𝒙𝒗𝒊﹒ i give you freedom.

▬▬▬▬▬▬▬▬

“I give you freedom.”
▬▬▬▬▬▬▬▬

4 LATA WCZEŚNIEJ.  .  .

Stawiałem ostrożne kroki, wchodząc w głąb lasu. Athena i Freya szły tuż za mną, Isla przed nami, co jakiś czas przestrzegając nas przed wykopaliskami zwierząt, czy wielkimi kamieniami.

Podnosząc głowę do góry, spojrzałem na jasne światło emanujące z pełnego koła na niebie. Pełnia, pomyślałem, a zaraz po tym przełknąłem ciężko ślinę. Łamiące się pod ciężarem naszych butów gałęzie przyprawiały każdego z nas o mały zawał serca, w końcu jesteśmy w lesie, gdzie potencjalny zabójca mógłby nas zabić, schować ciała i uciec jak najdalej. Wzdrygnąłem się na tę myśl, nie rejestrując momentu, w którym gwałtownie się zatrzymałem.

Dopiero gdy ciało blondwłosej nastolatki uderzyło w moje plecy, potrząsnąłem głową, odwróciłem się gwałtownie i kładąc dłonie na jej ramionach, zapytałem:

- Nic ci nie jest? -Ona jedynie patrzy na mnie, kręci głową na bezgłośne „nie". Zaraz potem wstrzymuję powietrze.

- Dziewczyny, musimy się pospieszyć.- Informuje każdego z nas, Isla i Freya zatrzymują się, co doskonale słyszę bez obracania głowy. - Jego oczy, one błyszczą złocistą barwą.

Przemiana się zaczyna, zaciskam usta i puszczam jej ramiona. Odwracam się do dziewczyn, Isla natychmiast wystawiała dłoń, szybko ujmuje ją i ściskam.

- Chodźmy, wy skołujcie dla niego ubrania, gdy już będzie po wszystkim.- Nakazuje, rude włosy rozwiane przez wiatr zasłaniają jej widok, Szybko zakłada kosmyki za uszy, po czym otwiera usta, gdy widzi, jak pozostałe dwie są gotowe, aby się przeciwstawić.- Wystarczająco dużo zrobiłyście.

Freya wydymała dolną wargę, zrezygnowana spuściła wzrok. Oczywiście, że nie podobał się jej ten pomysł, który opuścił usta Isli, ale nie potrafiła się z nią kłócić, nawet jeśli to ona pełniła rolę najstarszej z grupy. Athena się nie sprzeciwiała, nudziło ją chodzenie po lesie i szukanie cholernej kryjówki, w której przeszedłbym bezpieczną przemianę.

Blondynka natychmiast odwróciła się do nas plecami, szepcząc ciche „powodzenia", po czym pociągnęła Freye za dłoń. Nie sprzeciwiała się, ale zachwycona też nie była. Wyczuwałem obawę, jaka ją otaczała.

- Jesteś pewna, że chcesz być sam na sam, w trakcie przemiany? - zapytałem bezpiecznie, gdy tylko dziewczyny zaczęły odchodzić, co chwile zerkając w tył, aby upewnić się, że Isla zmieniła zdanie. - Co jeśli stracę kontrolę i...

- Aa! - Wstrzymała mnie, wystawiając dłoń przed siebie. - Zero negatywnych myśli, okej? Nic złego się nie stanie. A teraz, chodź, zanim przemienisz się w lesie, mamy mało czasu.

Budynek ukryty w środku lasu, wcale nie znajdował się tak daleko jak myśleliśmy. Z rad dyrektora Hawkinsa, podchodziliśmy ze spokojem do danego miejsca, nawet jeśli kończył nam się czas.

Westchnąłem ciężko, wchodząc w głąb drewnianej chatki. Mrok panujący w środku sprawiał, że na sam widok mój żołądek zacisnął się w supeł. Z obrzydzeniem przyglądam się podrapanym ścianom, nie patrzę nawet na łańcuchy ułożone na podłodze.

Były tu inne wilkołaki. Bardziej rozwścieczone.

- To miejsce wygląda okropnie - Isla nie ukrywa obrzydzenia, jej nos marszczy się, gdy tylko kolejny zapach przypominający truchło dociera do jej nozdrzy.- Jesteś pewien, że chcesz przejść przemianę, w tak traumatycznym miejscu?

Oczywiście, że nie jestem pewien, pomyślałem. Niczego nie byłem pewien, nawet tego, czy przemiana w tak szybkim czasie była potrzebna. Nie była, ale katastrofa, jaka miała miejsce, uaktywnia klątwę szybciej, niż to było konieczne.

