LONG, LONG TIME

Patrząc na niego, widzi właśnie... Strażnika. Postać należącą do zimy, do chłodu, może nawet do śmierci, która zdaje się ściskać jego ramię jakby w geście otuchy, czasem szeptać słodkie słówka na ucho lub śledzić ostrzem krzywizny ciała stworzonego do zła. Gdyby się przyjrzała, dostrzegłaby ten czarny płaszcz i kościstą, ledwie obciągniętą skórą dłoń ułożoną na metalu. 

Nie rusza się. Jego postać jest stała, przerażająco stała. Ale Natasha nie czuje już strachu, bardziej... obojętność. Tylko obejmuje się ramionami i obserwuje jej Anioła Stróża, podczas gdy w dole ulicy toczy się życie, Brooklyn olśniewa niegasnącym blaskiem, świat wiruje bez chwili wytchnienia. Tacy zawirowani pośród dnia ludzie, a ona tutaj pośród huraganu. 

On myśli. Przetwarza. Gubi się w świecie, kiedy wiatr szarpie brązowe kosmyki i pozwala jej to zauważyć. Usta drgają pod maską, lecz szybko to opanowywuje. Nie zasłużył na słowa. 

(pomóż mi) 

Natasha wyciąga dłoń. Daleko, chociaż blisko. Kilka płatków opada na wierzch. Od razu topnieją, jakby nigdy ich tam nie było i to krople wody pozostają znakiem ich dawnego życia na odrętwiałej skórze. Mruży oczy. 

Jeden krok, drugi. 

Zimowy Żołnierz zaciska pięść. Metalowe palce muskają kaburę pistoletu, czule przywierającą do uda. Patrzy w tamtym kierunku, później na nią. Na misję. Misję, która zmusza nieczułą, utopioną w krwi maszynę, by sięgnęła twarzy, prześledziła fakturę maski. Nie poczuje zimna metalu. Niczego już nie poczuje. 

Dlaczego to robi? 

Natasha zatrzymuje się. Żołnierz dopasowywuje ją do grudniowego wieczoru, bo jest równie majestatyczna, silna, piękna. A on sam rozpada się na kawałki z własnego niezrozumienia, które kieruje ciałem nagle mu nieposłusznym. Obserwuje go, chce wiedzieć. Chce poznać Strażnika, którym jest Zimowy Żołnierz. On jest Zimowym Żołnierzem. On jest przyjacielem śmierci, jakiej dłoń troskliwie wodzi po metalowych łuskach. Ma ochotę strzepnąć tę dłoń i zacisnąć palce na tchawicy demona. 

Sięga z tyłu karku. Kobieta cofa się, jakby gotowa na uderzenie, ale on sięga zapięć. 

(Żołnierzu?) 

Maska upada na śnieg. Nawet nie patrzy w tamtym kierunku. 

Oczy Natashy rozszerzają się. Jest jej tak zimno, tak zimno... 

Mróz zastyga łzy na policzkach, a wydech zamiera pomiędzy nią, a płatkami śniegu. 

Oto jest, ona. Sztuka, jaką obserwował tak dużo czasu, a nadal nie nasycił się jej pięknem. 

Dłoń wyciągnięta przed siebie drga spazmatycznie. Podziwia każdą linię ściegien tej postaci, której istnienie przypisywał miłości. Właśnie tak wyobrażał sobie uosobienie miłości. 

James...? 

Szept wbija się w pierś aż po krawędź ostrza. Cisza. Szum nocy. Oddechy. Śnieg na włosach, śnieg na skórze, śnieg w umyśle. 

On nie chce, żeby podchodziła. Ale i tak śledzi każdy krok. Wzrok matowieje, albo... albo skuwa się lodem, kiedy może ją dostrzec z tak bliska. Bo jest za blisko. Bliżej niż kiedykolwiek był jakikolwiek cel. 

(Natasha) 

Przełyka ślinę. Dotyk jej palców na policzku na moment tłumi uderzenia wiatru, ale skupia się na ich fakturze. Chciałby poczuć linię papilarne i... zapamiętać. Dlaczego chce ją zapamiętać? Płytki oddech słyszy między własnym, jej nadgarstek drga co jakiś czas. Chyba chciałby go przytrzymać, jednak pistolet pali w udo żywym, piekielnym ogniem otrzymanym od samego diabła. Ma być Bogiem, katem, sędzią. Broń jest jak znamię przytwierdzone do ciała jak blizny. 

