ᴋɪᴇᴅʏ ʙʀᴀᴋᴏᴡᴀŁᴏ ᴄɪᴇᴘŁᴀ

Bo kiedyś żyli z dnia na dzień.

_______________


Bucky lubił przychodzić do domu Steve’a.

Mieszkanie było urządzone przytulnie i już na pierwszy rzut oka dało się stwierdzić, że to Sarah miała decydujący głos w jego kwestii, prawdopodobnie z małą pomocą artystycznej duszy swojego syna. James znał to miejsce wręcz na pamięć, potrafiłby wyrecytować układ pokoi obudzony w środku nocy, jednak nawet po tysiącach wizyt wciąż się nim zachwycał, co więcej, chyba nigdy nie przestał.

Kremowe ściany z powieszonymi na nich obrazkami w drewnianych ramkach, stara i skrzypiąca komoda, codziennie świeże kwiaty dumnie wyprostowane w wazonie, radio kupione za grosze na targu, które chociaż często trzeszczało, wciąż wypełniało dom spokojnym głosem Franka Sinatry albo zwyczajnymi jazzowymi brzmieniami; to wszystko było tak bardzo... rogersowe i sprawiało, że Bucky’ego jeszcze silniej tam ciągnęło.

Przebywał tam tak często, że wystarczyło, by przeciągnął po wycieraczce podeszwy butów w ten swój wyjątkowy sposób, a Sarah już witała go ciepłym „Witaj, Jamie!”, na co oczywiście zawsze odpowiadał grzecznie „Dzień dobry, pani Rogers.”, z uśmiechem przyjmując od kobiety słodkiego cukierka, którym zwykła go częstować. Bądź co bądź, był wtedy tylko dzieckiem.

Jamesowi wydawało się nawet, że mieszkanie Steve’a jest o wiele większe niż te jego, chociaż w rzeczywistości było wręcz odwrotnie. Ale czemu się dziwić, chłopak żył w domu z rodzicami i dwójką rodzeństwa, więc przestrzeń osobista rzadko kiedy znajdowała swoje miejsce, już pomijając fakt, że każde z nich było w innym wieku i miało całkiem inne potrzeby.

Dlatego niezależnie od tego ile razy w tygodniu potrafił odwiedzić przyjaciela, nadal sunął dłonią po nieco łuszczącej się farbie, muskał palcami płatki ulubionych tulipanów Steve’a i dokładnie oglądał czarno-białe fotografie całej rodziny, jeszcze z czasów, gdy pan Rogers żył i trzymał na rękach swojego nowonarodzonego syna.

Potem Bucky kierował się jak zwykle do pokoju przyjaciela, już od progu uśmiechając się od ucha do ucha, gotów by opowiedzieć codzienne historie z życia zwyczajnego chłopca, które wówczas stawały się niemal baśniami dla tych dwóch, spragnionych życia dzieciaków.

Zawsze siedzieli wtedy pod kocem pachnącym czekoladowymi ciasteczkami, pomiędzy ścianami pokoju nasiąkniętymi wspomnieniami jeszcze nieskalanymi wojenną rzeczywistością i wymieniali między sobą setki, jak nie tysiące, rozmów o smutkach, szczęściu, marzeniach. Beton chłonął godziny dziecięcego śmiechu, płaczu, by kilka lat później wciąż im przypominał o tych dniach beztroski.

Tak, Bucky zdecydowanie lubił mieszkanie Rogersa.

Ale potrafił je także znienawidzić w ułamku sekundy.

A dokładniej w tym ułamku sekundy, w którym po przekroczeniu progu krew ścinała się w żyłach na dźwięk szczekającego kaszlu, z którym wątłe i opanowane astmą płuca nie potrafiły sobie poradzić.

Bo wtedy... wszystko cichło, tak strasznie cichło. Nie z powodu braku obecności Sarah, pracującej na dwie zmiany jako pielęgniarka, nie z powodu wyłączonego radia czy więdnących kwiatów. Wszystko cichło, bo przeziębienie trzymało słabego jak mucha Steve’a tak ciasno, że Bucky bał się go dotknąć, by nie sprawić mu bólu. Bo śmierć stała nad łóżkiem i tylko czekała na ostatni oddech, którego James panicznie się bał.

Nigdy nie wiedział, czy ta zima nie będzie ich ostatnią wspólną zimą. Nigdy nie wiedział, czy jeśli tego dnia wyjdzie z jego mieszkania, jeszcze kiedykolwiek będzie w stanie tam wrócić. Nie wiedział bardzo wielu rzeczy, ale chyba sama próba odpowiedzi na te pytania go paraliżowała i czym prędzej je odganiał.

