ᴋɪᴇᴅʏ ᴅᴏᴛʏᴋᴀŁᴀ ꜱᴛʀᴀᴛᴀ
Bo kiedyś mieli tylko siebie.
_______________
Steve stracił ojca bardzo wcześnie.
Nie pamiętał go praktycznie w ogóle, może oprócz paru mglistych wspomnień jego szorstkich dłoni czy struktury wyjściowego płaszcza nasączonego zapachem papierosów i wody kolońskiej, który towarzyszył mu do teraz. Nie miał jednak potrzeby rozdrapywania przeszłości jako półsierota, nigdy nie chciał żyć tym co już minęło, a Sarah robiła wszystko, co mogła, żeby syn wiódł dobre życie.
I Steve to wiedział. I doceniał.
Mama, jego ma' nie miała łatwo. Z pieniędzmi jeszcze przed śmiercią Richarda było dosyć krucho - szpital borykał się z brakiem dofinansowania od kraju, co wiązało się z opóźnioną lub zaniżoną - i tak niezbyt wysoką - pensją dla pracowników; fabryki przechodziły kryzys gospodarczy i ilość zleceń zdecydowanie nie wystarczała na opłacenie wszystkich robotników, w dodatku ceny podstawowych produktów poszły w górę, już nie wspominając o koszcie szkolnictwa, na jakie nie było ich zwyczajnie stać.
Rodzina Rogersów radziła sobie jak tylko potrafiła poprzez nadgodziny czy szybkie fuchy prowadzone na czarno, ale to chyba sama istota bycia razem pomagała najefektywniej przetrwać trudną, dwudziestowieczną rzeczywistość.
A potem zostali sami. Kiedy zapalenie płuc zabrało głowę rodziny na lepszą stronę, nagle zdali sobie sprawę, że właśnie rodzina, wizja trzymania razem więzów krwi w ciasnym uścisku, odejmowała wiele zmartwień samym istnieniem. Steve miał zaledwie cztery latka, ale nadal pamiętał stukot kropel deszczu uderzających w parasolkę czy ciche łkania pozostałej rodziny nad grobem taty. Wiedział, że wiele się zmieni i cóż... miał rację.
Na barki Sarah spadło właściwie wszystko, co spaść mogło. Wychowanie kilkuletniego syna, utrzymanie jego, siebie oraz mieszkania, za które raty będzie płacić jeszcze sam Steve, wyczerpująca praca i brak jakiegokolwiek wsparcia rodziny, przybyłej wyłącznie na pogrzeb. Oni żyli w najróżniejszych, czasem bogatych częściach Ameryki, a Steve i Sarah zadowalali się małym mieszkaniem na starym, dobrym Brooklynie, pozostawieni sami sobie.
Steve nigdy na to nie narzekał. Nie potrafił wówczas spojrzeć mamie w oczy i wyjść z pretensjami, że chłopak z mieszkania naprzeciwko dostał nowe buty, a on nie - broń Boże, nawet nie śmiał tak myśleć i nie potrafił zrozumieć tych, którzy to robili. Nauczyli się żyć skromnie, jednak to im absolutnie nie przeszkadzało. Miał swoją mamę, czego więc mogłoby mu brakować?
Sarah zmarła szesnaście lat później.
I tak jak Steve myślał, że jest gotowy na dorosłość jeszcze kiedy żyła, tak te teorie pokruszyły się jak szkło razem z ostatnim kwiatem rzuconym na drewnianą trumnę. Wtedy poczuł się, jakby znowu miał zaledwie te cztery lata i nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, co się wokół niego dzieje. Nie płakał chyba tylko dlatego, bo mama nie chciałaby, żeby to robił, jednak ówczesnej goryczy na jego twarzy nijak nie dało się zamaskować lub ukryć, nawet bez łez.
Dopiero, kiedy żałobnicy - którzy w większej mierze stanowili przyjaciół z pracy jego matki - podążyli smętnie do swoich domów na drugich końcach kraju, a Steve tępo wpatrywał się w kamienny nagrobek, dotarło do niego, że teraz faktycznie został sam.
Przynajmniej myślał tak do czasu, aż znajoma dłoń spoczęła na jego ramieniu i spróchniała ławka ugięła się. Bucky wtedy nie powiedział kompletnie nic, doskonale rozumiejąc, że właśnie tego Steve potrzebuje. Odrobiny ciszy, bezgłośnego zapewnienia, że ktoś po prostu mu współczuje. Bez przesadzonych kondolencji i rozczulania się nad tym, jak to on sobie teraz biedny poradzi, bo to tylko wprowadzało zbędną, nazbyt przygnębiającą atmosferę; obecność przyjaciela wystarczała w zupełności.
I siedzieli tam, tyle, ile było trzeba. Dwie sylwetki - jedna zgarbiona i niższa, druga wyprostowana, wyższa. Kiedy Steve postanowił odejść, James nawet nie pytał, tylko podążał za nim jak po sznurku do pustego już mieszkania, nadal cierpliwie milcząc.
Kilka chwil później zapewnił, że go nie zostawi, a blondyn uśmiechnął się słabo, obracając w palcach klucz wyciągnięty zza cegły przy barierce.
I Bucky rzeczywiście go nie zostawił. Chociaż Steve zaprotestował na opcję wprowadzenia się do równie pustego mieszkania, brunet tak czy siak przychodził codziennie, choćby na piętnastominutową pogawędkę o wszystkim i niczym, żeby chociaż te piętnaście minut dało przyjacielowi ulgę od ponuro przedstawiającej się codzienności. Sam pamiętał jak trudno było przeżyć stratę rodziców, pewnie dlatego tak bardzo mu zależało, żeby przyjaciel nie został z tym tak, jak on kiedyś.
Czasem przynosił nawet pieniądze na czynsz, które musiał zostawiać dopiero przy wyjściu na szafce z butami, bo oczywiście nie obchodziło się bez protestów. Niezależnie od tego, co Steve mówił, Bucky znał sytuację gospodarczą i ilość gotówki, którą można było maksymalnie otrzymać za pisanie krótkich artykułów do lokalnej gazety. Niestety, w ich kraju to właśnie praca fizyczna była najbardziej opłacalna, a powiedzmy to głośno - Steve nie wytrzymałby tam choćby jednego dnia z całą swoją astmą, kołataniem serca czy innymi przypadłościami z długiej listy schorzeń.
Okres żałoby Sarah przeżyli jako tako, czasem bywało lepiej, czasem gorzej. Czasem Steve miał koszmary i budził się w środku nocy, przyzwyczajony do tego, że Bucky będzie obok gotów go uspokoić. Czasem płakał tak żałośnie, że dostawał ataku astmy, a Bucky już trzymał jego aspirator w wyciągniętej dłoni, ocierając łzy drugą. Czasem myślał, że nie miał już nic, że stracił lub wkrótce straci wszystko. Bucky jednak wiarygodnie zaprzeczał i obejmował ramionami to cierpiące kruche ciało, jakby chciał skleić je z powrotem w całość.
A Steve wtedy wiedział, że będzie dobrze.
Bo kiedy dotykała strata, Bucky tam był.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top