alcohol

GRUDZIEŃ 1943, BROOKLYN

Natasha wróciła do papierosów. 

W jakiś sposób przypominały jej o sylwetce siedzącej przy barze, twarzy owianej smugami tytoniu, zdawkowych odpowiedziach, przy których usta ledwie się poruszały, a później dłoni obejmującej szklankę z resztką whiskey. Być może dlatego odczuwała potrzebę zachłyśnięcia się dymem. 

Miejsce przy ladzie było puste. 

Strzepnęła tytoń do uszczerbionej popielniczki, przez moment delektując się tym, jak ten lekko opada na dno. 

Czy tym sposobem próbowała bawić się czasem? Możliwe. Wygładzona ruchem dłoni, zielona sukienka zdecydowanie za długo przebywała w szafie, więc dlaczego miałaby jej nie ubrać? Może oni wszyscy… Może to wszystko jest fikcją, gdzie powrót do grudniowego wieczoru byłby w stanie oddać jej Jamesa? 

Zakasłała gwałtownie, szybko to opanowała. 

— Nat? — Oderwała wzrok od popielniczki, rzeczywistość zdzieliła ją w twarz. Zamrugała, wymuszając na usta coś w rodzaju uśmiechu. — W porządku? Zbladłaś. 

Machnęła dłonią, czekając aż Lottie zadowoli ta milcząca odpowiedź. Zabolał ją uśmiech przyjaciółki. Albo po prostu zabolał ją fakt, że uśmiechała się szczerze. Jak ona mogła tak zwyczajnie iść naprzód? Prostacy. Obrzydliwi kłamcy, których słowa prześlizgują się przez palce jak żmija. 

Nie rozumiesz Lottie? Nie rozumiesz, co straciłam ty płytka, jednowymiarowa istoto? 

Skrzywiła się na jad, który zaparzył w język. Chciała go wypluć. 

— Słabo spałam. 

Druga z kobiet nie wydawała się przekonana, jednak nie pytała dłużej, kontynuując słuchanie jakiejś mało ważnej opowieści. Siedząca obok Dolores wodziła opuszkiem palca po krawędzi pustego kieliszka, gdzie wcześniej kołysał się trunek, nawet nie zwracając na Natashę uwagi. 

Nic dziwnego, sama też by na siebie nie zwróciła uwagi. 

Słowa kobiety były ledwie paplaniną, jednolitą plamą. Albo to ona nie starała się skupić. 

Coraz bardziej żałowała, że tu przyszła. Świadome rozdrapywanie ran nijak jej pomagało, a w głowie jedynie lekko szumiało od porcji wina. Z odrobiną grymasu pomyślała, że z chęcią upiłaby się do granicy przytomności, gdyby nie towarzystwo kobiet i resztki godności. Nie wypadało damie nadużywać alkoholu, nie publicznie. 

W domu byłaby chociaż trochę wolna. Ale co z tego domu zostało? Nienawidziła tych zimnych ścian, bo przypominały o czasie, gdy nie znała mieszkania w brooklyńskiej kamienicy. Nienawidziła swojego domu, bo jej domem nazywała... 

Jej domem był James. 

Zagryzła wargę. Chyba za mocno, posmak krwi zmieszał się z pozostałością wina na języku, ale ledwie zmarszczyła brwi. Zamiast tego, wbijała wzrok w zmanierowany blat stolika, pragnąc jakoś oderwać się od tej... obrzydliwie sztucznej rzeczywistości. 

—... był szarmancki, odprowadził mnie do domu. 

Wyłapywała pojedyncze słowa, niezbyt chętna, żeby składać to w całość. Domówiła sobie alkoholu, nie bacząc na krzywe, pełne dezaprobaty spojrzenia koleżanek. Kelner postawił przed nią szklankę whiskey z lodem i, gdyby się przyjrzała, dostrzegłaby pogardę również na jego twarzy. Zdusiła papieros w popielniczce, dociskając bardziej niż to konieczne. 

Zignorowała. 

—... chyba spotkamy się jeszcze. To naprawdę miły mężczyzna. 

Upiła łyk. Wyobraziła sobie, jak grdyka Jamesa poruszała się miarowo wraz z tym ruchem. Zastanawiała się, czy lubił ten smak, czy wybierał go z przyzwyczajenia. 

—... pracuje w fabryce, ale ma bardzo delikatne dłonie. 

Dłonie Jamesa w jej własnych, oplatające nadgarstek, obejmujące policzek. Śledzące krzywizny ciała, sunące po obojczykach, mostku, piersiach, żebrach. Trzymające biodra, czule, acz pewnie. Bezpieczne dłonie, w które został wciśnięty karabin. 

