Rozdział 1: Przedwiośnie - rozpoznanie
Leniwie westchnęła. Zmęczenie, a raczej czyste znużenie papierkową robotą, doprowadzało ją do szaleństwa. Wsunęła szkło wysokiego kieliszka między wargi. Przechyliła naczynie, by móc delektować się cierpkim smakiem ukochanego wina. Gorzki posmak zagościł w jej ustach, gdy znudzona spoglądała na grubą, spękaną teczkę z aktami sprawy oraz otwarty laptop.
Kolejna wprost irracjonalnie nudna sprawa wpadła w jej ręce. Życie adwokata nigdy nie było usłane różami. Z pełną świadomością tego, że Garett Hovland był winny postawionego mu czynu miała zamiar omamić sędziego i ławników w taki sposób, by wydali uniewinniający wyrok. Przekonanie o tym, że świat był pełen niesprawiedliwości i biznesowej gry był o wiele bardziej gorzki niż wino, które spływało po jej języku.
— Dupek — skomentowała pod nosem.
Zachrypnięty głos, który należał do jej charakterystycznych cech wypełnił biuro, w którym pracowała od lat. Przeczesała dłonią ciemne włosy. Bezpretensjonalnie odsunęła się od biurka, na którym ułożyła smukłe nogi. Obcasem wysokiej, czerwonej szpilki stukała o blat.
Buty, którymi stukała niejednokrotnie po podłogach londyńskich sądów jako reprezentantka największej firmy prawniczej — Dentons, często okazywały się być gwoździem do trumny oskarżyciela. Jako bezwzględna i wyrachowana kobieta o wielu twarzach, Rainey Hennessy zdecydowanie nie pasowała do zawodu adwokata. Z drugiej jednak strony upór, który nosiła w swoim sercu pozwalał jej walczyć, jak lwicy nawet o uniewinnienie słusznie osądzonych przestępców.
Garett Hovland posądzony o gwałt na dwóch piętnastolatkach z pewnością nosił na swoich rękach ich krew i napawał się ich strachem. Nie miała, co do tego najmniejszej wątpliwości. W dłoniach dzierżyła jednak szereg błędów, których dopuszczono się podczas śledztwa i kilka szczelin w brytyjskim prawie. To w zupełności wystarczało, by mogła wyciągnąć mężczyznę z bezwzględnych szpon więzienia.
Przejrzała wyświetlone na ekranie MacBooka dane sprawy. Opuściła stopy na chłodną posadzkę. Ciche tchnienie opuściło jej wargi. Przesunęła po nich językiem. Mimowolnie skierowała wzrok ku olbrzymim przeszklonym szybom, z których składał się biurowiec. Miasto spało. Londyn pogrążony w nocy, jak zwykle napawał ją spokojem. Potwory kochały cienie, w których mogły się ukrywać a ona nie była wyjątkiem. Pod osłoną nocy mogło dziać się wszystko. Działo się wiele i bez zasad.
Reguły uważała za zbędne. Zatrzasnęła wieko laptopa.
— Sprawa jest przesądzona, panie Habernas — westchnęła prześmiewczo, spoglądając na wypełniony papier sądowy, na którym zamieszczono między innymi dane prowadzącego proces.—Ja nie przegrywam — chrząknęła pewnie.
Faktycznie, wszystkie nagrody i dyplomy, które zdobiły jej olbrzymi gabinet potwierdzały, że była niezłomnym obrońcą. Na swoim koncie nie miała ani jednej przegranej sprawy a stanowisko pieściła od kilku owocnych lat. Była niezłomna i choć dla wybronionych uchodziło to za zbawienną cechę, byli też tacy, którzy widzieli w niej córkę szatana. Haczyk leżał w tym, że ci którzy dostrzegali jej oblicze w przeciągu kilku sekund zmieniali się w biblijny proch za sprawą jej aksamitnych rąk.
Pozbierała swoje rzeczy. Budynek był pusty. Oprócz niej, znajdował się w nim jedynie przysypiający ochroniarz. Wybudził się z drzemki jedynie na kilka sekund, kiedy opuszczała budynek. Prychnęła pod nosem.
