TWO: trust
Oczy wpatrywały się w kobietę.
Chwilę później spuścił wzrok na podłogę, gdzie but nerwowo wybijał rytm na panelach. Chyba drżał, ale jednocześnie się tego wypierał.
Długo nic nie mówili. Zamiast tego trwali w ciszy. Stała się ona łącznikiem między ich niewypowiedzianymi myślami, a on czuł, że jest zarówno sprzymierzeńcem jak i wrogiem i sam już nie potrafił zdecydować, która z tych opcji przeważała.
Zagryzł wargę. O ile się nie mylił, aż do krwi.
Przypomniał sobie ten okropny smak. Mimo tego, nie skrzywił się. Nie próbował zrozumieć, dlaczego podświadomość podsyłała mu wrażenie, że jest mu bardziej znany niż powinien.
Jego skulona sylwetka na brzegu łóżka i jej wyprostowana na krześle naprzeciwko. Bał się skrzyżować ich spojrzenia, bo dostrzeżenie w nich przerażenia równego temu jego, odebrałoby mu jedyną stabilność, jaką dotychczas dawała mu Natasha.
Nie wiedział, kim była Natasha.
Nie wiedział, kim był on sam.
Ale wiedział, gdzieś tam, że Natasha to wie, kimkolwiek byli oboje.
Zacisnął dłonie w pięści, metal zaszemrał nieznajomo. Dlaczego nie ludzka tkanka? Dlaczego nie mógł czuć skóry, mięśni i płynącej w niej krwi?
— Pomóż mi... — szepnął. Gdyby Natasha się nie skupiła, pewnie by tego nie usłyszała, a niemalże nieme zdanie zniknęłoby pomiędzy ich dwójką jak liść we mgle. Nadal opadały. Niezmiennie. — Proszę.
Dopiero wtedy podniósł oczy na nią. Były... Puste, okropnie puste i zbolałe. Rudowłosa przełknęła ślinę. Nie rozumiała, co się stało, jednak nie musiała, żeby strach w oczach Jamesa Barnesa skłonił płuca do skurczenia się.
I tak, jak do tej pory przez te cholerne parę minut wierzyła, że to tylko chwilowe, a nawet, że James sobie z niej żartuje, tak teraz poczuła drgające serce zgubionego człowieka. Wprawiało wszystko wokół w wibracje.
Wypuściła powietrze, skrzyżowała palce dłoni na udzie. Wybijała sobie znany rytm.
Kimkolwiek była ona, wstała. Ukucnęła przy nim, ignorując cichy głos w głowie, który uparcie powtarzał, że ona nie potrafi.
— Postaram się. — Wysiliła dotąd zdrętwiałe wargi do uśmiechu, lekkiego i równie ulotnego, co moment ulgi na twarzy Jamesa. Miała wrażenie, że sama sobie nie wierzy, a on wplótł tylko dłonie we włosy, słyszała ciężki oddech, który przypominał uderzanie wiatru o ramę okna na korytarzu.
Chaotycznego, nieopanowanego wiatru.
_______________
— Gdzie jesteśmy?
Pytanie przebrzmiewało wstydem. Wzrokiem powiódł po krajobrazie zewnętrza, kiedy oparł się łokciem o kuchenny parapet. Był zimny. A obce miejce w nieokreślony sposób go przerażało. Otwarta kuchnia, do publicznego użytku. Natasha nalała wody do czajnika, odprowadzając wzrokiem kobietę, która przeszła obok.
Rozmawiała przez telefon.
James widział ją pierwszy raz.
Ona spojrzała na niego podejrzliwie.
Odwrócił wzrok.
— W Rumunii, James. Dokładniej w Bukareszcie.
Skinął głową. Na parapecie stała szklana popielniczka, a w niej papieros. Jeszcze dogorywał, bo smużka szarego obłoku unosiła się w powietrzu. Czy on palił papierosy, czy tylko mu się wydawało? Być może. Nie wiedzieć czemu, zapragnął jednego zapalić i świadomie podtruć organizm dymem.
Natasha otworzyła szafkę nad głową, wyjęła dwa kubki. Czy on miał w domu (domu?) swój ulubiony kubek?
Zacisnął zęby. Tego również nie wiedział.
