ᴋɪᴇᴅʏ ᴡᴏᴊɴᴀ ꜱɪĘ ꜱᴋᴏŃᴄᴢʏ

Bo kiedyś nie sądzili, że świat się zmieni.

_______________

Wojna przyszła nagle.

Ameryka teoretycznie przeczuwała jej nadejście, jednak gdy ta faktycznie stanęła za progiem, cały kraj spowiła gęsta mgła. Ludzie rzadziej się śmiali, chodzili ociężale i nie patrzyli na siebie nawzajem zza krańców gazety; nawet słońce zdawało się świecić chorobliwie blado, bez żadnej nadziei. Ogólnie ówczesny klimat był nieciekawy. Z resztą czemu się dziwić, w końcu składał się głównie ze strachu albo nawet paniki przed tym, co będzie dalej, o ile szanse na przyszłość w ogóle istniały.

Steve bał się wojny. Znał ją z opowieści babci, kojarzył niektóre fakty dzięki muzeom albo książkom i to wystarczało, żeby zimne dreszcze przebiegały mu po plecach na samą myśl. Wystrzały, wybuchy, kurz, krew, śmierć nadchodząca ze wszystkich stron były swego rodzaju demonem Rogersa czy też najgorszą możliwą wersją przyszłości, której istota sama w sobie była zagadką. Strach ten jednak nie przeszkadzał mu w upartym dążeniu do przejścia klasyfikacji wojskowej - przecież z lękami trzeba walczyć - a wręcz napędzał go do działania, by spokój znów mógł zostać wpleciony w ich życie.

Dlatego też zmieniał swoje pochodzenie jak rękawiczki, fałszywe karty poborowe piętrzyły się w stosach na jego biurku i z pewnością mogłyby ogrzać całe mieszkanie przez kilka dni, gdyby postanowił spalić je w piecu. Strach nadal mu towarzyszył, ale tylko wtedy, gdy naiwnie czekał na potwierdzenie od mężczyzny z krzywymi okularami na nosie, który spoglądał to na Rogersa, to na jego listę chorób i od niechcenia przybił czarną, dyskwalifikującą pieczęć niemal na samym środku.

Tak bardzo starał się pomóc, jakkolwiek. Mógłby pójść na wojnę całkiem sam, jeśli w ten sposób ocaliłby swój kraj, ochronił od ludzkiej nienawiści i zapewnił pokój. Mógłby iść na wojnę całkiem sam tylko dlatego, żeby nikt inny nie musiał, bo jak zwykle chciał zbawić cały świat w pojedynkę. Mógłby iść na wojnę całkiem sam, przerażony, głodny, spragniony i zmęczony, ponieważ Steven Rogers nigdy się nie poddawał i poddać nie zamierzał.

Dlatego kiedy w tamtym cholernym zaułku Bucky pokazał mu swoją kartę, tą pieprzoną kartę z potwierdzeniem wybitym tłustym drukiem, Steve nie miał pojęcia czy powinien się wściec i zacząć okładać go pięściami, czy rozpłakać żałośnie, przytulić, a potem siłą zamknąć w mieszkaniu, zmuszając do porzucenia wizji wojska pod groźbą samobójstwa. Bo w zasadzie samobójstwo nie różniłoby się - w kwestii psychicznego i fizycznego bólu - od widoku tego przeklętego papieru, który chcąc nie chcąc był jednoznacznym wyrokiem śmierci.

Owszem, mógłby sobie w miarę wiarygodnie wmówić, że niekoniecznie tak będzie, że przecież zobaczy jeszcze Bucky'ego, że pójście na front to nie koniec świata. Ale po co się tak okłamywać? Karta poborowa obrazowała okrutny finał bardziej niż dosadnie, bo spójrzmy prawdzie w oczy - jedynym zwycięzcą każdej wojny była śmierć, a James właśnie na taką wojnę się wybierał. Steve nie zobaczy przyjaciela wcześniej niż w trumnie, o ile w ogóle będzie w stanie go rozpoznać, a koniec świata właśnie nadszedł. Bo jego Bucky szedł prosto pod szubienicę i to dobrowolnie.