Drzwi jej ukochanego, czerwonego Mustanga trzasnęły kilka minut po trzeciej nad ranem. Rozsiadła się z satysfakcją w obitym skórą fotelu. Delektując się przez chwilę jego miękkością odpoczęła na tyle, by móc wyruszyć do domu. Niewielka, aczkolwiek bogato urządzona willa umieszczona przy Queens Victoria Street czekała na nią i zachęcała pościelonym, ciepłym łóżkiem. Brytyjskie noce bywały chłodne.
Odpaliła ogrzewanie. Potarła dłoń o dłoń. Kluczyk wylądował w stacyjce. Niedługo potem silnik pojazdu ryknął a ona wyjechała z parkingu na jedno z większych, londyńskich skrzyżowań.
Telefon, z którego swobodnie płynęła muzyka zawibrował kilka przecznic od celu. Stuknęła długim, chudym palcem w zieloną ikonę. Zaraz potem wcisnęła obrazek przedstawiający głośnik. Telefon podtrzymywał specjalny uchwyt. Nie była na tyle nieostrożna, by zginąć na drodze przez spoglądanie w ekran komórki.
— Słucham? — spytała opanowanym tonem głosu.
Doskonale wiedziała, kto dzwonił a to sprawiało, że nawet wbrew sobie zaczynała się uśmiechać. Praca, którą dostarczała sobie wręcz absurdalnie wysokich zarobków właśnie do niej przybywała. Kolejne zlecenie nieubłaganie się do niej zbliżało a ona wprost nie mogła się doczekać, by wziąć je na swoje barki i dostać kilkanaście plików banknotów za doskonałą robotę. Kto bowiem mógł podejrzewać, że szanowana i uwielbiana przez tłumy pani adwokat jest również płatną, seryjną morderczynią?
— Witaj, moja droga — odezwał się znajomy jej głos przełożonego.
Claus Moon był mężczyzną w podeszłym wieku, który wiedział, jak robić interesy. W opinii publicznej jeden z najlepszych biznesmenów współczesnych czasów, był również grubą rybą w mafijnym podziemiu. Zatrudniał setki ludzi, którzy pod osłoną nocy porządkowali świat wedle życzenia jego, bądź jego klientów.
— Claus — wychrypiała oficjalnie.
— Rainey, moja słodka — cmoknął w powietrzu.
W jego głosie było słuchać rozbawienie, ale również nutkę propozycji. Zawsze oferował jej najlepsze i najbardziej wymagające zlecenia. Miał do niej wręcz niezłomne zaufanie, którego nigdy nie zawiodła. Nie dlatego, że bała się jego reakcji, a dlatego, że kochała pokonywać świat kobiecym pięknem. Seksapil, który był od wieków największą bronią kobiet, szedł u niej w parze również z diabelską brutalnością. Można było uznać, że od czasu, do czasu lubiła brudzić biel swoich perłowych naszyjników odpryskami krwi.
— Co dziś masz, dla swojej ukochanej agentki? — zapytała prześmiewczo.
Skręciła w lewo.
— Jak zwykle najlepsze zlecenie, słońce — odparł.
Jego starczy, zachrypnięty głos dla większości ludzi był odrzucający. Ona zaś go uwielbiała. Czuła się tak, jakby rozmawiała z dumnym z niej ojcem, którego nigdy nie miała. A Claus był z niej cholernie dumny — co do tego nie można było mieć wątpliwości. Traktował ją jak własne dziecko, odkąd zaczęła przyjmować od niego zlecenia.
— W takim razie zamieniam się w słuch — zachichotała.
Zatrzymała pojazd przed sygnalizatorem. Czerwone światło mieszało się z czerwienią maski. Rainey przymknęła powieki. Szelest papierów pozwalał jej sądzić, że Claus grzebał w papierach.
— Mam zasadniczo kilka spraw — burknął pod nosem. — Chcesz sobie wybrać, moje dziecko? — zapytał.
— Po prostu daj mi najciekawsze — ciche tchnienie opuściło jej wargi.
Czekała jeszcze przez chwilę. Odpuściła stopę ze sprzęgła i wcisnęła gaz. Silnik zachrobotał i pozwolił jej ruszyć w dalszą podróż. Do parkingu umieszczonego na przeciw jej willi miała niecałe pięć minut.
— Niech będzie — odetchnął. — Sprawa dotyczy naprawdę grubej ryby — zaznaczył z góry.
