scarf
PAŹDZIERNIK 1942, BROOKLYN
Linię brzegową podmywały fale, ale ich stopy były w bezpiecznej odległości od zapewne lodowatej wody. Odziane w skórzane buty, na czubkach osiadły ziarenka piasku, które zawiewał październikowy podmuch bijący od morza. Nie straszne było mu zimno, zamarzł prawie rok temu.
James co jakiś czas spoglądał za siebie, bo może... sam nie wiedział, może wcale ich tam nie było? Może unosili się nad podłożem zamiast po nim stąpać? Ślady wbite na piasku ugruntowały jego postać w rzeczywistości. Zacisnął szczękę.
— Tak dużo czasu, James. — Głos miała trochę zachrypnięty, chociaż szyję kobiety otulał aksamitny szalik, którego frędzle od czasu do czasu musnęły jej policzek, gdy bryza uderzyła w stałe istnienia. — A my wciąż tutaj.
Nieprzyjemnie odrętwiały kącik ust uniósł się ku górze i poczuł, że sekundy dzieliły go od wyplucia gromadzonego w sobie jadu. Trucizny o smaku zawilgotniałych papierosów ledwie tlących się w popielniczce za progiem mieszkania. Zamiast tego, przełknął go po raz kolejny tego roku. Przestał już liczyć, ile razy to robił. Smak pozostawał. Zawsze pozostawał.
Poczuł jak opuszki palców zacieśniają się na jego nadgarstku, a wkrótce bezwiednie podążył za nią. Mijali kołyszące się na wodzie statki, załadowane lub nie, słuchali łopotania żagli, zgrzytania zastałych pokładów i pokrzykiwania mew, które siadały na masztach i obserwowały świat z innego punktu widzenia.
Świat był ciasną klatką. Lecz nawet jeśli w to wierzył, rude włosy przyjemnie oplatały kraty. Gdzieś pomiędzy nimi powiewał aksamitny szalik i chociaż nie należał do niego, chciałby zatrzymać go w dłoniach. Nie wyciągnął ich, żeby go chwycić.
— Zobacz. — Wiatr uderzył w lewą stronę ciała, ale odwrócił się. Przydługie kosmyki wpraszały się do oczu, jednak oto był. Bezkresny błękit. Fale nakładające się na siebie rytmicznie, marszczące się pod dyktaturą wiatru połacie wody, skały zalewane morską pianą i oni, którzy na tle tego wszystkiego prawie nic nie znaczyli. — Jesteśmy maleńcy. — Drobny uśmiech pojawił się na jej ustach.
Już nie paliła, papierosy nie szpeciły warg zbyt pięknych na zbeszczeszczenie ich narkotykiem.
Nie do końca rozumiał ich pochodzenie, aczkolwiek łzy odgonił równie szybko, co się pojawiły. Nie chciał ich widzieć ani czuć na oziębionej październikiem skórze, bo w jakiś sposób przekreślały obraz Jamesa Barnesa, jaki utworzył przez lata; zaprzeczały lekcjom Starego Tima i zabierały autorytet u młodszego Barry'ego. Może dlatego uwierzył, że Natasha wcale nie chciałaby ich widzieć.
Nie dostał bezpośredniej odpowiedzi, ale chyba wcale nie chciał, bo sam na to nie pozwolił. Objął ją tylko ramieniem, pocałował czubek głowy i prosił w duchu, żeby nie poczuła łez, jakie wsiąkały w jej włosy w przerażającej ciszy.
— Tak. Jesteśmy tacy maleńcy — powtórzył, chociaż usłyszało go tylko morze.
Wieczór już dawno stał się nocą. Nie pamiętał, kiedy półmrok ustąpił ciemności przerywanej zaledwie odległymi o kilkanaście metrów latarniami. Wiatr siekł mocniej, chłodnej, wyraźniej. Pomyślał, że Natasha z pewnością już spała, podczas gdy on czuł się taki maleńki w obliczu bezkresnej wody. Wręcz nienaturalnie delikatny i kruchy, jakby najmniejszy dotyk był w stanie go złamać.
Wzdrygnął się. Włożył dłonie do kieszeni spodni, spiął każdy mięsień. Zamknął oczy. Czuł, jak ziarenka piasku uderzają w powieki co jakiś czas, wręcz bezlitośnie.