— Więc to jest moje imię?
Odwróciła się. Chyba ją zaskoczył, jednak zgodnie poruszyła głową. Później zalała dwie torebki herbaty wrzątkiem, jedną porcję podała jemu.
Metal otarł się o ciepłe, szczupłe palce nie dłużej niż przez sekundę.
Wzruszyła ramionami, wpasowując ciało między ścianę, a koniec aneksu. Chyba starała się udawać zrelaksowaną. Dlaczego w jakiś sposób domyślał się, że udawała?
— Tak. James Buchanan Barnes. Steve mówi do ciebie 'Bucky'.
Chciałby wiedzieć, kim był Steve.
— Znasz moją historię?
Chyba zamierzała skłamać, ale się wycofała. Nieco mocniej zacisnęła palce na uchwycie kubka. Miał uszczerbioną krawędź, jednak ona troskliwie pogładziła ubytek, jakby ta niedoskonałość dodawała przedmiotowi nieokreślonej wartości. Możliwe, że Natasha lubiła rzeczy nieidealne.
— Niecałą. Nie wszystko mówiłeś.
— Dlaczego?
Uniknęła jego wzroku, wpatrując się w parę.
— Chyba nie zamierzałeś do tego wracać. Każdy w drużynie ma swoje demony. — Wzruszyła ramionami, chociaż James domyślał się, że wcale nie była temu stwierdzeniu tak obojętna. — Nigdy nie zmuszaliśmy siebie nawzajem do wyciągania z życiorysów swojego syfu.
Chciałby również wiedzieć, kim była owa drużyna, jednak inne pytanie wydobyło się z ust, zanim zdążył to powstrzymać.
— Ty wyciągałaś?
— Nie.
— Nic?
— Tyle, ile potrzebowali do rekrutacji. — Natasha musiała zmienić temat. Odciągnęła wzrok od herbaty, która zaczęła parzyć ją w dłoń. I tak jej nie odłożyła. — Od czego mam zacząć?
Ton stwardniał, jakby odpowiedź na pytanie była konieczna w tamtym momencie. Bo była. James dopatrzył się w tym nuty desperacji, ale nie drążył. Nie znał Natashy w sposób, jaki próbował sobie przypomnieć. W ten sam sposób, w który jej imię mimo wszystko pozostało w umyśle, podczas kiedy cała reszta przepadła we mgle za oknem.
— Najlepiej od początku.
Przez chwilę patrzyła na niego, jakby próbowała wychwycić jakąś reakcję. Podpowiedź do tego, a jaki sposób opowiedzieć historię człowieka, żołnierza, Bucky’ego i Jamesa. Każdą z osobna. Nie otrzymała nic.
— Urodziłeś się dziesiątego marca tysiąc dziewięćset siedemnastego.
Przez jeden, wyjątkowo kojący moment odwrócił wzrok. Jakiś wróbel przemknął za oknem i zaciekle trzepotał skrzydłami, próbując przeciwstawić się sile wiatru. James poczuł się wówczas zżyty z tym zwierzęciem.
Z tą różnicą, że nie miał siły walczyć z siłą własnego umysłu. I dlatego potrzebował pomocy.
Wrócił do niej odrobinę zdezorientowany.
— Siedemnastego?
Potwierdziła ruchem głowy. Pozwolił jej mówić.
— Mieszkałeś na Brooklynie. Tam poznałeś Steve’a. Co prawda nie takiego, jaki jest teraz, ale poznałeś. — Na ustach zbłądził lekki uśmiech. — Teraz wygląda… trochę inaczej.
Nie zdążył dopytać ani zrozumieć tego, dlaczego w oczach kobiety dostrzegł uporczywie migającą iskrę bólu. W otwartej przestrzeni rozbrzmiała melodyjka, a Natasha wyjęła telefon z kieszeni spodni.
Z tej samej kieszeni spodni wystawała również czerwona zawieszka od kluczy. Była porysowana.
— Zaraz wrócę — rzuciła w jego stronę niby przepraszająco, jednak i tak wydawało mu się, że telefon sprawił jej ulgę. Rude włosy zadrgały na ramionach, a on prześledził je nieświadomie.