Uśmiechnęła się. Kochała zlecenia, w których mogła pozbyć się ze świata żywych jakiejś znanej gwiazdeczki, tudzież ekstrawaganckiego bogacza. Zadowolona wjechała na wolne miejsce parkingowe ulokowane między dwoma czarnymi samochodami. Wygrzebała komórkę z uchwytu i przyłożyła ją do ucha. Zatrzasnęła za sobą drzwi i ruszyła przed siebie. Klucze ułożone na wierzchu jej stosu rzeczy trzymanego w torebce brzęczały przyjaźnie.
— Celebryta? — zapytała zaciekawiona.
Miała chrapkę na stworzenie sensacji.
— Nie tym razem, moja droga — zaśmiał się starszy mężczyzna. — Tym razem trafił ci się prawdziwy dziedzic — parsknął rozbawiony.
— A cóż to dziedziczy mój nieświadomy kąsek? — zaironizowała.
Wepchnęła klucz w zamek. Ciepło domu otuliło jej ciało, gdy tylko przekroczyła próg. Z ulgą zrzuciła ze stóp wysokie szpilki. Wielogodzinne chodzenie w nich po kancelarii przyprawiało ją o ból nóg. Ruszyła prosto do swojej sypialni. Potrzebowała prywatnego laptopa.
— Kojarzysz Rayburn'a? — zapytał z nutką satysfakcji wyczuwalną w głosie.
— Jak mogłabym go nie kojarzyć? — parsknęła. — Nie zliczę, ilu dupków uwiodłam w jego klubach.
— Nie żyje.
Zamrugała zdziwiona powiekami. Nie spodziewała się usłyszeć takiej informacji właśnie tamtego, mrocznego wieczoru. Stary Rayburn był niemal ikoną. Człowiekiem, który uchodził za największą finansową szychę Wielkiej Brytanii, a nawet kilku kontynentów. Dotychczas zdawało się jej również, że pomimo swojego podeszłego wieku był też okazem zdrowia. Przez myśl przeszło jej, że albo się myliła, albo ktoś naprawdę skutecznie sprzątnął go ze stanowiska. Świat pieniędzy, szczególnie tych brudnych, bywał dość osobliwy i niebezpieczny.
— Cóż — westchnęła. — To nieoczekiwana wiadomość — stwierdziła pod nosem.
Światło lodówki padło na jej zakrytą porządną warstwą makijażu twarz, gdy tylko pociągnęła za drzwi urządzenia. Wyjęła plastikową butelkę. Wodę mineralną wolała pić w schłodzonej wersji. Co prawda daleko jej było do ideału wina wyjętego prosto z kostek lodu, ale od biedy mogła się tego napić. Wsadziła plastik między usta, czekając na ciąg dalszy słów Clausa.
— Ktoś go sprzątnął czy to zwyczajna starość? — zapytała, odstawiając butelkę, kiedy nie odpowiedział.
— Podobno zawał — skwitował. — Ale w mojej opinii wywołany z jakiejś konkretnej przyczyny.
— Cudownie — mruknęła niepocieszona.
Ostatnie na co miała ochotę to użeranie się z mordercami. Przewróciła oczami. Wierzchem dłoni zasunęła niesforne, ciemne loki za ucho.
— W każdym razie... — nabrał więcej powietrza w płuca — ...zlecenie, które otrzymaliśmy od anonimowej, aczkolwiek bardzo bogatej i hojnej, niewiasty dotyczy jego syna — skwitował. —Młody widocznie nie pasuje do czyjegoś planu i trzeba się go pozbyć.
— Jest przystojny? — podjęła prześmiewczo.
Oparła przedramiona o marmurowy blat kuchennej szafki.
— Jak diabli — zapewnił Claus.
— Wspaniale — sapnęła. — Jeszcze na tej misji skorzystam.
Nie było wątpliwości, co do tego, że życie seksualne Rainey Hennessy było bogatsze niż niektóre pałace. Również wśród swoich ofiar szukała czasami mężczyzn, którzy zwyczajnie pociągali ją fizycznie i na kilkanaście minut przed ich bolesną (aczkolwiek bardzo satysfakcjonującą dla niej) śmiercią potrafiła wpić się w ich usta i poczuć w sobie ich doskonałe ciała. Kochała od czasu do czasu sprowokować poważnego biznesmena do szybkiego numerku w toalecie czy pociągnąć za krawat światowej sławy modela. Była młoda i niezależna a to sprawiało, że lubiła czuć swoją wyższość. Szczególnie nad marną rasą męską.
