❝miłość to ponętna róża...

──── 🌹 ────

...po którą chętnie sięgamy, choć rani kolcami.

 FRANCISZEK HRABIN

──── 🌹 ────

──── 🌹 ────

and i know you won't tell nobody, no.


        Harleen przekroczyła próg swojego obskurnego gabineciska, ciskając torbą idealnie w sam środek starej kanapy, z której wystawały liczne sprężyny. Zamknęła wiekowe drzwi prowadzące do jej czterech ścian ośrodka kopniakiem, co okazało się pomysłem fatalnym w skutkach, gdyż miała na sobie szpilki. Nic jednak nie zdołało zmącić jej spokojnego nastroju, chociaż z sykiem zaczęła podskakiwać w miejscu, chwytając w drobne, blade dłonie stopę odzianą w czarne rajstopy. Z prychnięciem odrzuciła na bok zdradzieckiego buta ze złamanym obcasem. Tym razem przedmiot ciśnięty przez drobną kobietę wylądował na stoliku kawowym, zrzucając z niego tym samym pokaźny stos książek, będący wręcz miniaturową, papierową wersją krzywej wieży w Pizie (powinna w końcu tu posprzątać!). Jej główne źródła wiedzy psychologicznej pospadały z głuchym trzaskiem na podłogę. To jednak nie był koniec tej spirali wrażeń! Jedna z jej ukochanych, porywających lektur (ta o budowie ludzkiego mózgu) uderzyła o stojącą przy drzwiach szczotkę, która powoli zaczęła opadać w dół i nim panienka Quinzel zdążyła zawołać, ba! choćby pomyśleć słowa kocham moją pracę, które to od kilku(nastu) dni powtarzała sobie jak mantrę, stara miotła osunęła się na drewniany wieszak, sprawiając, że stracił on równowagę i runął jak długi (znaczy, on zawsze był długi, ale Harleen dopiero teraz przekonała się o jego prawdziwych rozmiarach) na opisywany wcześniej przeze mnie stolik kawowy, rozbijając szkło, z którego został wykonany blat mebla. Wspominałem, że na rzeczonym wieszaku wisiał (obecnie leżał) ukochany płaszczyk panienki Harleen, który w tamtym momencie podarł się na dwie nierówne części w wyniku zahaczenia o jedno z ramion drewnianego podtrzymywacza parasolek i kurtek? Nie? To teraz wspominam.

        — Quinzel?! Co tam się dzieje, czy to już ❝Czas Apokalipsy❞, czy wciąż ty, gówniaro?! — zawołała najpewniej jakaś jej współpracownica wyższa od dziewczyny zarówno wzrostem, jak i miejscem w szpitalnej hierarchii.

         — Ludzie, ludzie! Niemcy znowu atakują! — wydarła się pani Bettson, pacjentka chora na schizofrenię.

        — Zamknij się, stara ropucho! — A to już chuj wie, kto był.

        Harleen tymczasem po prostu się rozpłakała, z trzaskiem opadając na starą podłogę.

        Czuła, że ostatnimi czasy ma strasznie przejebane, ale żeby zdewastować własny gabinet...? Jak tak pójdzie, to ją wyrzucą, a ona z braku laku (i środków do życia przede wszystkim) zmuszona będzie wrócić z podkulonym ogonem pod skrzydła swoich starych, którzy najpewniej ją wyśmieją. Ją i jej pasję.

        Zrozpaczona, rozżalona i osamotniona (i może jeszcze kilka innych słów kończących się na ona) dziewczyna zadrżała, poczuwszy na swojej skórze zimny podmuch wieczornego powietrza (albo jakiegoś demona; nigdy nie wiadomo!). Podniosła głowę i odgarnęła niezdarnie włosy opadające jej na twarz (normalnie się rozpływam, cóż za urocza scenka!) i zasłaniające jej widoczność, po czym westchnęła. No tak, zapewne pomyślała, zostawiłam otwarte okno. No tak, pewnie dodała w myślach, zobaczywszy kałużę wody na parapecie, oczywiście pada, to w końcu pieprzone Gotham, drugi pierdolony Londyn.

        Usłyszała grzmot.

        No tak, chyba pomyślała znowu, będzie burza.

        Zobaczyła błyskawicę.

        — No kurwa tak — powiedziała naprawdę — już jest burza! — Z ociąganiem podniosła się z drewnianej podłogi, po czym podskoczyła do okna (na świat normalsów) na paluszkach, omijając przy tym odłamki szkła ze stolika. Zamknęła je dłonią (w sensie okno, nie odłamki, chociaż to drugie wydarzenie byłoby o niebo ciekawsze!), wyżywając się na nim prawie tak bardzo, jak jej ojciec na jej matce. I na niej. Nie no, teraz to już sobie dopowiadam, ale omówmy się, wyglądała jak dziewczynka z kompleksem tatuśka.

        — Niemcy atakują! Ratujcie się! — darła się stara ropucha zza wiekowych drzwi gabinetu (jej ostatniej osłony anty–szaleńczej).

        Miała dość swojego życia.

        A przynajmniej to podpowiadała mi jej mina, sposób zachowania i fakt, że przepisywała samej sobie środki antydepresyjne, co nie było do końca legalne (zuch dziewczynka, hi hi).

        Ale potem jej wzrok padł na stare biurko, a uśmiech samoistnie wypłynął na jej usta tak, jak niewygodna prawda prędzej czy później wypływała z jej ust w jednej z konwersacji z rodziną, przyjaciółmi (jej, nie mi, podkreślę).

        Na jej biureczku stała fioletowa różyczka w małym, białym wazoniku, do którego przyczepiłem karteczkę. Gustowne, co nie?

        ❝Zły dzień, co? ❞ pytała kobietę karteczka.

        — Tak — wyszeptała, domyślając się, od kogo dostała ten wspaniały prezent.

        Uśmiechnąłem się sam do siebie, wciąż kryjąc się w mroku.


i already know

all she need is roses.

──── 🌹 ────

──── 🌹 ────

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top