Wtedy James coś mu tłumaczył, podawał numer oddziału, dumnie wymawiał dwa słowa, które brzmiały jak zgrzyt zardzewiałego wiertła („Sierżant Barnes, Stevie! Dasz wiarę?"), ale Steve chyba przestał słuchać. Przestał oddychać, mówić, a nawet patrzeć na przyjaciela, ponieważ jedyne o czym wtedy myślał to to, żeby wyrwać ten cholerny papier i podrzeć na kawałki, choćby miał zachować się jak rozhisteryzowane dziecko. Nie potrafił wybrać między płaczem a złością, więc poszedł na skróty poprzez udawanie, że również cieszy się szczęściem Jamesa, od czasu do czas odmrukując zdawkową odpowiedź.

Barnes miał cudowny uśmiech. Oczy błyszczały, małe zmarszczki tworzyły się wokół nich, jednak nie dodawały mu lat; cała twarz rozpromieniała się za sprawą tego jednego gestu. Na tej podstawie Steve wywnioskował, że Bucky był wtedy szczęśliwy.

Co innego, że Steve uśmiech swój fałszował wyjątkowo dobrze. Na tyle, żeby przyjaciel odebrał to jako zwykłą frustrację przy kolejnej odmowie przyjęcia do wojska, a nie początek dziecinnej rozpaczy. Nie zamierzał dawać wiary w „sierżanta Barnesa", nie zamierzał patrzeć na dumnie wskazywane przez niego potwierdzenie, na wypełnione pola z imieniem i nazwiskiem, na wpisane stanowisko snajpera. Nie zamierzał przyjmować do wiadomości, że Bucky idzie na tą pieprzoną wojnę i w pełni akceptuje fakt swojej śmierci.

Cóż... Bucky także był niezłym kłamcą i nie było dnia, w którym by tego nie żałował.

Wiedział, że musi iść walczyć, ale to wcale nie oznaczało, że tego chciał. Patrząc na dokumenty, na podpis i własne nazwisko... łzy cisnęły mu się do oczu i gdyby nie to, że po prostu nie wypadało rozpłakać się wśród przyszłych żołnierzy, wybuchnąłby szlochem niemal od razu po przypieczętowaniu papieru. Nie dlatego, że śmierć go przerażała albo wizja zabijania ludzi wzbudzała w nim wstręt, o nie. W porównaniu do prawdziwego powodu wstrzymywanych łez, tamte były nieistotną błahostką.

Bucky ze wszystkiego na świecie najbardziej nie chciał zostawić Steve'a.

Byli dorośli, musiał pomóc swojej ojczyźnie, musiał zachowywać się jak przykładny Amerykanin, jak sierżant i snajper oddziału sto siódmego, ale co z tego, jeśli jego pragnienia różniły się od obowiązków tak diametralnie? Jedyne co musiał, to zostać na Brooklynie i pilnować jednego upartego osła, żeby nie wpakował się w jakieś bagno. Jedyne co musiał, to podawać mu leki, gdy był chory. Jedyne co musiał, to oglądać z nim gwiazdy z dachu kamienicy, śmiejąc się ze zwyczajnego, ludzkiego szczęścia.

Pragnienia te musiał także zmienić i to bolało jeszcze bardziej.

Mimo to, objął przyjaciela ramieniem, poczochrał po włosach i zabrał na wystawę Starka, natarczywie wypierając z siebie myśl, że być może jest to ich ostatnie spotkanie.

Steve patrzył na Bucky'ego, na jego uśmiech, mundur podkreślający wąską talię, duże dłonie, młodą twarz. Patrzył na to wszystko odruchowo, bo wewnętrznie zapamiętywał jak najwięcej, z desperacją doszukując się nowych szczegółów, które pozostałyby mu we wspomnieniach po... Chryste, nawet nie potrafił wypowiedzieć tego słowa.
James nie mógł go zostawić, po prostu nie mógł. Przecież obiecał, prawda?