— W to nie wątpię, cukiereczku. — Claus zaśmiał się perliście.
Doskonale ją znał i nie miał nic przeciwko jej metodom. Poza tym co usypiało męską czujność lepiej niż wdzięki kobiety obdarzonej atutami greckiej Afrodyty? Seksapil był bronią doskonałą.
— Tylko nie złap żadnego świństwa — dodał troskliwie.
Roześmiała się na całe gardło. Miała dwadzieścia osiem lat a wciąż traktował ją jak dziewczynkę. Krew na rękach nosiła co prawda od dnia siedemnastych urodzin, ale liczyła na to, że po ponad dziesięciu latach jej mentor przestanie traktować ją jak dziecko wymagające ciągłej opieki. Potrafiła radzić sobie sama w każdej sytuacji a typ samodzielności, z której słynęła skreślał z listy jej cech dziecięcą niewinność.
— Od tego są gumki, marudo — parsknęła. — A teraz nie rozprawiaj o formach zabezpieczenia we współczesnym świecie i daj mi pracować — zaznaczyła.
Jej smukły palec o zaostrzonym paznokciu wylądował na ikonie przedstawiającej czerwoną słuchawkę. Połączenie przerwano. Zostawiła komórkę na stole. Kołysząc biodrami ruszyła w kierunku schodów. Wspięła się stopniami prosto do swojej sypialni. Po drodze chwyciła srebrnego laptopa. Podpinając go ówcześnie do prądu, usiadła na wygodnym materacu swojego łóżka. Bordowa pościel ugięła się pod ciężarem jej ciała.
Podkurczyła nogi. Odetchnęła. Kolejne ciekawe zlecenie czekało na horyzoncie a ona nie miała zamiaru go odpuścić. Przez chwilę spoglądała za okno. Olbrzymia szyba w jej sypialni dawała jej ogląd na panoramę Londynu. Kochała to miasto całym sercem. Zabieganie ludzie nieświadomi istnienia brutalnej strony świata byli idealną kurtyną dla przestępstw, których się dopuszczała.
Wzięła łyk wody, która od kilku dni stała w butelce na jej szafce nocnej. Ekran jej wysłużonego laptopa załadował stronę przeglądarki. Zerknęła na bijące od urządzenia światło.
— Lustereczko, powiedz przecie... — wyrecytowała słynny bajkowy cytat. — Kto tym razem nabije się na moje ostrze? — zapytała prześmiewczo.
Parsknęła pod nosem, kręcąc głową z niedowierzaniem. Sama nie była w stanie uwierzyć w to, że z brutalnej pani prawnik potrafiła zmienić się w rozemocjonowaną seryjną morderczynię, która sarkazmem i niedojrzałymi żartami rzucała na prawo i lewo.
Jej palce przebiegły po klawiaturze jak dzikie, pędzące zwierzęta. Doskonale wiedziała, co powinna zrobić. Research był podstawą każdego zawodu i musiał być dobry. Tak sprawnie, jak grzebała w aktach swoich klientów, wyrokach sądowych i ustawach prawa precedensowego, tak sprawnie potrafiła również wchodzić z butami w czyjeś życie. Prześwietlanie ludzi i wyciąganie brudów ich życia codziennego napawało ją dziwaczną dawką satysfakcji.
Nazwisko ,,Rayburn'' znalazło się w wąskim pasku wyszukiwarki w mgnieniu oka.
Jeszcze szybciej na ekranie pojawiły się setki artykułów o zmarłym biznesmenie. Z Wikipedii i kilku portali plotkarskich wyciągnęła imię swojej ofiary.
— Caine Rayburn... — odczytała kuszącym szeptem.
Wzrokiem drapieżnika przyjrzała się wszystkim zdjęciom, jakie tylko odsłonił przed nią Internet. Skrzywiła się pod nosem. Trzydziestoletni dziedzic fortuny wydał jej się naprawdę interesujący. Niewątpliwie był przystojny — dobrze zbudowany, o lekko kręconych, przydługawych włosach.