- A czy mam inny wybór? - Pytam, doskonale znając odpowiedź dziewczyny.

Nie zwlekając dłużej, podchodzę bliżej opuszczonych na zimnej podłodze łańcuchów, opuszkami palców przejeżdżam po nich. Są lodowate, temperatura wpływa również na moje samopoczucie. Gdy zakładam, a wręcz zacieśniam kajdanki z łańcuchem na nagim nadgarstku, od razu odczuwam nagłą zmianę otoczenia. Po kręgosłupie przechodzą mi dreszcze, a samo powietrze w pomieszczeniu robi się gęstsze, wręcz cięższe.

- Poczekaj, pomogę ci...

Jedynie spoglądam na nią, Isla cofa się o krok, patrząc się w moje tęczówki. Te jej owiane zostały szmaragdowym kolorem. Oznaczało to jedno, przemiana miała nastać tutaj i w tym momencie.

Nie wiedząc dlaczego, poczułem smutek. Może to wina samopoczucia, jakie mi towarzyszy. Albo obawy przed przemianą. Lub może, ale tylko może, to strach w oczach Isli sprawił, że smutek zaczął się powiększać.

- Powinnaś wyjść - sugeruję, dziewczyna natychmiast kręci głową. Przyjmuję to jako odmowę. Wzdycham ociężale. - Widzę, że jesteś przerażona.

- To dla mnie nowość, pomagać komuś przy przemianie - odpowiada nagle, nie ukrywając zdumienia. - Musisz to zrozumieć, albo chociaż się postaraj.

Nie odpowiadam, jedynie wykrzywiam kąciki ust w słabym uśmiechu.

Mając na każdej kończynie, nie tylko górnej, ale i dolnej, kajdanki z łańcuchami, oddycham spokojniej. Szarpię, sprawdzając ich wytrzymałość. Wystarczająco silne i boleśnie założone, aby przywrócić mnie do normy.

Romanoff jedynie kręci się po pomieszczeniu, wykonując kolejną serię oddechów, które w małym procencie zminimalizuje stres, jaki odczuwa. Odwracam wzrok w stronę okna, przez które coraz większe promienie światła księżyca dostają się do pomieszczenia. Gładzą moją skórę, pieszczą ją bolesnymi muśnięciami.

Wstrzymuję powietrze, zaczynam szarpać za łańcuch, gdy tylko ból rodzi się w prawej nodze. Zaciskam zęby, aby nie wypuścić bolesnego krzyku, gdy kość piszczelowa łamie się pod wpływem klątwy.

- O Boże! - wzdrygnęła się, gdy tylko moje kolana zderzyły się z posadzką. - Zaczęło się...

Kolejna kość złamała się, zmuszając mnie do wykrzyczenia kilku bluźnierstw przez upiorny ból. Nie musiałem spoglądać na nią, aby wiedzieć, że gorączkowo zaciskała powieki, prosząc o koniec. Ale to był dopiero początek.

Wilcza strona przejmowała kontrolę. Słuch zaczął się wytężać, zrozumiałem to, gdy słyszałem, jak serce rudowłosej uderza o żebra, prosząc o wolność. Węch rozłożył każdy zapach na czynniki, sprawiając, że nos zaczął mnie swędzieć. Wzrok podobnie jak słuch, wyostrzył się zmieniając barwy na żywsze. Smak również się zmienił, stał się bardziej wyczuwalny, gdy metalowa ciecz znajdowała się w środku mojej buzi.

Krzyknąłem boleśnie, gdy kilka kości złamało się w tym samym czasie. Zmusiłem samego siebie, abym myślał, o czymś innym. Jednak niedane było mi to zrobić, gdy łańcuchy z moich nadgarstków spadły z głośnym brzękiem o podłogę.

- C-Co ty wyrabiasz?! - Wściekam się, próbuje wymusić na niej niechęć, jednak bezskutecznie.

- Daje ci wolność, Cass. - Mamrocze uczciwie, patrząc swoimi błękitnymi tęczówkami w te moje. Uśmiecham się niezauważalnie.

Młoda Romanoff zdolna jest do wielu rzeczy, nawet do unikania śmierci, czy rozwalania łańcuchów. Chwyta mnie silnym ruchem pod ramię i chwiejąc się z powodu mojego ciężaru, wyprowadza na zewnątrz.

Od razu odczuwam diametralną różnicę. Gęstość powietrza staje się przeciwieństwem do tej w środku. Od razu mam czym oddychać, jednak nie skupiam się na tym, gdy żebra, jedno po drugim łamie się w fonii wrzasków.