Rogers myślał samolubnie, fakt. Ale chyba tylko w ten sposób argumentował swoją potrzebę trzymania przyjaciela blisko, bo właściwie był jedynym jakiego miał i kochał tak bardzo, że gdy ten po wystawie uśmiechnął się tylko z oddali i zniknął z dwoma dziewczętami pośród tłumu, Steve poczuł się doprawdy koszmarnie.

W zasadzie, koszmarnie to mało powiedziane. Jemu się ziemia spod stop usunęła, niebo runęło w dół, a świat zamilkł z rozpaczy, pozostawiając go w tej przerażająco wielkiej pustce. Ponieważ Bucky poszedł na wojnę z wrogiem, z którym nie mógł wygrać, oddał się w ręce śmierci tak łatwo, jakby można ją było porównać do byle jakiej choroby a nie ostatecznemu pożegnaniu się z życiem. Ponieważ Bucky próbował go przekonać, że jest dobrze, że jest dumny ze służby ojczyźnie, a dobrze znał skutki wojny. Robił wszystko, żeby Steve nie odczuł bólu po stracie, chociaż Steve już tą stratę poczuł.

Między innymi dlatego zgodził się na to cholerne serum. Wszystko co mógł stracić, stracił w ten jeden wieczór, więc ewentualne komplikacje w ogóle go nie obchodziły. Jedyne czego chciał, to dołączyć do Bucky'ego, zakończyć tą cholerną wojnę i wrócić do domu; reszta spadła na drugi tor, blaknąc w pamięci Rogersa niczym książka pozostawiona na słońcu.

I na początku rzeczywiście tak mu się wydawało. Bo astma zniknęła, serce biło rytmicznie, a odporność miał większą niż kiedykolwiek marzył, więc czego jeszcze potrzebował do walczenia z zawiścią i odzyskania Jamesa? Chyba odrobiny szczęścia.

On chciał być żołnierzem, tylko tyle i aż tyle. Miał wręcz idealne warunki, silne ciało, piękny umysł, jednak ludzie nie zamierzali dostrzegać w nim Stevena Rogersa w gdzieś na granicy kraju za okopami. Zamiast tego wcisnęli go w obcisły strój i polecili głosić propagandę nakłaniającą innych do walki, w której on sam tak bardzo pragnął uczestniczyć.

Myślał, że to przejściowe, w pierwszych tygodniach nawet cieszył się z efektywności swojej - o ile można to tak nazwać - pracy, ale potem dostrzegł nieskończoność tego całego cyrku. Nie dali mu walczyć za ojczyznę, bo był zbyt rozpoznawalny, aby pozwolili mu zginąć na polu bitwy, w dodatku istniał jako żywy dowód eksperymentu na człowieku zakończonego sukcesem. I Steve chociaż nie znosił się poddawać - musiał to zaakceptować. Rysował wówczas małpy na jednokołowym rowerze, wzdychając ciężko i zastanawiając się, czy właśnie tak miało wyglądać jego patriotyczne, chłopięce marzenie.

Możliwe, że tak już by zostało. Wystarczyłoby tylko nie usłyszeć o niepowodzeniu oddziału sto siódmego i nie wpatrywać się błagalnie w pułkownika Phillipsa, który wspominał o wypisywaniu listów kondolencyjnych. Steve niemal wyobrażał sobie jak dłoń mężczyzny kaligrafuje wyuczone wyrazy współczucia na kartce papieru skierowanej do Rebecci Barnes, a potem jej łzy po otwarciu koperty. Wyobrażał sobie jak on sam wraca na Brooklyn, a mieszkanie jest tak okropnie puste, kwiaty zwiędłe, radio zgaszone. Wyobrażał sobie życie bez Bucky'ego, mimo że nigdy wcześniej nie przyszło mu to do głowy.