Jednak im dłużej przypatrywała się fotografiom przedstawiającym młodego bogacza, tym bardziej miała wrażenie, że coś było z nim nie tak. Zmarszczyła brwi.
— Osobliwy typ — mruknęła nieprzyjemnie.
Osobliwy w jej słowniku oznaczało mniej więcej tyle, co „dziwny". W jeszcze dosłowniejszej wersji: „pojebany". Przewinęła kilka artykułów. Ojciec młodego Rayburn'a miał za uszami tysiące ekonomicznych skandali a tym samym tysiące wrogów.
Nic nie dzieliło ludzi lepiej niż pieniądze.
— Ciekawe, kto pociągnął za ten metaforyczny spust — westchnęła zaintrygowana.
Przejrzała jeszcze kilka stron. Znużona nacisnęła czerwony krzyżyk na ekranie. Wiedziała dość, by móc rozegrać sprawę szybko i skutecznie.
— Za ten pociągnę ja — rzuciła nonszalancko w powietrze.
Zsunęła się z materaca. Zbiegła do kuchni i niemal truchtając chwyciła w dłoń telefon. Kilka sekund później dzwoniła już do Clausa. Niczego innego się nie spodziewał.
— Tak, słonko? — zapytał cukierkowo.
Rosyjska prostytutka odziana w czarną koronkę, która siedziała na jego ogołoconych kolanach i stare cygaro w niczym nie przypominały słodyczy jego głosu.
— Where I go go — wyszeptała dumna z siebie.
— Co? — zapytał zdezorientowany.
— Where I go go — powtórzyła znudzona. — To jego ukochany klub, pierwszy jaki poprowadził bez nadzoru ojca — oznajmiła.
— Szybka jesteś — parsknął.
— A jeszcze szybciej go zabiję — chrząknęła.
Jej odbicie lawirowało na tafli lustra, które nieśmiało wisiało wbite w ścianę korytarza, który kolidował z aneksem kuchennym. Oglądała delikatne rysy swojej rumianej twarzy, perfekcyjnie wykonany makijaż i drobne, łagodne ciało. Była jak syrena — piękna i nieprzewidywalna. Doskonale wiedziała, że nikt nie posądziłby o tortury i brutalne morderstwa drobinki za jaką uchodziła. Najmniej podejrzane drapieżniki gryzły najmocniej i najboleśniej. Zdecydowanie potwierdzała tą regułę.
— Oczywiście, biorę to zlecenie — zapewniła. — Kto płaci?
— Sam chciałbym wiedzieć jak zwie się niewiasta...
— Cudownie — prychnęła niezadowolona. Tajemniczy darczyńcy nie należeli do jej ulubionych. — Powiedz temu skrytemu miłośnikowi zemsty, że zajmę się tym w mgnieniu oka —poprosiła.
— Jasna sprawa. Jakieś plany na wieczór i weekend, pani adwokat? — parsknął.
Pokręciła litościwie głową. Zadawał jej oczywiste pytania a oczywistości nie znosiła bardziej niż ludzi.
— Pytasz o głupoty — westchnęła. — Będę zarzucać sieć.
— Konkretny plan?
— Εποχές, tradycyjnie — odparła pełna pewności siebie.
Oby zima nie była dla niego sroga.
Połączenie przerwano.
Zima roku nadchodziła nieuchronnie w kierunku Caine'a Rayburn'a. Jadąc błyszczącą limuzyną w stronę swojego klubu, a niebawem jednego z całej sieci, którą miał odziedziczyć, nie spodziewał się nawet, że wydano na niego wyrok. Upojony boleśnie sycąca nocą spędzoną z panią do towarzystwa, w pokoju o bordowych ścianach zabrudzonych krwią i innymi plwocinami oraz wszelkiej maści zabawkami seksualnymi, czuł się zaspokojony i nosił w sercu poczucie bycia panem świata.
Świat zaś podbijały kobiety.
Najbrutalniejsza z nich polowała właśnie na niego. Wiosenne uniesienie umiała zmieniać w ostrą zimę, której nie miał prawa przetrwać. Przedwiośnie minęło, niebawem miał zacząć drżeć przed jej władzą.
_________________
Twitter: #ForteficentWatt
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top