- Cass, odpuść walkę. - Naprowadza mnie, unoszę głowę, aby spojrzeć na klęczącą przede mną nastolatkę. Uśmiecha się dumnie, chcąc przekazać mi kilka rad. - Im szybciej pozwolisz temu wyjść, tym szybciej będzie po wszystkim. Nie walcz dłużej, po prostu oddaj się temu.

Odpuść walkę. Nie walcz dłużej. Oddaj się temu.

Skuteczne słowa niosły ze sobą skuteczne działanie, gdy spuszczając głowę, ze spokojnym wyrazem twarzy pozwoliłem, aby reszta kości złamała się bezdźwięcznie. Zaraz potem całe ciało obrosło sierścią, ręce i nogi zamieniły się w łapy odziane długimi pazurami, a twarz zmieniła się w pysk zwierzęcia. Oczy błyszczące złocistą barwą oddały jedynie spokój, jakiego tak dawno nie czułem.

- Dałeś radę, Lowell - prycha krótkim śmiechem, po czym prostuję kolana i strzepuje z nich niewidzialny kurz. - Jestem z ciebie dumna, naprawdę. A teraz biegnij, żyj chwilą, dbaj o wolność. Będę na ciebie czekać, obiecuję.

Wykonałem jej sugestię, pozwalając sobie na chwilę wolności.

Isla tak jak obiecała, tak też zrobiła. Czekała, aż do momentu, gdy pełnia się skończy. O czym świadczyły ciemne wory pod jej oczami, roztrzepane włosy i niechlujny uśmiech.

Nie spała całą noc. Czekała.

Teraz.

Wbiegając przez otwarte drzwi do loftu w postaci czworonożnego zwierzęcia, początkowo nie wiedziałem, na co się piszę. Dopiero gdy łapy zamieniły się w ludzkie nogi i ręce, a futro zniknęło, przemieniając się w nagą skórę, odczułem czyjąś obecność.

Instynktownie sięgnąłem po świeże ubrania, które po każdej przemianie czekały na mnie w tym samym miejscu. Lecz, gdy dłoń zetknęła się z pikowaną kanapą, żadnego innego materiału nie było.

- Cholera. - Stękam ciszej, stawiam krok w głąb pomieszczenia. Gęsia skórka pojawia się na moim ciele, a włosy stają dęba, gdy nagie stopy dotykają zimnej posadzki. - Wyłaź, wyłaź, gdziekolwiek jesteś.

Zachęcające to nie było, ale mimo wszystko warto spróbować. Przechodzę, unikając niezasłoniętych okien, aby nie odczuwać dziennego światła. Promienie słońca, potrafią być uciążliwe, po całej nocy spędzonej w wilczej skórze.

Wytężam słuch, wypuszczając powietrze z ust. Słyszę, jak ktoś oddycha, otwiera i zamyka usta, zaciągając się powietrzem. Do moich nozdrzy dociera zapach palonego tytoniu, krzywię się. Zbliżające się kroki, bijące serce i chrząknięcie sprawia, że gwałtownie się odwracam.

- Ubierz się. - Rozkazuję, rzucając we mnie ubraniami, które dzień wcześniej położyłem na pikowanej kanapie.

Udaje mi się je złapać, dzięki wilczemu refleksowi, który ani razu nie zadziałał przeciw mnie. Ubieram się powoli, przez obolałe mięśnie i niezasklepione jeszcze rany.

- Co ci się stało? - pyta z udawanym troską, wywracam oczami, nawet na nią nie patrząc. - Pogryzły cię inne wilki, czy co?

- Twój ukochany chciał zrobić sobie ze mnie tarczę - krzywię się na wspomnienie o barczystym mężczyźnie. Gdy zapinam zamek w spodniach, ponownie wzrokiem powracam do blondwłosej kobiety. - Jak mu było? Tommy?

- Timmy. - Prycha krótko. - I to nie jest mój ukochany, tylko partner w zbrodni.

Schylam się po materiał koszulki, który wypuściłem z dłoni, gdy tylko zacząłem ubierać bieliznę. Blondwłosa kobieta odbiła się od ściany, ówczesnej gasząc papierosa, po czym stawiając pełne gracji kroki, zbliżyła się do mnie.

- Pamiętasz, jak się poznaliśmy, te cztery lata temu? - Pyta z nonszalanckim uśmiechem, nie zaszczyciłem jej spojrzeniem, jedynie mruknąłem ciche „tak". - Miałeś trzynaście lat, a ja jedynie piętnaście.

- I co w związku z tym? - Pytam, nie rozumiejąc, o co jej chodzi. Unosząc głowę, napotykam jej przepełnione pożądaniem spojrzenie.

Dłonie kładzie na mojej klatce piersiowej, błądząc nimi pod moim bacznym spojrzeniem. Nie reaguje, a przynajmniej się staram. Po chwili przenosi dłonie na mój kark, zmniejszając odległość między nami.