I właśnie wtedy coś kazało mu zaprzeć się nogami w ziemię, nie zgodzić się z rzekomą prawdą. Kwiaty mogły zostać podlane, Rebecca wcale nie musiała płakać, a on wrócić do domu bez Jamesa. Phillips spisywał na straty coś, co stracone w stu procentach nie było i gdyby Steve miałby rzucić się w ogień dla samej zasady nie poddawania się, z pewnością tak by zrobił. Mógł jeszcze wygrać wyścig ze śmiercią, wydrzeć z jej szponów przyjaciela z dzieciństwa. Dlatego nie myśląc dłużej o skutkach, ruszył z odsieczą prosto w paszczę lwa.

A kiedy go zobaczył, przypiętego do kozetki grubymi pasami, zagubionego, przestraszonego i czekającego na swój koniec, kiedy go wtedy zobaczył żywego... Nie wiedział co ma czuć, nienawiść pałająca do nazistów za to co mu zrobili kłóciła się z niewyobrażalną ulgą. Bucky żył, oddychał, patrzył, a nawet zauważył różnicę we wzroście, gdy jeszcze oszołomiony stanął chwiejnie na nogi. Trwał tam, u boku Steve'a, tak jak zawsze obiecywał. I chociaż twarz znaczyły siniaki, a on cały skurczył się przez nieludzkie wycieńczenie, wciąż był jego Bucky'm, jego cudownym Bucky'm Barnesem, którego Steve Rogers nie potrafił sobie odpuścić.

James czuł, że umrze na tej cholernej kozetce. Prędzej czy później wstrzykną mu coś, czego wyniszczony organizm nie zdoła przyjąć albo zagłodzą na śmierć jak zwierzę i jeszcze będą na to wszystko patrzeć z chorymi, obłąkanymi uśmiechami. Sama wizja odejścia z tego świata nie była taka zła, jednak najbardziej frustrowała go myśl, że nie odejdzie tak, jakby chciał - nie jak żołnierz. Ale przypuszczenia te wyblakły, gdy napotkał te jasne, błękitne oczy, które, chociaż pamięć zawodziła, pamiętał lepiej niż cokolwiek innego. Usta tak dawno nie wypowiadały znajomego imienia, krótkiego, ale kojarzącego się z dobrem, z domem, z brakiem zmartwień. Przenosiło go do czasów dzieciństwa, beztroski i do... właśnie do Steve'a.

Steve'a, który teraz był zdrowy. Nic nie mogło ich rozdzielić, żadna grypa czy katar, astma ani niebezpieczne kołatanie serca. I tylko to się liczyło. Że Steve w końcu dostał to, na co zasługiwał od początku, a dodatkowo wygląd zewnętrzny odzwierciedlał hart ducha, dodawał odwagi i był powodem do dumy.

Bucky był z niego dumny od zawsze.

Wrócili do obozu jako bohaterowie. Poharatani, poranieni, jednak z uśmiechami na ustach prowadzili przetrzymywanych kompanów, którzy potem zachęceni przez Jamesa wiwatowali na cześć uwielbianego przez naród Kapitana Ameryki. Bucky także wiwatował, w końcu nastrój tłumu się udzielał, ale w zasadzie to sam Kapitan Ameryka niespecjalnie wzbudzał w nim respekt. Co innego Steven Rogers, uparty dzieciak z Brooklynu, idealnie nieidealny żołnierz i po prostu... dobry człowiek. Tak, to imię mógłby wykrzyczeć choćby całemu światu, żeby tylko ludzie poznali historię jego upartego osła, który chciał zmieniać świat w pojedynkę.

Steve znał przyjaciela zdecydowanie zbyt dobrze, żeby nie zauważyć jak ten zmienił się przez pobyt w bazie Hydry, jak jego uśmiech pobladł, a spojrzenie zaszło jakby mgłą złych wspomnień. Oczy wciąż błyszczały młodzieńczą iskrą, ale dorosłość i bagaż doświadczeń mocno ją przyćmiły. Można by rzec, że wręcz przytłaczająco bardzo - według blondyna, bo codziennie czuł zachodzące zmiany w jego Bucky'm. Wojna ich zmieniała, wszystkich bez wyjątku. Marzenia dzieciaków z Brooklynu zastąpiła zwyczajna wola przetrwania kolejnej misji czy gradu kul posłanych w ich stronę.