Został sam przy kuchennym oknie, z kubkiem herbaty i przerażającą pustką w umyśle. Po raz pierwszy w swoim życiu, Zimowy Żołnierz poczuł się bezsilny.
_______________
— Też chcemy odpocząć, okej? — Z trudem spuściła z tonu, chociaż palce nadal miała zaciśnięte na urządzeniu tak mocno, że pobielały jej kłykcie. Próbowała wpatrywać się w okno, jednak żadnen ptak nie uraczył jej swoją obecnością. Niemalże prychnęła. — Mogłeś chociaż uprzedzić, do cholery.
Z drugiej strony usłyszała westchnienie. Czyżby sam Nick Fury poczuł się obnażony?
— Quinjet jest uszkodzony. Podobno coś z silnikiem.
— Bosko — warknęła. — I teraz mamy tak po prostu to przeczekać? Ile to będzie trwało? Dwa dni czy dwa tygodnie? — Nawet nie wiedziała, dlaczego tak bardzo ją to zirytowało. Może to przez ten zegar, jego tykanie uporczywie dzwoniło jej w uszach. — Coś jeszcze?
— W zasadzie jedna rzecz. — Przez parę sekund pozostawił ją z ciszą, jakby zbierał słowa. Natasha miała serdecznie gdzieś, że Nick był jej szefem, potrzebowała po prostu wrócić do siedziby i odpocząć. — Mamy dezertera w T.A.R.C.Z.Y.
Uniosła brew. Nagle pożałowała, że wyszła z kuchni. Zatęskniła za swoją herbatą.
— Pozostałość Hydry? Jeszcze?
— Być może. Wykradł niektóre dane i spieprzył.
— Jeśli mi powiesz, że jest w Rumunii, to składam wypowiedzenie.
— Ukraina. Szczegóły prześlę mailem.
Zacisnęła zęby.
— Jasne. Akurat teraz, kiedy nie-... Zresztą nieważne. I tak cię to nie będzie obchodzić.
Była uszczypliwa, właściwie nawet trochę wredna. Trudno. Byli na obczyźnie, a James...
— Kiedy nie co?
Nie wyjaśniła.
— Nic.
Rozłączyła się, wcisnęła telefon do spodni. Wcześniej jednak go wyciszyła, upewniając się, że nikt nie będzie jej przeszkadzał dopóki na to nie pozwoli. Nie lubiła samowolki.
Kiedy wróciła do kuchni, herbata była ledwie letnia, ale i tak objęła kubek palcami. James odciągnął wzrok od pustej ulicy. Chyba próbował coś sobie przypomnieć, cokolwiek. Widziała tę desperację odzyskania czegokolwiek. Nie powiedziała mu tego w twarz.
Ocknął się po kilku chwilach.
— Kto dzwonił? — Starał się brzmieć neutralnie, a ona naturalnie wymuszała obojętność wobec tego, w co zostali właśnie wpakowani.
Metal odbijał nikłe promienie słońca.
Na horyzoncie nie dostrzegła kobiety, rozmawiającej przez telefon i z niechęcią przyjęła do wiadomości, że tylko zegar i ich rozmowa rozwarstwiają ciszę na przestrzeni.
— Przełożony. Mamy robotę.
Mruknął coś na wzór zgody. Rozumiała tę niechęć, w zasadzie ją podzielała. Chyba chciała położyć dłoń na ramieniu, ale metal zaiskrzył zbyt znajomo, żeby to zrobiła.
Zamiast tego, teraz i ona zadała pytanie.
— Dlaczego mi ufasz?
James wzruszył ramionami. Prawdopodobnie znowu szukał ptaków za oknem, które zwinnie omijały opadające liście. Nie popatrzył na nią. Też by na siebie nie popatrzyła. Była nieidealna w negatywnym tego słowa znaczeniu. Wybrakowana. Zepsuta. Mimo to, nie potrafiła wyprzeć z siebie myśli, że wcale nie o to mu chodziło.
— Tylko ty jesteś niezmienna.
Zadrżała. Nawet jeśli stwierdzenie było fałszywe, a ona pewnie nie zrozumiała go do końca, Natasha stała się obiektem zaufania.
_______________
i don't wike it tbh
taki se ten rozdział, ale mówi się trudno i płynie się dalej
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top