Nasze nosy zaczęły się stykać, wzrokiem wyszukiwała jakichś emocji w moich oczach, jednak ku jej zaskoczeniu niczego nie znalazła. Przygryza wargę, a ja jedynie patrzę na nią z góry ze znudzeniem w oczach.

- Powstrzymaj mnie, bo źle to się skończy - szepcze w moje usta, a gdy tylko pozwalam jej się pocałować, odczuwam niechęć do samego siebie.

Jednak nie powstrzymuję jej.

Gdy kobieta złączyła nasze usta w drobnym pocałunku, przez mój kręgosłup przeszły przyjemne dreszcze. W dłoniach wciąż zaciskałem materiał koszulki. Poruszała ustami z powolnym tańcu, prosząc się o dostęp do walki o dominację. Czubkiem języka przejechała po mojej dolnej wardze, wbijając we mnie kolejną falę obrzydzenia.

Cofam się, kręcąc głową, szybko zakładam koszulkę na klatkę piersiową i się odwracam. Stawiając kroki w kierunku kanapy, sięgam po skarpetki, które znajdowały się na oparciu i siadając na miękkim skrawku mebla, schylam się i wciągam na stopy skarpetki.

- Żartujesz sobie ze mnie. - Oburza się, podążając za mną. - Dlaczego to zrobiłeś?

- Widać, że odebrało ci rozum. - Prycham krótkim śmiechem. - Morana, nie przekabacisz mnie na swoją stronę, jakimś tandetnym pocałunkiem.

- Czyli chcesz więcej?

Kręcę głową, przecieram oczy dłońmi. Morana poprawia swoje krótkie blond włosy, zakładając kilka pasm za uszy. Nie stawia kolejnych kroków, zatrzymała się w miejscu, z którego może zabijać mnie na milion sposobów w swojej głowie. Nie straszny mi jej gniew, ponieważ wiem, czego się obawia.

- Nie. - Odpowiadam nagle, powaga maluje się na mojej twarzy. - Przejdź do rzeczy, bo wiem, że bez powodu tutaj nie jesteś. O co tym razem chodzi?

- Nie mogłam odwiedzić dawnego kolegi? - Uśmiecha się z ohydną słodkością i trzepocze rzęsami.

Wyśmiewam ją.

- Nie wierzę w nagłą troskę. Przejdź do rzeczy.

Oboje wywracamy oczami, na zachowanie, jakim obdarzamy siebie nawzajem. Przez moją odpowiedź nastała cisza, która wpłynęła na zachowanie Morany. Na jej twarzy nie było już irytującego uśmiechu, którym obdarzyła mnie przez ostatnie kilka sekund. Teraz wyglądała na spokojniejszą, zapewne zastanawiała się nad doborem słów, jakie powinna użyć.

- Potrzebuję pomocy. Timmy ma problem.

- I co ja mam niby zrobić?

- Pomóc. - Odpowiada oczywistym tonem. - Słuchaj, jego ojciec już od dawna planował, aby wykorzystać twoją znajomość z córką Czarnej Wdowy.

Wstaję gwałtownie, wytrzeszczając oczy. Spokój przemienia się w gniew, który powoduje, że moje tęczówki mienią się złotem. Zauważam strach w jej oczach, pomimo tego jak bardzo stara się go ukryć.

- Nie będę mieszał jej w twoje głupie plany. - Unoszę głos. Morana wzdryga się przez echo rozniesione po pomieszczeniu.

- Casspian, nie masz wyboru. Usłyszałam, że Isla chciała iść na ruiny waszej starej szkoły, przeszukać je i tak dalej. - Wyjawia. Czuję się urażony, że rudowłosa nie wspomniała mi o tym przy naszym ostatnim spotkaniu. Szybko odwracam wzrok. - A tam będzie już czekać armia Timmy'ego. Jego ojciec chce przejąć moce Isli, a do tego potrzebuje jej krwi.

- Chyba nie myślisz, że pozwolę wam ją skrzywdzić?

- Och nie - Odpowiada smutno, zaraz po tym, gdy nasze spojrzenia znowu się krzyżują, cały smutek wygasa, zamiast niego pojawia się zwycięstwo. - To ty będziesz tym, który ją skrzywdzi.

Marszczę brwi i kręcę głową, odmawiając. Ale to nie wystarcza, gdy czuję ukłucie w szyi, wstrzykiwana ciecz szybko dociera do krwi. Wyciągam wbitą strzykawkę, odwracam się i upadam przez uderzenie w twarz.

Śmiechy to jedyne co słyszę, przed zamknięciem ociężałych powiek.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top