ʜᴏᴏꜰʙᴇᴀᴛꜱ
• • •
C Z A S
Tak długo słucha tętentu kopyt, tak długo jej ramiona muska śnieżnobiała grzywa, tak długo delikatna, pozbawiona linii papilarnych dłoń muska jej policzek. Tak… Długo. Długość czasu, który się nie zaczyna ani nie kończy. Długość istnienia czasu po prostu jest. Ogon zamiata połacie trawy, ona czuje jak wzbijany spod niego wiatr uderza w jej twarz.
Czas szepcze wiele kłamstw. Czas myśli, że jest niezwyciężony, a podrdzewiała korona na czubku Jego głowy tylko potwierdza, że cechuje się pychą. Stara korona, samozwańczy król i Jego dłonie, co rusz poprawiające ozdobrę na włosach równie siwych, co grzywa wierzchowca. Piękno z kolei wiąże się z próżnością pozornie przypisywaną istotom ludzkim. Wszyscy mogli być próżni, On również.
Stojąc na wzgórzu, Czas jest z nią, chociaż wcale jej nie widzi. Zapatrzony w siebie, samolubny i jakże łatwy do obalenia król. Kopyta odmierzają sekundy, ale tylko dla podsycenia ego, bo Czas nie ma tutaj władzy. Tutaj… Tutaj korona powinna spaść, a silne nogi zwierzęcia popędzić z dala od nieistniejącego dla Niego królestwa.
Ale On jest. Trwa. Nie zamierza nigdzie odchodzić, ponieważ ślepo wierzy w to, że przyjdzie mu coś zdziałać.
Sylvie zaczyna iść, nasłuchując kopyt za sobą. Nie odwraca się, by pokazać uległość wobec Czasu i Jego gładkich dłoni. Ten miga się przed swoją własną władzą, może nie rozumie jej mocy, pławiąc się w wiecznej młodości, która również nie ma ani początku ani końca. Twarz bez zmarszczek, bez skaz, rys, bez wyrazu. Włosy długie, bez przerwy rosnące, ale również zatrzymane w tym procesie. Czas jest przecież pełen sprzeczności, niedociągnięć. Wbrew temu, co symbolizuje korona, jej rdza pokazuje tę niedoskonałość.
Jest zbyt zajęty sobą, żeby podążać za nią. Wiatr siecze w policzek i tętent nadciąga z boku. Nie krzyczy.
Bo oto nadszedł.
B Ó L
Z gniadych boków zwierzęcia sączy się ropa, chrypliwe sapanie świadczy o gnijącym wnętrzu. Trzony strzał wbitych w kark trącają jej ramię, a pióra plątają się we włosy. Groteskowo ozdabiają strzały pokryte skrzepami krwi. Kroki powykrzywianych nóg są ciężkie, jakby ostateczne na tym gruncie, po tej stronie, po stronie życia, ale będą trwać wiecznie i ona to wie.
Nie patrzy w bok, chociaż idzie na tyle blisko, że ściekająca z pyska piana niemal sięga butów. Nie jest gotowa patrzeć na owrzodzoną twarz naznaczoną bliznami. Na przekrwione oczy, łypiące na jej postać z góry, teraz świadome swej wyższości. Ból ma nad nią przewagę, głowa pozbawiona włosów kołysze się hipnotycznie w rytm nierównych kroków zwierzęcia.
Jeździec krzyczy, wrzeszcy, skowyt przebija się przez skronie, bo Go tak boli, bo On cierpi, bo wymaga ratunku, chociaż ocalony być nie może. Szloch wygłusza szamoczący się wiatr, strzępki grzywy konia falują na nawałnicy ostatkiem sił. Wybrakowane palce zostają położone na ramieniu. Nawet ubiór nie tłumi gorąca spowodowanego gorączką, zniszczeniem od wewnątrz, osobliwym końcem organizmu, o ile kogoś takiego można nazwać organizmem żywym.
Śmierć jest bliska Bólowi, jednak zbyt daleka, by się z nim złączyć. Ból jest gorszy od śmierci.
Dłoń zaczyna krwawić, Sylvie czuje gęstą ciecz na ubraniu. Ciężar, niemal jak ołów, który prawie przygważdża ją do ziemi, do gruntu, z którego nie wie, czy będzie w stanie podnieść się przez właśnie tę ciecz i właśnie tę rękę wiecznie cierpiącego jeźdźca. Nie ma korony, bo jest świadomy swojej ułomności. Nie włada światem.
Siada na powalonym pniu, a wtedy Ból wydaje z siebie ostatni skowyt zwycięstwa.
Ustępuje komuś innemu.
