R like R U N N I N G
On nie biegł – on uciekał.
To nie był wyścig – to była walka.
Nie czuł strachu – czuł przerażenie.
Tylko, że nikt nie miał o tym pojęcia.
______________________________
Ucieczka była czymś, co znał chyba od zawsze.
Najpierw uciekał od obowiązków, bo wizja zmywania naczyń po sześcioosobowej rodzinie dla nastoletniego James’a stanowiła barierę nie do przejścia przez dobre parę lat. Głupie, ale czasem uciekał nawet oknem, byleby uniknąć pracy. Głupie, ale czasem potrafił udawać nagły atak grypy, jeśli to miałoby zrzucić pracę na któreś z rodzeństwa, podczas gdy on wymykał się tylnymi drzwiami, żeby wbiec na przeciwpożarowe schody i pooglądać tętniący życiem Brooklyn.
Potem uciekał przed człowiekiem.
Czasem naprawdę ludzkość go przerażała i to przerażenie czuł jeszcze za dzieciaka. Jak to możliwe, żeby w mieście pełnym ludzi czuć strach na samą myśl o wyjściu z domu po zmroku, bo nigdy nie wiadomo, kiedy ktoś wciągnie cię do ciemnego zaułka i pobije tylko dlatego, że nie spodoba mu się twoje spojrzenie, ubiór albo sposób chodzenia?
A potem jego życie doszło do momentu, kiedy bał się samego siebie.
Swoich demonów przeszłości, goniących go przez siedemdziesiąt lat, swojego odbicia w lustrze, w które bał się patrzeć. Każda blizna na jego ciele wzbudzała obrzydzenie, dreszcze przechodziły go z góry na dół na myśl o pochodzeniu każdej z nich.
Bał się własnego ciała, wiedząc, do czego jest zdolne.
Bał się własnego wnętrza, wyżeranego od środka kwasem HYDRY, przepełnionego o koszmarnymi wspomnieniami, każdej twarzy wykrzywionej w grymasie przerażenia, gdy jego palec spoczywał na spuście, a ofiara zaciągnięta w kozi róg, panicznie rozglądała się w poszukiwaniu jakiejkolwiek drogi ucieczki.
Biegł, chcąc oddzielić się od poplątanego labiryntu jakim był jego umysł. Jedna wielka, popieprzona pułapka, której on sam chyba nigdy nie będzie w stanie zrozumieć i w zasadzie nawet nie próbował, od razu skazany na porażkę. Zaciskanie zębów czy myśli o rodzinnym domu nie pomagały oprzeć się działaniu tych przeklętych słów z książki w krwistoczerwonej okładce z czarną gwiazdą; wymalowane strachem twarze ofiar przewijały mu się przed oczyma jak niekończący się film, a on z każdą godziną, dniem i rokiem tracił rozdarte kawałki niegdyś dobrodusznego serca.
Uciekał od przeszłości, jednocześnie pragnąc uniknąć przyszłości.
Przeszłość go goniła, depcząc mu po piętach przez kilka dekad, nauczyła go właśnie... sztuki ucieczki.
Nauczyła go strachu, przed wylaniem się brudów z życia człowieka zniszczonego doszczętnie przez chciwość ludzką. Nauczyła go strachu przed snem, przed światem i przed sobą, codziennie obserwując jak rozpada się na kawałki pośród tłumu i nikt nawet nie zatrzymuje się, by pomóc mu poskładać je w całość. Przekraczali go, był niewidoczny tak samo, jak litość w oczach Zimowego Żołnierza. A on klęczał na brudnym, zimnym chodniku, ze łzami próbując zebrać resztki siebie, deptane brutalnie przez setki ludzkich butów.
Wszyscy znali rosyjskiego zabójcę, radziecką maszynę z metalowym ramieniem i wypranym mózgiem, trudno przecież ominąć nagłówki gazet, głosy w radiu czy wszechobecne inne media, jakimi społeczeństwo dwudziestego pierwszego wieku posługiwało się niemal w każdej chwili swojego dnia.
Ale czy ktoś znał historię Jamesa Barnesa albo, co ważniejsze, kiedykolwiek wyraził chęci do jej poznania?
James Barnes dla ludzkości był nikim. Zwykłym sierżantem, jednym z tysięcy żołnierzy, którzy byli na wojnie tak samo jak on. Mógł umrzeć lub przeżyć i nikt nie przywiązywał do tego najmniejszej wagi - ktoś wygra, ktoś przegra, tak już jest na tym chorym świecie, przesyconym niesprawiedliwością i ludzie muszą po prostu się do tego przyzwyczaić.
I zawsze z tą pospolitością było mu dobrze. Brak opinii publicznych równał się z brakiem problemów, a bycie nikim naprawdę potrafiło mieć wiele zalet, zwłaszcza, gdy wokół roi się od dziennikarzy szukających rozrywki. Przyzwyczaił się do swojej przezroczystości dla ludzkich oczu, ale teraz... teraz rozpaczliwie łaknął choćby odrobiny zrozumienia.
Wiedział, że jej nie uzyska.
Więc wciąż uciekał, szukając swojego miejsca na ziemi, zacisznego zakątka, gdzie mógłby wykrzyczeć wszystko to, co ciążyło mu nieludzkim ciężarem i wgniatało w ziemię tak, że nie mógł zrobić choćby ruchu ani wziąć krzty powietrza.
Dla Jamesa Barnesa ucieczka była odskocznią.
Dla Zimowego Żołnierza – koniecznością.
Mały chłopiec biegał beztrosko, radośnie. Obdarta z człowieczeństwa ofiara uciekała. Po rękach spływała gęsta krew – po policzkach zaś łzy przerażenia.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top