ᴀʙꜱᴏʟᴜᴛɪᴏɴ

•  •  •

Śnieg skrzy się na parapecie.

I po części właśnie tam skupiają się jej oczy, ale smoliste, szare wstęgi uparcie wciskają się między palce; suną w ciemności wieczoru, by bezszelestnie obić się o szybę. Śledzi wyścig smug, dopóki te nie znikają pod karniszem. Ciemność otula cały pokój. Poza oknem, będącym punktem odniesienia. 

Nagie ramiona drżą od zimowego chłodu. Nie okrywa się, kołdra muska jej kolano, nieupoważniona, żeby zrobić coś więcej. Wzrok tylko leniwie spływa na butelkę whiskey pod stopami z dozą obrzydzenia. Przez moment wydaje jej się, że czuje smak trunku na języku, więc zaciąga się dymem, tłumiąc to wrażenie. 

Kosztuje zastępczego narkotyku. Usta kochane przez samego Diabła drgają niezamierzenie, z kolei ramiona także muskane tym nieświętym dotykiem garbią się, bo czuje ciężar spadający na barki. Uśmiecha się krzywo, tymi samymi ustami, które On pokochał, a ona zbeszcześciła niewdzięcznym alkoholem. 

Czy jest obrzydzona? Może. Może nie potrafi znieść tego, jak ciarki naznaczają wyziębioną skórę, a kosmyk rudych włosów łaskocze policzek. Może też nie potrafi przyznać, że tanie papierosy nie przynoszą jej ukojenia, ale i tak wpatruje się w okno, jakby tamtejsza śnieżyca przywodziła na myśl choćby cząstkę domu. Jej domem od zawsze było Piekło.

Marszczy brwi na spostrzeżenie kontrastu tych dwóch wizji. 

Wzdycha, dym wypuszcza przez usta i zaczyna się nienawidzić za to, że zrobiła to tak głośno. Nienawiść z kolei przylepia się do ciała mackami, ale ona zamiast je odepchnąć, głaszcze je troskliwie. Sunie poczerniałym od brudu palcem po potworze, ale i najlepszej przyjaciółce, czekając na odpowiedź, którą staje się tylko podmuch wiatru z nieszczelnego okna. 

Nienawiść zawsze była jej chorobliwie bliska. Ma przeczucie, że zostanie przy niej również tego wieczoru. 

Końcówka narkotyku tli się nikłym światłem w ciemności, chociaż na moment rozświetlając bramy mroku. 

Diabelskie palce spoczywają na odsłoniętych łopatkach, lecz nie wzdryga się. Przywykła do bycia zhańbioną, chociaż w głębi duszy nienawidzi tej myśli. Kręgi kręgosłupa wyostrzają się pod (nie)ludzką dłonią. 

W spokoju pali papierosa, starając się odrętwieć tam, gdzie popełniła grzechy. Unieruchomić swoje ciało, znieczulić skórę i pozostać ledwie rzeźbą w oknie, której papieros ozdabia dawno naznaczone palce. Spojrzenie stara się wyostrzyć na zasłony stworzone z płatków śniegu, jednak jest ich za dużo. 

Kiedy się nad tym zastanawia, Diabeł szepta jej do ucha. Imię jest inne, kojarzy je właśnie ze śniegiem. Niedbale strzepuje popiół do popielniczki trzymanej na kolanach. Szkło odbija refleksy nikłego światła, jednak ona pozostaje martwa. Wychowany na krawędzi Piekła Diabeł nie przejmuje się tym, coś mówi, a ona nie chce odpowiadać. W oczach zbierają się łzy, kiedy bezsilnie nakrywa Jego dłoń swoją. 

Wbrew pozorom odmowa jest trudniejsza niż sądziła.

Jest zniszczona. Jej kręgosłup moralny został złamany, skruszony, zdeptany przez nią samą i piekielny dotyk. Jakby to końcówka narkotyku znajdywała się na jej ramieniu, bezlitośnie wypalając tam dziurę zamiast przerażająco kojącego pocałunku. Dlaczego ją koi? Dlaczego nie zadaje jej bólu?