Łzy nie pasują do tej majestatycznej twarzy. Przekrzywia głowę, nie rozumiejąc tego obrazu. Zaciera się w umyśle pozbawionym czucia. 

— Co oni ci zrobili...

Nie odpowiada. Chociaż powinien się za to nienawidzić, wtula się w dotyk. Obie dłonie, obie ciepłe dłonie muskają kciukami skórę od tak dawna pozbawioną ludzkości. To jest... dobre. Tak, to jest dobre. 

Jakieś słowa formują się w gardle, ale ich nie wypowiada. Są takie zamazane, pozbawione sensu. Głoski luźno rozrzucone bezdźwięcznie rezonują na strunach głosowych. Nie może ich używać, ukarają. 

Gesty zyskują przewagę. Nie wytrzymuje ognia na udzie, nawet jeśli śnieg otacza jego postać nieprzerwanie. Maszyna łapie za rękojeść pistoletu, a lufa bezszelestnie opiera się o wątłą klatkę piersiową, prawie tak, jakby właśnie tam było jej miejsce. Jeden ruch. Jeden dźwięk. Gdyby śnieg nie padał tak gęsto, może zauważyłaby niepewność chwytu, ale teraz tylko wodzi wzrokiem od czerni broni, po pozbawione życia oczy. 

Nie odejmuje jednak dłoni od twarzy Zimowego Żołnierza, a opiera czoło o jego, razem jednocząc się w zimie. Ciepłe powietrze osiada na jego skórze w postaci oddechu. Być może jest gotowa przyjąć wyciągniętą w przyjacielskim geście śmierć, złapać te kościste palce i pójść razem z nią w nicość. 

— Minęło tyle czasu... — Uśmiech gości na ustach ledwie sekundę, ale i tak czuje go bardzo dokładnie. — Tak dużo, dużo czasu... 

On nie odpowiada po raz kolejny, tylko drga niespokojnie w swojej stałej postaci, gdy sylwetka kobiety odsuwa się od niego minimalnie, nie schodząc z linii strzału. Krok, może pół. Pozwala mu na to. 

Bodziec. Odbezpiecza pistolet. 

Waha się. Wolałby nie patrzeć. Wolałby, żeby ona nie patrzyła. Nie patrz na to, kim jestem. 

(gotów na rozkazy) 

But trąca maskę, która leżąc bezwiednie na ziemi pokrywa się śniegiem kawałek po kawału. Powoli, dokładnie, skutecznie. Tak, jak on powinien działać. 

A jednak opuszcza pistolet. Broń upada na ziemię, a on wpatruje się tylko we własną, zawodną dłoń wykutą w piecu. Gdyby potrafił, może by się uśmiechnął. Ale tylko podnosi wzrok na Natashę, bo wie, że właśnie skończył im się czas. 

Strzał

Natasha czuje tylko gwałtowny podmuch powietrza i szarpnięcie jej ciałem, które przywiera całą siłą do jej... Strażnika. 

Nie wie, kto go oddał. Ale nie był to James. Nie był to jej James. Kącik ust unosi się ku górze. Odruchowo przyciska dłoń do brzucha i wyczekuje bólu. Więc tak czują się umierający. Świadomość końca na moment wprawia ją w euforię.

Ale koniec nie nadchodzi. 

I wtedy podnosi oczy na te jedne, wyjątkowe. Chce je zobaczyć ostatni raz. Czuje, jak coś ścieka jej po dłoni, jakby zwycięskie wino, czerwienią barwiące śnieg pod jej stopami; metafora głaska duszę poetki. Obraz niecości, wstęp do życia poza rzeczywistością. I nareszcie gości na jej własnych palcach. Czyli jednak, jednak... Powtarza imię raz jeszcze.

— James...? 

To nie jest jej wino. Nie jej koniec. Nie jej pustka. Nie jej krew. Drzwi wolności zamykają się z trzaskiem. 

— Za dużo czasu, Nat. 

Świat po raz pierwszy ujrzał łzy Zimowego Żołnierza.

Pokręciła głową. Nie. 

Świat po raz pierwszy ogląda upadek Zimowego Żołnierza, którego ramienia łapie się stara, dobra śmierć, kiedy szkarłat barwi śnieg na dachu brooklyńskiej kamienicy. Poezja wycofuje się w kąt. 

Natasha krzyczy. 

_______________

[KONIEC] 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top