C I E M N O Ś Ć
Nie podchodzi bliżej, On patrzy z oddali, ale to wystarcza. Żółte oczy czarnego wierzchowca zdają się lśnić w dymie, grzywa upięta, okiełznana. Oddycha spokojnie, wręcz majestatycznie wpasowuje się w obraz dookoła. Ciemność jest spokojny, więc Jego koń również, co potęguje kontrast zewnętrza. Spokój z chaosem nie robią wrażenia na nowo przybyłym, bo jeździec tylko przekrzywia głowę, krótkie loki opadają na czoło. Są w kolorze kruczych piór, lśnią mimo braku światła. Ciemność, choć oddalony, prawie obejmuje kobietę ramieniem, jakby chciał dodać otuchy lub… ją odebrać.
Sylvie patrzy tylko na profil Lokiego, jakiego postać oderwana od rzeczywistości nie powinna tutaj pasować. Do tego metafizycznego świata, który być może nie istnieje.
Czy powinna go przeprosić? Możliwe.
Nie robi tego.
Czy powinna się z nim pożegnać? Możliwe.
Nie robi tego.
Czy powinna w niego uwierzyć? Tak.
Robi to.
Tak realistycznie, że niemal czuje, jak splata ich dłonie nadal wpatrzony w Aliotha, jakby wyczekiwał, czy ten pochłonie Ciemność, czy to Ciemność pochłonie Aliotha.
Jego dłonie są jednak w bezpiecznej odległości, a ona nie może ich dotknąć. Jeszcze nie. Już nie. Już nigdy nie. Myśl ta sprawia, że tłumiony krzyk wydostaje się na zewnątrz w postaci zaledwie westchnienia. Ciemność jest spokojny, uczy się Go naśladować.
Spogląda na Niego. Koń zamiata ogonem, cierpliwie czeka na rozkaz. Jeździec… chyba się uśmiecha. Sylvie mruży oczy, bo czy Ciemność faktycznie posiada uśmiech na mrocznej twarzy, czy tylko jej się wydaje?
Uśmiecha się również ona, chociaż wargi są odrętwiałe od grymasu. Ból pozostawił piętno owrzodziałych dłoni.
Fajerwerki rozbłyskają nad jej dłonią i w końcu odważa się popatrzeć na Lokiego z cieniem dumy oraz nadziei. Gdyby tylko uwierzyła dostatecznie, gdyby… Gdyby potrafiła wierzyć byłoby inaczej. Wiara okazuje się złudna, myśli nawet, że niepotrzebna.
Bo uśmiech znika, kiedy jasne oczy nie rozpoznają eksplozji świateł, której się od niego nauczyła. Nie rozpoznają rozłożonych palców, nie pamiętają terkotu pociągu ani piosenki, nie rozumieją, dlaczego tutaj są, tu w nicości. Albo raczej… dlaczego jest tylko ona.
Wystarcza próba połączenia ich dłoni, a iluzja rozpływa się w powietrzu. Wiara na nic się nie zdała; mgła zanika pomiędzy smugami wiatru i Sylvie desperacko poszukuje uśmiechu Ciemności, lecz ten już zniknął w oparach, pozostawiając ją jedynie z tęsknotą.
Tęsknota za niebieskimi oczami okazuje się silniejsza niż strach.
Wstaje. Idzie naprzeciw najsilniejszemu władcy.
P U S T K A
I stormsvarte fjell...
Jeździec ten nie ma konia. Nie ma fizycznej postaci. Nie ma… Niczego, bo sam jest Niczym. Pustką, która zalewa Sylvie i plecie łańcuchy na jej gardle, by odebrać dech. Ciche tony melodii zamierają między nią a powietrzem.
Jeg vandrer alene...
Alioth nadciąga, skowyt zwycięstwa dobywa się z nieistniejących płuc. Przypomina sobie dotyk Bólu i swąd ropiejących ran. Wędruje samotne, kiedy to Czas poprawia koronę gładkimi dłońmi, Ból daje się ponieść rozpadowi, Ciemność kryje się gdzieś między nimi z uśmiechem zastygłym na twarzy. Gdyby nie była boginią, nazwałaby ich Czterema Jeźdźcami Apokalipsy.
Over isbreer tar jeg meg frem...
Idzie naprzód, wciąż naprzód. Z asgardzką pieśnią na ustach czuje się trochę mniej pusta, może nawet czuje część obecności. Radziła sobie z samotnością, tęsknota natomiast wymazuje z oblicza wszelkie emocje. Jest zupełnie jak Czas – nieskalana zmarszczką ani rysami. Bezwyrazowa, biała kartka.
Kartkę znaczy zaledwie kilka łez.
I eplehagen står møyen den vene...
Nikt nie czeka. Ona też już nie czeka. Przecież Czas nie ma władzy. Zdetronizowany władca może jedynie muskać palcami koronę mu nienależną. Nie patrzy na Niego. Śpiewa.
Og synger...
Rozkłada ramiona. Tętent kopyt cichnie, by potem zamilknąć dla niej na wieki; na ustach odrętwiałych od chłodu pojawia się nikły uśmiech, bo koło się zamyka już bez Ich udziału.
Sylvie wraca do Pustki.
"Når kommer du hjem?"
• • •
• • •
kolejna abstrakcja na tym profilu
mogę ładnie prosić o opinię?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top