dog tags

STYCZEŃ 1945, AUSTRIA

W namiocie przeznaczonym do planowania misji wojska zazwyczaj biło chłodem niezależnie od pogody. Podczas trzydziestu stopni na zewnątrz, wewnątrz nadal panował dogłębny, sięgający do szpiku kości chłód, który wbijał sople w delikatne, teraz już niewyobrażalnie kruche skóry żołnierzy. Osłabione ciała, złamane dusze, przepełnione winą myśli i resztki osobowości pozostawionych w najróżniejszych dzielnicach Nowego Yorku.

Osobliwa kopuła, nakryta szaroburą płachtą.

Styczniowy dzień poza temperaturą i śniegiem poza ścianami, na gruncie i mundurach, a gdzieniegdzie przysypujący świeżo zakopane zwłoki, nie różnił się niczym od pozostałych. Czas stał się tajemnicą, podobnie jak ziąb.

Ziemia była nim nasiąknięta, na namiocie osiadał bezszelestnie, lecz ciążył. Przypisał się do tego miejsca, jakby wiedział, że wraz z nim nadchodzi śmierć. A przynajmniej, że jest z nim kojarzona. Śmierć trzymała chłód za pozbawioną krwi dłoń i razem czuwali nad żołnierzami których sylwetki pochylały się nad mapami, planami, czasem brudziły je łzami, potem czy krwią, jakich niewidzialne krople były idealnie dostrzegalne przez ich dwoje.

James czuł, jak dreszcze wędrują w dół i w górę jego ciała, jak ten wyimaginowany lub nie chłód dosięga każdego skrawka skóry i umysłu. Czuł się lodową figurą, której zadaniem była wyłącznie ozdoba nijakiego wnętrza.

Gdyby spojrzał teraz w lustro, nie poznałby samego siebie.

Ale czy wówczas miałoby to sens? I tak nie był tym samym człowiekiem. Od długiego czasu twarz zastygła w wyrazie przerażającej obojętności, chociaż czasem, kiedy świat nie patrzył, a obóz spał niespokojnym snem, James pozwalał sobie na chwile rozpaczy. Wychodził, patrzył w księżyc i wyklinał cholerną obietnicę, wyklinał to, że księżyc jest za daleko, by dosięgnęła go wojna. Że są na świecie ci, których posmak krwi w ustach nigdy nie skazi, proch strzelniczy nie zbrudzi dłoni, za to śmierć znają tylko z opowieści.

Czasem również oddzielał się od rzeczywistości, spojrzenie wbite w jeden punkt nie zmieniało się długie chwile, jakby w odległości dostrzegał światło nadzieli lub... lub pustkę.

— Nie idziesz spać?

Pytanie Steve'a wzdrygnęło lodową statuą. Po raz pierwszy od... w zasadzie nie wiedział, ile już tkwił w tym namiocie, opuszkiem palca wodząc po mapie. Jeszcze chwila, a przetarłby linie doszczętnie. Wciągnął do płuc lodowate, zimowe powietrze.

— Jesteś pewny tej misji?

Wzrok powędrował na przyjaciela dopiero po dłuższej chwili. Steve był świadomy, że powrót myśli do ciała nie potrwa długo. Dwa lata wojny odciskały piętno, uwierały jak odcisk na pięcie w niewygodnym bucie i bezczelnie przywłaszczyły sobie część osobowości żołnierzy, a pozostałości zainfekowały rozprzestrzeniającym się zakażeniem. James był skażony od końca eksperymentów, nawet jeśli jemu samemu z trudem przychodziła ta myśl.

Z jednej strony chciał uparcie pozostać sobą, z drugiej wiedział, że się stracił.

— Zola jest kluczem do końca, Buck. Nie mamy wyboru — wytłumaczył, chociaż wiedział, że to odpowiedź wymijająca. James to zauważył, ale nie dał po sobie poznać od razu. Najpierw skinął głową, jakby dla potwierdzenia, że przyjmuje tę informację do wiadomości.

Śnieg sypał bardzo gęsto. Na moment zamarzył o tym, żeby i jego zasypał aż po czubek głowy i znieczulił każdą komórkę ciała.

— Nie pytam o wybór. Pytam o pewność. Nie martw się, nie stchórzę, po prostu...