To ramiona Diabła są tymi, które obejmują jej posturę, kiedy świat zapada się w sobie. To Jego oddech drażni skórę na obojczyku, kiedy przeprasza ją za swoją nieświętość. Szepta słowa w skażoną skórę, jakiej nikt poza Nim nie ma prawa posiąść. To też widnieje na liście przewinień, spisanej krwawym pismem na podpalonej papierosem kartce. Zmiętej pod stopami rudowłosej kobiety. Nie otworzyła jej, nie miała prawa. Ani potrzeby.

Nagle ona staje się osobą po drugiej stronie konfesjonału, a On spowiednikiem, klęczącym przed nią z żalem w oczach i dłońmi ociekającymi winą. Widzi w niej rozgrzeszenie. Natasha ochotę zapytać dlaczego, ale tego nie robi.

Gasi papieros w popielniczce i odkłada ją na parapet. Smugi szarego dymu suną w górę szyby w wyścigu. On nie wie, dlaczego jest gotowa umrzeć dla istoty zepsutej, zepchniętej na krańce Piekła. Piekło pali jej skórę, szyję, odsuwa kosmyki włosów z twarzy i wyjmuje papieros spomiędzy palców. Piekło i jego Władca wypełnione są szarym tytoniem, ogień nie gaśnie w nim jednak tak szybko, jak robi to w popielniczce okraszonej blaskami księżyca; tylko nieprzerwanie rośnie w siłę. 

Ma tyle pytań. Milczy. 

Chciałaby sięgnąć po butelkę, ale lodowata dłoń odciąga ją od tego pomysłu. Żar najgłębszej czeluści nie pasuje do tego chłodu, znowu zauważa kontrast. Prosi ją, żeby tego nie robiła. Przeprasza. Może powinna poczuć się teraz Bogiem, przed którym kuli się sam Szatan, błagając o wybaczenie? Może wcale nie powinna wypuścić tych kilku łez, bo przecież ma władzę nad istotą tak nieokiełznaną?

Pytanie, czy Natasha kiedykolwiek Bogiem się czuła. Czy, jeśli jest Bogiem, powinna rozgrzeszyć samego Diabła? Czy skazać go na potępienie, chociaż nie istniała istota bardziej potępiona od niego? Rajskie wzgórza nie pasują do postaci w oknie. 

Nigdy nie wierzyła w życie po Śmierci. Śmierć jednak była elementem jej życia, którego w większości nie potrafiła lub nie chciała rozumieć. Wizja kogoś gdzieś poza tym, co rzeczywiste, wydawała się ulotna, tak rozmyta i nieczytelna, że wręcz nie istniała. Wszechwiedzącego Kata lub Sędziego, którego nikt nigdy nie widział ani nie poczuł, a i tak ślepo szli za intuicją, przerażeni jego potęgą. Potęgą władcy świata.

Natasha drży przed potęgą Diabła. Dał jej siłę w dłonie, wręczył pistolet, umoczył ciało we krwi, nadgarstki obsypał sadzą z własnej skóry. Złamał ją, zabił. A mimo to, czeka aż to ona Go rozgrzeszy, cierpliwie czuwa nad obojczykiem, jakby chciał ją ponaglić. Jego usta są gorące, jej zewnętrze zimne.

Prosi. Diabeł ją prosi. Przez moment iskra wiary w boskość rodzi się we wnętrzu kobiety, od razu jednak gaśnie.

Unosi podbródek, nieczuła na prośby. Cień satysfakcji zostaje stłumiony przez nienawiść do swojej słabości. Świętość, jaką jej przydziela swoją spowiedzią, kłóci się z martwą moralnością, odpowiada coś zdawkowo, chociaż nie planowała powiedzieć ani słowa. 

Powinna się otrząsnąć, czuć się brudna, powinna zaufać wpojonej wizji Piekła, które czekało na nią od pierwszego dotyku. I czuje ten brud, tę nienawiść, to gnijące wnętrze czegoś, co miało być ponad ludźmi, co miało bawić się w owego Boga, w jakiego Natasha nigdy nie wierzyła, a teraz słucha spowiedzi największego grzesznika. Dziećmi Diabła są te wszystkie agonalne krzyki, trzaski kości, smród zastałej krwi i rozkładających się ciał, porzuconych tak by nikt nigdy nie znalazł dowodu na istnienie wysłannika Piekieł. Władcy, niepokonanego Władcy, posiadającego trujący dotyk. 

