art of mourning

KWIECIEŃ 1950, BROOKLYN

Patrząc na postać stojącą w progu, Natasha nawet nie wiedziała, jak powinna zareagować. Przez chwilę czy dwie była gotowa stwierdzić, że milczenie jest najbardziej odpowiednie, a spuszczone spojrzenia na kamienną posadzkę biblioteki wyrażą więcej, niż trzeba mówić. Przez ten sam okres czasu chciała zignorować Peggy Carter, która zdawała się wwiercać w duszę Natashy.

Zacisnęła usta, odkładając na blat kilka książek, jakie przed chwilą zostały oddane. Znowu zastał ją wieczór, niemal pusta biblioteka i… i Peggy. Nie chciała z nią rozmawiać, chociaż nie do końca wiedziała, dlaczego. Być może wyczuwała coś w aurze kobiety, co nieumyślnie spychało ją w ramiona wojny. Przebrzydłej suki. 

Chyba przez moment chciała rzucić tym wyuczonym "w czym mogę pomóc?" albo nawet powiedzieć, że biblioteka zaraz się zamyka i niestety Peggy będzie zmuszona przyjść następnego dnia, ale Carter nie trzymała żadnych książek i, co ciekawsze, sama nie wiedziała, po co przyszła. 

Patrzyły na siebie przez ułamki sekund, później spuszczały wzrok na podłogę, później znowu na siebie. Dopiero po kilku… chwilach, postać Peggy przysunęła się do stolika z mdławo świecącą lampką i w niewyjaśniony sposób wpasowała się w tło. Może to dlatego, że wojskowy mundur zastąpiła spódnica i koszula, a może to dlatego, że zdaniem Natashy Peggy zblakła, jakby coś odebrało jej barwy. 

Nie zastanawiała się nad tym, czy to niezręczne tak po prostu stać i patrzeć na Carter z góry, ale coś trzymało ją w jej bezpiecznym miejscu z dala od… ciężkiej, przytłaczającej aury. Nie chodziło o książki, o terminy, o zapach kartek. Peggy przyszła z wojny. Peggy przyszła z wojną na ramionach, dobrze znając jej skutki. 

I właśnie dlatego zawitała u Natashy. Żeby rozmawiać o wojnie. 

— W czym mogę pomóc? 

A jednak. 

Pytanie było głupie, tak, ale Romanoff lubiła grać na czas, mało tego – potrzebowała grać na czas. Nawet przykleiła swój obrzydliwie sztuczny uśmiech do ust, jakby próbując przekonać zarówno siebie jak i Peggy, że właśnie to chodziło jej po głowie. 

Carter na moment ściągnęła brwi, zaśmiała się nerwowo, później dłoń pogładziła blat stolika, ukradkiem nakazując rudowłosej zajęcie miejsca. 

Natashy z kolei sprawiło satysfakcję umyślne zignorowanie tego gestu. 

— Nie, chyba nie. Właściwie przyszłam z tobą porozmawiać. 

— Biblioteka zamyka się za–... 

— Nie o tym. 

Patrząc Peggy prosto w oczy, Natasha przełknęła ślinę i poruszyła tę wrażliwą strunę, na którą postać Carter wydawała się zbyt delikatna. Niewinna wręcz. Chociaż przecież nie powinna, z ich dwóch to Romanoff nigdy nie posmakowała zroszonego prochem gruntu. 

A mimo to jakaś niechęć wzbierała w jej osobie. 

— Odebrałam list kondolencyjny pięć lat temu. — Chrypka ścisnęła gardło bardziej, niż się spodziewała. Powiedziałaby, że było to po części zawstydzające. Nie wypadła jednak z roli, tylko odwróciła wzrok na okno w poszukiwaniu czegoś do odwrócenia uwagi. Żaden ptak nie zatrzepotał skrzydłami ani żaden liść nie opadł. Widocznie tak miało być, struktura papieru znowu osiadła na palcach Natashy, której wojna odebrała Jamesa. — Nie chcę tego rozdrapywać. 

Peggy splotła palce. 

— Wiesz, że Steve rozbił samolot, prawda? — Oczywiście, że wiedziała. W całym kraju mówiono o Kapitanie Ameryce. Skinęła głową. — Byli przyjaciółmi. 

Dotarło do niej, dlaczego obecność Peggy ją drażniła. Ona była tam. Mogła coś zrobić, bo była bliżej. Ona szła z wojną za ramię, podczas kiedy Natasha musiała bezczynnie czekać. Czekać na ten pieprzony list kondolencyjny. 

— Po to tu przyszłaś? Żeby mówić o śmierci? — Ton przebrzmiał ostrym wyrzutem. I dobrze. Nie zamierzała trzymać się na wodzy. 

Margaret zgarbiła się. Cera jakby pobladła, nawet w ciepłym świetle lampy. 

— Pochowaliśmy puste trumny. Bez pożegnania, bez... 

Kaskada łez czaiła się w kącikach oczu. Wstrzymała. Nie chciała jej słuchać, a jednak stała naprzeciwko, czekając na to, co brunetka ma do powiedzenia, jakby wyznanie było oczyszczającym duszę wyrokiem. 

— Chcę tylko powiedzieć, że zawsze możemy porozmawiać. Jeśli byś potrzebowała, postaram się-... 

— Nie oddasz mi Jamesa. On nie żyje. Żadna rozmowa tego nie zmieni do cholery. Kiedy wy wszyscy to zrozumiecie? 

Nawet nie zauważyła, kiedy dłonie zaczęły drżeć, chłód dotarł do szpiku kości, a ona znowu poczuła lodowate zimno obejmujące słabe ciało. Zaraz potem wargi zacisnęły się, by potem również zacząć drżeć, być skubanym przez zęby. 

— Kochałam go.

Szept był ostatnim cichym zdaniem wypowiedzianym w bibliotece tamtego wieczoru. Później tylko płacz, szloch, spazmatyczny oddech i krzyk bezradności. Ramiona Peggy nie przypominały tych silnych, czułych i ciepłych, uspokajające słowa nie brzmiały jak szepty, które muskały jej ucho wieczorami pod okiem księżyca. Twarda podłoga wbijała się w kolana, raniła. 

I znikąd dotyku, który by to ukoił. 

KWIECIEŃ 1950, STATEN ISLAND

Uderzenie. Zawiódł. Jeszcze raz. Jeszcze raz. Zabijcie w nim pamięć. Zabijcie w nim ludzkość. Naprawcie metalową kończynę, która nie potrafiła pociągnąć za spust. Znowu. Po raz kolejny. Powtarzalne. 

Powtarzalne rude włosy. 

— Raport z misji dwudziestego kwietnia, rok tysiąc dziewięćset pięćdziesiąt. 

Powtarzalne chwile. 

Splunął krwią. Kropla potu spłynęła po karku. Uderzenie. 

— Raport z misji dwudziestego kwietnia, rok tysiąc dziewięćset pięćdziesiąt!

Natasha. Miała na imię Natasha. Nie potrafił zabić Natashy. 

— Misja nieudana. 

Zimno. Kriokomora. 

Natasha. 

N a t a s h a... 

N a t... 

N a... 

T a s h a... 

Pustka. 

Zimowy Żołnierz nie rozumiał sztuki żałoby Natashy w roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top