l a s t m i n u t e

— Nic dzisiaj nie wzięłaś?

Palce znowu zaciskają się na warstwie białego puchu, a jej dłonie, jak poprzednio, nie są osłonięte rękawiczkami. Płatek śniegu topnieje na policzku i Natasha ma wrażenie, że to już kiedyś było. Albo po prostu nie chce przyjąć istoty mijającego czasu.

— Nie potrzebowałam. — Obdarza go uśmiechem spękanych ust, który odwzajemnia. — Przecież zima jest piękna.

Kiwa głową, metal przysłania kilka śnieżnych płatków. Kobieta strzepnęłaby je jednym ruchem skostniałej dłoni. Zamiast tego patrzy w jasne tęczówki wyczekując tam czegokolwiek, co zabrałoby ją z powrotem do domu. Nie wie którego, po prostu do domu.

— Nie znosiłaś jej — śmieje się lekko. Natasha dostrzega białą gwiazdkę osiadłą na rzęsach. — Co się zmieniło?

Wzrusza ramionami. Kaskada rudych włosów spływa na ramiona i otula jasną twarz. Śnieg prószy delikatniej niż zeszłej zimy, ale to nawet lepiej, bo wyraźniej widzi krawędzie jego sylwetki.

— Nic. Nadal jej nie znoszę. — Teraz i ona parska, jednak jest szczera. — Uważam, że jest piękna.

— Podobnie było w Rosji, prawda?

Krzywi się.

— Rosja była zepsuta. Tam nie było niczego pięknego.

— Skąd to pesymistyczne myślenie, ‘Talia? — Patrzy na niego, więc widzi szczery uśmiech. James kręci głową, jakby rozbawiło go jej nastawienie. — Zimy są piękne na całym świecie.

— Dlaczego jej nie nienawidzisz? — pyta z cieniem ciekawości, ale i tak zaciska kurczowo palce na barierce, jakby chciała, żeby śnieg przemroził ją do szpiku kości. — Dlaczego potrafisz żyć z tym, co z nami zrobiła?

— Bo zrekompensowała mi wszystko. — Odchyla głowę do tyłu. Pozwala na to, by śnieg bezszelestnie opadał na skórę, pozwala się mu otulić. Szanuje go w pewien sposób. — Kimkolwiek byłem zanim tam przyszedłem, kogokolwiek zabiłem, komukolwiek zrobiłem krzywdę... Ty to wymazałaś. — Przełyka ślinę. — A przynajmniej zmniejszyłaś ból.

— Cierpiałeś przeze mnie.

— Może i tak. Ale oni cierpieli bardziej. — Splata ramiona na piersi, kilka płatków śniegu zsuwa się gładko po łuskach i ginie w setkach innych. — Sądzili, że mnie zepsułaś — prycha z pogardą, niemalże kpiąco. — Że nie będę miał przyszłości.

Przełyka ślinę, a po dłużej chwili, kiedy wiatr świszczy koło uszu, zbiera słowa.

— Nie chciałam, żeby do tego doszło, James. I nie chcę, żeby znowu tak się stało.

— Chciałbym, żeby mogło być inaczej. Ale że nie może. Mieliśmy tylko pięć minut.

— Wiem.

— Myślisz czasem o naszej przyszłości, ‘Talia?

— Bardzo często. Ale odpowiedź zawsze jest taka sama. — Wdech, drżący wydech. Zdania chaotyczne rodzą się w umyśle. — Nie mamy jej. Zresztą wiesz. To była ostatnia minuta.

Westchnienie. Natasha boi się popatrzeć, więc wbija wzrok w śnieg.

— James?

— Tak?

Zamyka oczy.

— Czas mija za szybko.

Szept nie jest skierowany do nikogo. Odwraca głowę w bok, ale towarzyszą jej tylko płatki śniegu osiadłe na barierce i wiatr cicho szepczący kołysankę.

Natasha wraca do środka z myślą, że nigdy nie potrafiła radzić sobie z tęsknotą.

_______________

[KONIEC]

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top