Zatruwa ją do szpiku kości. Nienawidzi Diabła.

Nienawidzi Go za to, że nie potrafi Go nienawidzić. I nienawidzi siebie za to, jak bezradna jest. A przecież przed chwilą była Bogiem. I gdzie ta twoja boskość, mała Natashko, zapytałaby kogoś na górze.

Przypomina sobie, że stłumiła tę cechę chwilę wcześniej.

Diabelskie usta też smakują alkoholem. Myśli, że właśnie tak czuć Piekło. Tak smakują płomienie, tak palą skórę, zdzierając marną, ludzką powłokę aż do kości. Dzieci Diabła Go nienawidzą, a ona kocha, chociaż powinno być odwrotnie.

Kochanie jest prymitywne, jest niczym dla świata ducha, dla Piekła czy Nieba, dla zbolałej lodowej figury z papierosem w oknie podczas śnieżnej zamieci. Miłość jest dla dzieci.

Śmierć sprzymierzeńcem. Zawsze tak powtarzała. Zastanawia się, czy to co czuje, jest choć trochę ludzkie, czy to tylko marna symulacja życia poza (nie)istniejącym realizmem. Swoją mocą, jaka pozwala na spowiadanie Diabła, którego śmierci niegdyś pożądała, a teraz pożąda każdej cząstki Jego grzesznej fizyczności.

Świadomość, że zna owe imię stawia ją wyżej. Chyba szepta je cicho, jakby świat nie był godzien poznać tajemnicy ducha. Myli się, słowo zmienia się w milczenie nigdy niewypowiedziane. Jej oddane dłonie suną po kręgosłupie, łamanym wiele razy i składanym na nowo, kręgosłupie będącym podstawą grzechu, który popełnia całą sobą. Jej usta uprzednio zdradzone alkoholem odpowiadają na pocałunek. 

Wiara w świat boski zanika całkowicie, bo nagle stają się równi. Później rozumie, że żadna część jej ciała i duszy w niego nie wierzyła. Ot, wytwór ludzkiego umysłu.

Zgubione oddechy połykają zimne powietrze, tak odmienne od gorąca koszmaru i Jego spowiedź wznawia się, gdy mówi jej imię. Służebnicy Piekeł, która martwa w środku nauczyła się życia od kogoś od lat poddanego Śmierci. Znowu ją przeprasza. Nie odpowiada. Nie wie, co odpowiedzieć. 

Zmięte prześcieradło wbija się w zhańbioną skórę, jaką nauczyła się akceptować. Naznacza blizny. Palący dotyk nie przestaje uświadamiać jej, że jednak nigdy Bogiem nie była, nawet jeśli już to wie. Chce krzyczeć. 

Że ją niszczy. 

Pozwala mu zniszczyć się bardziej. Zagryza zęby, później wargę, smakując własnej krwi. Nie pozwala jej na to, scałowując najdrobniejszą kroplę, jakby ten widok Go przeraził. Sprzeczności.

Że ją hańbi. 

A i tak pozwala sobie na kilka głębszych oddechów, bezwstydnych westchnięć. Pozwala sobie dotknąć zakazanej skóry, pociągnąć za włosy.

Że go nienawidzi. 

Mówi coś zupełnie odwrotnego.

Że nie powinna go pożądać. 

Palce wodzą po nieświętej skórze, zaciskają na krzywiznach, zapamiętują każdą ścieżkę, każde znamię, bliznę, mięsień. Uparcie trzyma się fizyczności, która nie pozwala jej zapomnieć.

Że ją zatruł. 

Spija jad z ust znienawidzonych, lecz kochanych. Wprowadza Jego jad do wnętrza z wspólnymi wdechami i wydechami, czując płomień żrący kruche wnętrze milimetr po milimetrze.