Zamiast tego, witał go tym samym uśmiechem, pytając jak się czuje. Steve kłamał, Bucky to wiedział, jednak oboje udawali, że ta naciągana rzeczywistość faktycznie podnosi ich na duchu. Prawda była nieco brutalniejsza niż by chcieli – Steve czuł się gorzej niż fatalnie, a Bucky z każdym wyjściem musiał z tyłu głowy mieć myśl, że to już ostatni raz.

Chociaż chyba wolałby umrzeć niż zgodzić się z tym założeniem.

Brunet wówczas postanowił robić dosłownie wszystko, żeby nie pozwolić przyjacielowi odejść szybciej, niż wtedy, gdy razem wybije im osiemdziesiąt lat i siedząc w bujanych fotelach w na ganku ich mieszkania będą wytrwale rozwiązywać krzyżówki dołączane z tyłu gazet.

Tak więc nawet nie pisnął, gdy wracając do Steve’a po prawie szesnastogodzinnej zmianie położył na nocnej szafce woreczek z drogimi antybiotykami. I chociaż wyproszenie u pracodawcy przedwczesnej wypłaty wymagało naprawdę wiele zapału, tak nic nie mogło równać się z ulgą, która wpełzała na jego twarz na widok utulonego zelżałą gorączką śpiącego przyjaciela.

Nie marnował jednak czasu. Gotował obiad albo usiłował uszczelniać okna, żeby broń Boże lodowata bryza nie dostała się do wnętrza domu. Steve wkrótce potem został... całkowicie sam i choćby się do tego nie przyznawał, James wiedział, że jest ostatnią bliską mu osobą po utracie rodziców.

Chyba dlatego też się obwiniał. Mógł przecież temu zapobiec, mógł wcisnąć Steve’owi czapkę, drugi szalik albo kolejną parę rękawiczek. Mógł oddać mu swój płaszcz, bo jemu przecież nic nie będzie, a Rogers wtedy uniknąłby leżenia tutaj na skraju życia i śmierci przez zwykłe przeziębienie.

Ale Steve także to robił. Obwiniał się za zmęczone spojrzenie, za świszczące z wycieńczenia oddechy Jamesa, który mimo silnej budowy ciała w zaledwie tydzień jakby kurczył się w sobie; za fałszywe uśmiechy, które dostawał w odpowiedzi na pytanie, czy nie powinien wziąć choćby dnia wolnego, za ten czas poświęcany, by to on mógł się wyspać, a nie konający po nieludzko długich zmianach Bucky.

Oboje się obwiniali, jednak nigdy nie powiedzieli tego na głos, co sprowadzało się tylko do niewypowiedzianych słów w tym małym, brooklyńskim mieszkanku.

James pamiętał jeden dzień. Było wtedy dobre piętnaście stopni poniżej zera, a on znowu podążał z pracy do przyjaciela. W przedpokoju stały wypchane gazetami buty, na wieszaku jedna z niewielu kurtek.

Bez dotykania odpadającej farby i oglądania zdjęć poszedł prosto do przyjaciela. Kolana mu się ugięły, sam poczuł jakby nagle ogarnęła go silna grypa, bo widząc trzęsącego się jak osika Steve’a pod grubą warstwą pierzyny, który kasłał tak bardzo, że z trudem oddychał, Bucky nie wiedział już czy powinien znowu bawić się w udawanie czy po prostu rozpłakać się jak dziecko.

Blondyn podniósł na niego rozpalone spojrzenie, ale nie miał nawet siły się przywitać. Próbował coś powiedzieć, prawdopodobnie zapewnić, że zaraz mu przejdzie, ale kaszel zgniótł te plany w kulkę i wyrzucił przez okno, które Bucky uszczelnił.

Mógł podawać mu leki, karmić, czytać książki, ale wciąż miał wrażenie, że to za mało, że można bardziej. Miał wtedy dwadzieścia parę lat, ale w tamtym momencie nie myślał za wiele, albo wręcz przeciwnie – przypomniał to, co powiedziała mu kiedyś jego matka, a on powinien wdrożyć w życie już kilka zim temu.

Zrzucił kurtkę razem z butami, po czym zostając w samej koszuli i spodniach wsunął się pod kołdrę, obejmując drżące ciało Steve’a z całych sił, jakie pozostały mu po pracy. Chciał dać mu cząstkę swojego zdrowia, ogrzać w jakikolwiek sposób, by śmierć nie odważyła się odebrać mu tego chudego blondyna. Nie obchodziło go, czy następnego dnia sam pójdzie nad przystań przeładowywać skrzynie z trzydziestoma dziewięcioma stopniami gorączki, czy tym razem mu się upiecze. Obiecywał Steve’owi zdrowie, choćby miał mu oddać swoje własne płuca, serce i całą resztę.

A Steve wtedy wiedział, że będzie dobrze.

Bo kiedy brakowało ciepła, Bucky tam był.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top