— Boisz się.

Steve przysiadł obok na krześle, specjalnie naprzeciwko bruneta. Być może chciał potwierdzenie zobaczyć na własne oczy. James przełknął ślinę, zacisnął wargi, jednak finalnie przytaknął. Gdzieś tam zbłądził niezręczny uśmiech.

— Mam złe przeczucia. Może to głupie, ale... ale mógłbyś pamiętać o przysłudze?

Oczy blondyna rozszerzyły się, więc James odwrócił wzrok. Dobrze znał to przerażenie. Znał ten grymas. Rozbiegane źrenice, zabawa palcami, zaciśnięta szczęka. Uśmiech demona pojawiał się na twarzy w postaci grymasu, którego Steve jeszcze nie nauczył się ukrywać. Przecież Steve nie był przyzwyczajony do strachu, zawsze gotowy do walki, zawsze gotowy bronić, podejmujący wyzwania podrostek z Brooklynu.

James bał się od czterech lat. Kłamstwo, strata, wyrzuty sumienia. Wszystko na barkach dzieciaka, jakiego marzeniem było kiedyś po prostu być szczęśliwym.

Przypomniał sobie o ołowianej kuli przy kostce, którą zostawił w pokoju w kamienicy. Nadal czuł się nagi.

— Bucky, wszystko będzie dobrze. — Chociaż ton głosu był w miarę pewny, James wyłapał tam nutę wątpliwości. Wystarczyło. Niewielu z nich wierzyło, ale każdy milczał. Tak było bezpieczniej.

— Każdy tak mówi. A wielu z nich już nie żyje. — Śmiech był groteskową ozdobą tej rozmowy. Kłócił się ze wszystkim, a jednocześnie jakby próbował udowodnić, że to wszystko, to gdzie są, będą i gdzie byli, jest zaledwie koszmarem. Że szansa na życie jest większa niż śmierć. Wystarczyłoby otworzyć oczy. — Proszę.

Niegdyś delikatne, teraz zrogowaciałe od karabinu palce przesunęły po łańcuszku nieśmiertelnika czule. Aż nazbyt czule. Barnes po raz pierwszy pomyślał, że wcale nie chce się z nim rozstawać tak, jak mu się na początku wydawało. To była... część jego. Jego imię, jego nazwisko, które mogło zostać zapomniane.

Ale ufał Steve'owi. Wiedział, że ten zrobi, co trzeba. Zawsze to robił.

Właśnie dlatego przełożył nieśmiertelniki przez głowę, na chwilę zwinął w dłoni, jakby chciał poczuć ich chłód, a potem wcisnął do dłoni przyjaciela i szybko odwrócił wzrok na mapę.

— Jutro wielki dzień, co? — Uśmiech ani trochę nie podobał się Rogersowi. Znowu to samo fałszerstwo. — Zakończymy tę pieprzoną wojnę.

Steve zmusił się do uśmiechu, który próbował przebić się przez chłód namiotu. Odbił się od ziąbu, jak od betonowej ściany.

— Zakończymy.

To był ostatni wieczór Jamesa Barnesa z tysiąc dziewięćset siedemnastego.

STYCZEŃ 1945, BROOKLYN

Mdławe światło na klatce dodawało jej lat. Jej dłonie wydawały się szorstkie, włosy matowe, twarz poszarzała, a ciało niezdrowo drobne. I chociaż był to tylko wytwór umysłu, który przekłamywał obraz w lustrze, zaczęła w niego wierzyć całym sercem.

Te same, szorstkie, acz gładkie dłonie prześledziły napis na kopercie, która nieco zamokła od deszczu wpadającego do nieszczelnej skrzynki. Mdłe światło zamazało litery, chociaż może były to jej własne łzy. Matowe włosy zwisały nad kartką papieru, którego zapełniały znienawidzone słowa.

,,Z przykrością i żalem zawiadamiamy..."

Kolana ugięły się same.

,,...zasłużonej, pełnej chwały służbie..."

Później wrzask. Kruche ciało rozpadało się doszczętnie.

,,... najszczersze kondolencje składają..."

Kuląc się pod progiem własnego mieszkania, Natasha ściskała nieśmiertelniki Jamesa w styczniu tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top