A On ma zapytać, czego chce kobieta od istoty najniżej istniejącej w hierarchii. Od koszmaru, wyciskającego łzy, od czegoś tak wydartego z życia, że nie pamięta promieni słońca na skórze, którą spowił szron zapomnienia. Zaschnięta krew oblepiła mięśnie, palce, dłonie. W jakiś sposób nie dostała się do ust, jakie teraz ona całuje, by uniknąć tego pytania. 

Serca ze szkła łamią się i ranią ciało Natashy bardziej niż ogień na skórze. Ogień jest bolesny, choć przyjemny. Pokruszone na podłodze odbijają mdły blask księżyca, a smugi papierosowego dymu osiadają na nich zamiast piąć się w górę. 

Krzycz!  

Ona szepcze.

Wrzeszcz!

Ona wzdycha.

Płacz!

Ona płacze, ale nie przez Niego.

Nie jesteś jak ja!

Jest ponad, jednak w to nie wierzy.

Rozgrzesz mnie!
Proszę, rozgrzesz mnie! 

Patrzy w oczy Diabła, wciąż zbyt ludzkie. Nie zdążył upodobnić się do figur. Nie pomaga jej w zapomnieniu. Jest zbyt realistyczny, żeby w pasować się w świat wiary. Za to też go nienawidzi.

Chciałaby, żeby dostrzegł to uczucie. Żeby mogła powiedzieć, że jest demonem, którego się nie boi. 

Boi się za to, że tego strachu nie czuje. Że On jest zakazany, podczas gdy ona nie potrafi podporządkować się prawom świata. Łamie zasady tak, jak oni łamali Jego. 

Całuje Go raz jeszcze, oddech przełyka z trudem. Desperacja. Była (wcale nie) Bogiem, teraz znowu zbrudzona. Kto ją oczyści z sadzy, popiołów? Kto opatrzy oparzenia po kontakcie z uosobieniem Piekła? Zaciska palce na karku. Czy jeśli zerwie skórę, On rozpadnie się między dłońmi? Czy udowodni mu ludzkość, sprowadzi na Ziemię z głębi świata? Jego (nie)cielesność przestanie być ulotna tak, jak sobie to wyobraża? 

On chce udowodnić, że tak nie jest. Krew zaschnięta na dłoniach dwoi się w oczach, chociaż pewnie i tak jej tam nie ma. Blisko. Fizycznie. Mocno. Dosadnie. Czy teraz już wierzy? Wypala swoje imię na linii kręgosłupa. Chciałby wiedzieć, czy sprawia jej ból. 

Wie, że tak. 

Widzi nienawiść. Jej dłonie nie powinny teraz zdrapywać nieistniejącej krwi ani trzymać Jego karku. Nie powinien czuć zbeszczeszczonego alkoholem smaku jej ust. Powinna zapomnieć o metalu, zalepić kłamstwami dziury w umyśle, powinna skupić się na tej nienawiści, obrzydzeniu, furii i złości. Mimo to, nie chce, żeby zapomniała, ale pozwala upić się tymi negatywnymi emocjami. 

Zamiast tego całuje Go, żeby nie pozwolić sobie na to. Przeprasza. Za to co jej zrobił, za to, że odebrał jej czystość na sali baletowej i skazał na potępienie już wtedy. Znowu się spowiada, tęsknie śledząc jej obojczyki. Spowiada się z uwielbienia do ciała nieprzeznaczonego dla Niego, z każdego oddechu, który naznaczył ogniem, z każdego siniaka powstałego na biodrach. Błaga o wybaczenie za mocne pocałunki, jakby zadośćuczynienie dla Niego nie istniało i mógł tylko staczać się w dół i w dół piekielnych czeluści. Przeprasza, spadając poniżej wszelkiej ludzkości. 

Imię w końcu osiada na wargach w niemalże majestatyczny sposób. 

James...

Natasha rozgrzesza.

I później tylko śnieżyca za oknem. Tylko papieros w smukłej dłoni, z końcówką tlącą się na tle mroku. Tylko postać kobiety, która nigdy nie czuła się Bogiem. 

I tylko łzy samego Diabła, które bezszelestnie spływają po rzeczywistych policzkach. 

•  •  •

•  •  •

bardzo bym prosiła o choćby najmniejszą opinię,
naprawdę chciałabym wiedzieć,
co o tym sądzicie  ♡

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top