Czas stał się wówczas nieistniejącym wytworem ludzkiej wyobraźni. Niczym grunt, po którym stąpali, a teraz unosił się nad nim, bo nie należał do rzeczywistego świata. Wszystko było zbyt rzeczywiste, sprzeczne.
A on czuł się maleńki.
— Tak myślałem, że tu będziesz.
Znajomy głos zmusił wargi Jamesa do czegoś w rodzaju uśmiechu. Na moment dotknął ziemi, by później całkowicie się na nią opuścić, gdy oczy rozpoznały znajomą sylwetkę.
— Jestem przewidywalny, Steve — przyznał, wzruszając ramionami. Wierzchnie ubranie przyjaciela także powiewało na wietrze, ale ten jak zwykle się tym nie przejmował. James miał ochotę mu to wytknąć, ale nie był w nastroju na prawienie kazań. Nie pierwszy i nie ostatni raz. — A ty co tu robisz?
— Szukałem ciebie. — Zaśmiali się, ale jakoś tak... fałszywie. Przypuszczał, że przyjaciel coś podejrzewał. Jad znowu zgromadził się na języku, ale znowu go przełknął. — Wracałem z kościoła.
— Nadal tam chodzisz? — pytanie było dziwacznie bezbarwne. James skupił się na... szaliku, opatulającym szyję Rogersa, żeby nie musieć mierzyć się z jego prześwietlający spojrzeniem.
Steve poprawił grzywkę, którą i tak później rozwiał wiatr. Westchnął, a Barnes z przyzwyczajenia usłyszał w tym oddechu świst. Albo wmówił sobie, że to wiatr.
— Gdzieś muszę. To... uspokajające.
James skinął głową. Walczył ze łzami u boku przyjaciela i chwilę później zrozumiał, że to on sam ma świszczący oddech, mimo że nie zmagał się z astmą. Otarł policzki wierzchem spracowanej dłoni ze wzrokiem wbitym w kołyszące się łodzie i dłonią przyjaciela zaciśniętą na ramieniu.
— Buck?
Zaśmiał się przez łzy. Steve'owi nie było do śmiechu, gdy wątłym ciałem wstrząsnął dreszcz czystego przerażenia. Bucky rzadko płakał. Prawie nigdy. Nawet pogrzeb Winnifred Barnes przetrwał w towarzystwie wyłącznie milczenia, podczas gdy łzy czaiły się w kącikach oczu. Aż do teraz. Teraz James Barnes pozwolił sobie na skreślenie przeszłego siebie.
— Jesteśmy tacy maleńcy, wiesz?
Błękitne oczy Rogersa zaszkliły się. W milczeniu przypatrywały się falom, które również były częścią cholernie niesprawiedliwego losu. Świata, ugruntowanego dla ludzi ślepych i nieświadomych. Bo mogliby żyć wiecznie, ale im nie pozwolą.
— Katedra jest otwarta cały czas. — To już nie był żart. Steve mówił całkowicie poważnie, a James nie zamierzał protestować ani wyśmiewać. Nie miał na to siły.
— A co jeśli nie wierzę w Boga?
Cisza. Szum wiatru. Skrzypienie łodzi, skrzek mew, woda obijająca się o skały.
— Nie musisz.
_______________
Drzwi uchyliły się, niespodziewany deszcz uderzał w ogromne okna, a jego skulona, cierpiąca i jakże grzeszna postać weszła do środka. Echo kroków obijało się o ściany, od ołtarza, pustych ław czy wazonów z wiecznie świeżymi kwiatami, które w półmroku przypominały szponiaste dłonie diabła.
Stał pośrodku, naprzeciwko samego Boga, w którego nie wierzył. I być może uklęknąłby na tę symboliczną sekundę, ugiął kolano po to, by wkrótce usiąść do ławki w celu zgłębiania wszechobecnej ciszy, ale jak miałby to zrobić, jeśli nogi same się poddały, a on upadł głucho na posadzkę?
Czym były modlitwy wobec szlochu człowieka nie znającego świata wiary? James stracił ją lata wstecz, jednak wówczas jego serce było zamknięte na świat poza rzeczywistością, chociaż sam był oderwany. W złym znaczeniu.
W najgorszym znaczeniu.
Ale nie wyszedł z katedry niemal do samego świtu. Bo tylko Bóg mógł ocalić przyszłego żołnierza drugiej wojny światowej.
Wówczas aksamitny szalik powiewał w pamięci w październiku tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top