gwiazd! chodźmy na polko, proszę chodźmy na polko!
kiedy miles wszedł do pomieszczenia zobaczył żonę w swojej piżamie, tańczącą dookoła z maskotką w ręce, trzymając ją jak partnera. nuciła szczęśliwa tańcząc w linii przypominającej koło, a przy tym obracała się dookoła własnej osi.
— gwiazdeczko — zawołał do niej ucieszony. — dlaczego nie śpisz?
brunetka spojrzała niechętnie w jego stronę, przytulając do siebie pluszaka. jej przekrwione, zmęczone oczy i blada cera były pierwszym co zauważył w jej wyglądzie.
— ah, to ty książę — wywróciła oczami, zirytowana jego obecnością. — czego chcesz?
— zjarałaś się? — spytał nie ukrywając swojego zażenowania.
— a jak! — wykrzyczała unosząc pięść do góry, przypominając wykrzykującego pirata. — jestem gwiazdą, mam trzy tysiące lat!
— no pięknie — westchnął, patrząc w ziemię z powagą, zakłóconą jego lekkim uniesieniem lewego kącika ust do góry.
— a co, jesteś zły? — dopytała brunetka podchodząc do niego bliżej.
— zdecydowanie zły o to, że się nie podzieliłaś — wywrócił oczami i zaczął rozglądać się po zebranych w pomieszczeniu. — i kto ci, do jasnej cholery, to dał?
— nic nie powiem, ni mru mru! — zagruchotała melodyjnie znów się zaśmiewając i powoli oddaliła się od zirytowanego fairchilda lekko bujając się na boki, wracając do nuconej wcześniej melodii.
— na boga, trzeba coś z tobą zrobić — powiedział zdegustowany i znów odwrócił się za siebie. — zajmijcie się nią, najlepiej zawołajcie uyen!
po paru minutach, które milesowi wyjątkowo się dłużyły, dało się słyszeć szybkie kroki z korytarza. mężczyzna wpatrywał się w oczarowaną nocnym niebiem ukochaną, która ignorowała jego pobyt tutaj, jak zresztą każdego dookoła i szeptała na szybko wymyślane poezje w stronę księżyca.
— przepraszam, wasza wysokość — zaczęła służąca, zaśmiewając się lisim chichotem, gdy wchodziła ostrożnie do pomieszczenia. — w czym mogę słuuużyć?
ku jego zdziwieniu, ulubiona służka, dawna najlepsza przyjaciółka høpe znajdywała się aktualnie w tym samym stanie nieświadomości co sama władczyni. kiedy spojrzały na siebie, zaczęły znów śmiać się głupio, przypominając małe dziewczynki, które właśnie wymieniły jakiś sekret bądź uszczypliwą uwagę między sobą.
— zauważył! — pisnęła høpe zasłaniając pół twarzy zasłoną ze śmiechem.
— no kurwa, masz oczy jak dzisiejsze ciasto malinowe! — krzyknęła roześmiana uyen, opierając się o biurko, by nie wywrócić się ze śmiechu.
— tylko nie ciasto malinowe! — wydusiła z siebie brunetka, wypuszczając zasłonę z ust.
położyła dłonie na kolanach, zginając się ze śmiechu i znacznie czerwieniejąc na twarzy. jej dawne chichoty ustąpiły bezdźwięcznej histerii rozbawienia, przypominającej duszenie się, a oczy zaczęły jej zachodzić łzami ze śmiechu. dostała lekkiej głupawki, próbując jakoś opanować lawinę śmiechu.
— a ty masz oczy jak ten czerwony garnek, do którego się raz zeszczałaś — powiedziała młodsza resztkami sił, powodując, że wpadły w jeszcze większe rozbawienie i obie padły na podłogę, tarzając się i śmiejąc się głośno.
— ty kurwo, nie moja wina, że myra załatwiała tam sprawy ze stajennym johnnym! — piszczała rozbawiona uyen, nie zdając sobie nawet sprawy w jaki sposób zaadresowała samą królową.
— stajenny johnny! nie wytrzymam! — brunetka wytarła łzy z policzków, wciąż produkując nowe, śmiejąc się wesoło. — potem stajenny johnny jadł zupkę z tego garnka...
— ja pierdole! — krzyknęła uyen uderzając kobietę obok w ramię i zaczęła rechotać niekontrolowanie, również płacząc ze śmiechu. — nawet go nie umyłam, tylko wylałam siki!
— pójdziesz do piekła! — høpcia rozbawiona pokazywała na nią palcem, próbując powoli złapać oddech.
król miles fairchild wpatrywał się w cały obrazek nie mówiąc słowa. stał, z dłonią uniesioną w górze, co było sygnałem dla reszty służby, że mają nie ingerować w zaistniałą sytuację, dopóki władca im na to nie pozwoli. z perspektywy osoby trzeciej, dopiero zapoznającej się z historią specyficznego małżeństwa fairchildów, cała ta sytuacja wydaje się być abstrakcyjna, infantylna i wprost nieprawdopodobna. miliony pytań musi rodzić się w głowie takiej osoby: dlaczego królowa reaguje niechętnie na króla, dlaczego zwykła służąca szczyci się takimi przywilejami, a przede wszystkim, czy w czasach renesansu można było palić zioło? nie jest tajemnicą, że ród fairchildów znany jest ze swojej barwnej historii pełnej nieprawdopodobieństw.
żona milesa, królowa høpe, jest wyjątkowym przypadkiem napotykanym jednynie w baśniach, dziewczyną bez pochodzenia szlacheckiego. gdyby była ona jedynie mieszczanką, byłoby to bajkowe i słodkie, ale by dodać oliwy do ognia, warto zaznaczyć, że przed objęciem tronu, pełniła w zamku funkcję służącej. z tego też względu, ona i uyen parks leżały piękne i roześmiane na dywanie w jej wielkiej sypialni i oddawały się tym beztroskim chwilom, połączone przez przyjaźń w pracy. høpe jako służąca nie miała lekko, a blondwłosa towarzyszka była dla niej oparciem w wielu sytuacjach kryzysowych.
najważniejszym szczegółem zawiłej historii i momentem kulminacyjnym życia høpe bailey stał się fakt, że do małżeństwa została w pewnym sensie zmuszona. ta fatalna informacja, z pomocą kontekstu, może się albo rozjaśnić albo wydać jeszcze gorsza niż z początku.
nieodpowiedzialność wybranki sprawiła, iż książe miles zaczął wątpić w jej predyspozycje do bycia królową, nie pierwszy i nie ostatni raz. to bardzo niefortunny moment w życiu młodej kobiety, ale nikt nie jest zaskoczony, jeżeli czytający zastanawia się jakim sposobem udało jej się osiągnąć stanowisko o takiej randze. był to obrót spraw niezwykle zaskakujący dla każdego, łącznie z królową.
powólcie, że cofniemy się pare kroków wstecz. przedstawimy obraz sytuacji, zrozumiemy dlaczego jesteśmy tu gdzie jesteśmy, zaczniemy od początku.
co do zioła, nie mam pojęcia skąd się tam wzięło.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top