OBLIVION

Czuł, że to nadeszło.

Jednak nie wiedział, dlaczego sprawiło mu tymże nadejściem tyle bólu, skoro wewnętrznie zżerała go absolutna, nieprzejrzysta pustka.

Strach w nieopisanej postaci, zaufanie niedbale potargane, gdy bezsilność brała go w ramiona. Skupienie odeszło, przyćmione nieokreślonym poczuciem winy, chociaż to wściekłość i nienawiść powinny je zastąpić. Euforia nicości nie potrafiła przynieść ulgi, bo sama stanowiła niepokój przed czymś, co niewypowiedziane. Desperacja natomiast ogarnęła umysł, jednak i tak postanowił stawić jej czoła.

Bo, podnosząc się, stoczył pojedynek z demonem szarpiącym zasłony, wbijającym pazury w wykładzinę, by później opleść kościstymi palcami twarz swojej ofiary. Przyzwyczaił się do dotyku lodowatej, pergaminowej skóry obciągniętej na widocznym szkielecie.

Zamknął oczy. 

Chociaż nie sądził, że stanie się to tak szybko, zamiast dzikiego konia stał się Ślepcem. Zatrzymanym w monotonii, nijakim Ślepcem otoczonym strugami deszczu, który za zadanie miał koić, ale tego nie robił. Deszcz nigdy nie potrafił koić.

Dłoń zaciśnięta na nietkniętej pościeli, wkrótce potem naznaczona kilkoma łzami. Chciałby wrócić do domu, lecz go nie posiadał. Chciał coś sobie powiedzieć, ale osobowość zniknęła gdzieś w kątach nagle obcego mu pokoju. Prawdopodobnie chciał też zapytać. 

Kobieta jednak pozostała bezimienna i wówczas pomyślał, że nigdy jej nie było. 

Zapomniał

_______________

[KONIEC]

Tak, moi kochani, zrobiłam to :))
Wkrótce pojawi się notka ze słowem wyjaśnienia, żeby rozwiać ewentualne niedopowiedzenia i wątpliwości.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top