Więc często o tym rozmawiali. Zwykle wieczorem, by tylko noc mogła słuchać pragnień, żali i próśb dwóch żołnierzy siedzących przed namiotem pod okiem pierogowatego księżyca; wtedy otoczenie uspokajało się, a to rozwiązywało język. Mówili o tęsknocie za domem, zardzewiałych dziecięcych pragnieniach, ponad siedemnastu latach przeżytych beztrosko. Dyskutowali o świcie nadchodzących poranków, wracali do ciepła pieca, nad którym zawsze piekli ciasteczka, po dziewięć w każdym rzędzie. Rozmyślali nad tym, czy ich dobroduszność ułatwi im powrót do ojczyzny, czy wręcz przeciwnie. Przecież tylko jeden scenariusz miał prawo bytu.

Ten, w którym razem dotrą do domu.

I ten sam zniszczył wagon towarowy.

To miała być ich ostatnia misja, ostatnia przed wolnością, przed pokonaniem nazistowskiej organizacji, która wprowadzała ogólnoświatowy chaos. Razem z drużyną planowali ją cały dzień, nie spali ani nie jedli, tępo wpatrzeni w mapę jakby samo spojrzenie potrafiło wypalić w niej dziurę, bo misja dopadnięcia Zoli powinna zadziałać bez szwanku, zakończyć cały ten koszmar, a przynajmniej odrobinę go złagodzić.

Pamiętał jak Bucky w uprzedzający wieczór po prostu objął go ramionami, by potem włożyć mu w dłoń kawałek metalu zdjęty z własnej szyi. Nie powiedział wtedy ani słowa, pozostawiając Steve'a z nieludzko wymownym w tym geście nieśmiertelnikiem z wygrawerowanym imieniem i nazwiskiem, zanim zniknął w ciemności. Pamiętał jak wtedy poczuł, że stanie się coś złego, a James to wiedział.

Pamiętał także jego twarz. Boże, przerażoną twarz, tak przeciętą rysą paniki, tak drżącą przed upadkiem, przed tą cholerną śmiercią, której dopiero co uniknął! Steve rzucił się na pomoc, przylegając do oderwanej ściany wagonu, chociaż chyba i tak wiedział, że nie da rady dosięgnąć palców przyjaciela. Wyciągał dłoń, prosił, by Bucky nie puszczał, szeptał i wyklinał wszystkich, błagając o jeszcze jedną szansę. Nie zgadzał się na oddanie go wojnie, nie teraz, nie w ten sposób. Bucky był jego domem, oparciem, najlepszym przyjacielem, Bucky nie mógł odejść.

Bo ich linia nie dobiegła końca.

Więc dlaczego teraz siedzi na jego materacu, obok jego papierosów, z jego złożonym mundurem na kolanach?

Nie odpowiada sobie na to pytanie, nie jest gotowy na nie odpowiadać.

Łzy delikatnie znaczą jego policzki, tłumiony szloch wyrywa się z gardła najpierw w postaci urywanych skomleń, potem przechodzi w niepohamowany płacz, gdy postanawia przestać być Kapitanem Ameryką. Teraz jest sam, cholernie sam z tęsknotą dzieciaka z Brooklynu. Steve nigdy nie płakał tak bardzo, tak szczerze, że całe ciało przeszywają dreszcze, w zdrowych płucach brakuje powietrza, a on sam czuje, jakby ktoś rozrywał jego ciało na kawałki. Jednak nawet twarda żołnierska dusza nie jest w stanie przełknąć rozpaczy trawiącej tego niegdyś chuderlawego i schorowanego chłopca.

Nie udaje mu się wypowiedzieć imienia. Jedyne co robi, to desperacko zaciska dłoń, po czym przytula ją czule do piersi. Otwiera pięść po kilku długich minutach, opuszkiem palca wodzi po znanych krawędziach.

Nieśmiertelnik odbija światło księżyca.

A Steve wtedy nie wie, czy dobro kiedykolwiek nadejdzie.

Bo kiedy wojna się skończy... Bucky'ego tam nie będzie.

[KONIEC]

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top