Zamrugała, Zagryzła wnętrze policzka. 

—... jego usta smakowały papierosami. Tylko na początku, później zapomniałam. 

Otępiała i przez moment myślała, że zamilknie już na wieczność, dopóki spomiędzy spierzchniętych warg nie wydobyła ledwie słyszalnego szeptu. Zacisnęła pięści. Tłumiła w sobie łzy, bo te kobiety nie zasługiwały, żeby je zobaczyć. Nikt na to nie zasługiwał. Nawet ona sama. Tylko on. 

Ale jego nie było. 

— Zamknij się. 

Cały bar chyba ucichł. Lottie i Dolores przerwały rozmowę, lokując swoje spojrzenia na przygarbionej sylwetce Natashy. Zmarszczyły idealne brwi, otworzyły muśnięte szminką usta w zdziwieniu. Chyba nie dosłyszały. Nie szkodzi. Z chęcią powtórzyła te słowa. 

— Powiedziałam, żebyś się zamknęła. — Tym razem głośniej, donośniej. Zacisnęła palce wolnej dłoni na szklance whiskey, pobielały jej opuszki. Jeszcze nie uniosła wzroku, jakby dopiero zbierała siły, by uczynić ten gest. 

— Słucham? — Dolores uśmiechnęła się krzywo. Natasha miała ochotę zedrzeć jej ten uśmiech z twarzy.

Usta Jamesa smakowały papierosami, później zagłuszało ją pożądanie. Usta na szyi, czujące puls. Usta uwielbiające jej ciało, czasem zwilżające dłoń pocałunkiem. Usta, które całowała, kiedy z gramofonu dobiegały spokojne nuty melodii, a ich kroki ginęły w szumie zza okna. 

— Nie dbam o to, Lori. Nie dbam o to, kim jest ten mężczyzna. I ty też nie powinnaś, jeśli twój mąż walczy za to, żebyś mogła tutaj siedzieć i popijać to pieprzone wino. 

Dolores wyglądała tak, jakby ktoś zdzielił ją w twarz. I bardzo dobrze, właśnie na tym Natashy zależało. Jednak to, co powiedziała potem, sprawiło, że naprawdę zapragnęła uderzyć ją wnętrzem dłoni w ten wypielęgnowany policzek. Tak, żeby zapiekło, zabolało. Żeby marionetka poczuła coś ludzkiego, bo wówczas Dolores wydawała się Natashy jedynie nierozumną, drewnianą kukłą.

— Mój mąż nie wróci. 

Obojętność, z jaką wypowiedziała te słowa, zagotowała krew w żyłach Natashy, rozszalała sztorm w duszy, rozbudziła jazgot, wrzaski, szum, pisk. A z zewnątrz mogła tylko skamienieć właśnie tam, właśnie w tamtym momencie, jakby świat zapragnął zatrzymać jej postać dokładnie wtedy. Lottie nagle zapatrzyła się na okno. Tchórz. 

— Naprawdę wierzysz, że będą mieli takie szczęście? — Cisza. Kpiący śmiech Dolores. — W takim razie jesteś głupsza, niż sądziłam.

Przełknęła ślinę. 

— A ty jesteś nieczułą, pustą dziwką. 

Zostawiając niedokończone whiskey na blacie, Natasha wyszła w grudniowy wieczór. 

_______________

Zrobiła wszystkim na przekór. 

Damie nie przystoiło się upijać. A ona wpatrywała się tępo w pustoszejącą butelkę, śledząc refleksy bladego światła na jej szyjce. Szczupłe palce z zawstydzającą desperacją oplatały szkło, jakby błagała los o jeszcze parę drobin alkoholu, który mogłaby samotnie wypić w zaciemniałej kuchni. 

Przetarła dłonią twarz, nie wiedząc, czy to sen, czy tylko buzująca w ciele wódka. Gdyby nie widziała wyłącznie ciemności, wiele rzeczy zostałoby pozbawione krawędzi w jej zmętniałych oczach. 

Gdyby też spojrzała na siebie z boku, uznałaby, że wygląda żałośnie. 

James prosił Natashę, żeby nie paliła papierosów. Teraz wciskała je jeden za drugim do kubka, żeby smoliste wstęgi osiadały na policzkach i przynajmniej częściowo suszyły łzy, teraz dusiła się dymem, by płuca poczuły cokolwiek innego, niż ściskający je żal. 

Natasha na Brooklynie pozbawiona wizji Jamesa w barze. Natasha pozbawiona czułych dłoni. Natasha pozbawiona pocałunków. Natasha bez niczego oprócz jednego. 

Mrok wieczoru pozostawił Natashę z alkoholem w grudniu tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top