THIRTEEN: rain on my wings

Głos grzmiał w głowie. Głos grzmiał w pokoju. Głos grzmiał wszędzie. A ona, ona... Och, ona... Ona tylko płakała.

— N I E! — Pięść ściśnięta aż do obolałych ścięgien uderzyła głucho w pościel wilgotną od potu. — NIE, NIE, NIE!

Wrzask, szloch, jazgot. Wszystko naraz. Okno było otwarte, zimno przypominało o Syberii, przeklętej Syberii, jaką teraz czuła na skórze. Wiatr ze złością szarpał zasłonę, która łopotała na nowojorskim powietrzu, a jej brakowało śniegu na włosach, na rzęsach, lodu w płucach. Bała się przyznać, że potrzebuje zimy.

Upadła, tak żałośnie upadła na podłogę. Wszystko bolało, paliło i zdzierało nic niewartą skórę Natashy Romanoff aż do kości połamanych lata temu, jednak ona nie czuła już nic, jednocześnie czując zbyt wiele. Za dużo, za dużo. Za dużo tęsknoty, za dużo emocji, bo była martwa, tak bardzo martwa bez niego.

Strzykawka w trzęsącej się dłoni, łzy potwora spływające po policzkach nienaznaczonych rysami jak maska. Tylko maska, ciało było... Ciało było zniszczone. Poranione, zepsute, zatrute tą tęsknotą, oblane w morzu krwi, z której wyciągnął ją metal. Każdego pieprzonego dnia, kiedy Moskwa śmiała się w twarz rzędowi baletnic z tego, jak słabe były. Niedoskonałe. Jej doskonałość właśnie umierała.

Jedna, druga, trzecia. Przestała liczyć.

Musiała ocalić, w jakiś sposób, jakikolwiek. Musiała zabrać tą kulę, przeprosić i oczyścić śnieg ze szkarłatu. Musiała zmusić, żeby zawrócili, dotknąć wyraźniej. Czy wtedy sobie przypomni? Czy przypomni sobie rude włosy między palcami, porcelanę wieczorami, czerwone baletki obok żołnierskich butów? Czy wówczas martwe serce zabije po raz pierwszy prawdziwie, a ona... Ta malutka, niewinna baletnica... Ona uniknie widoku zimnych oczu?

Tak, Natasha tego chciała, Boże, tak chciała.

Skowyt. Z desperacji, z bólu torturowanej wkłuciami skóry nieukojonej dotykiem ludzkiej dłoni.

Rzewne, gęste łzy, których podmuch lodowatego powietrza nie zdołał osuszyć.

— Muszę. — Na szept nikt nie odpowiedział. Samotność zdzieliła ją w twarz, maska rozkruszyła się obok niej jak szklana figura. — Muszę...

Zapewniała... Kogo? Może siebie, może swoje martwe serce, może siedzące na rynnie ptaki śpiewające pieśń budzącego się poranka?

Wyobraziła je sobie jako kruki w kolorze smoły, potężne skrzydła młócące powietrze bezlitośnie, dzioby niczym harpuny. Ich szpony zaczepiały się o plastik, zupełnie jak odrętwiałe z zimna palce na plastikowym tłoku. Za mało, za mało, za mało.

Czwarta, piąta, szósta. Ptaki zaskrzeczały nieco ciszej.

Rozmywały się, w końcu się rozmywały.

Natasha wystawiła twarz na chłód. Balkonowe drzwi uderzały o framugę przy mocniejszych podmuchach i wtedy

(płatek śniegu)

kropla deszczu uderzyła w parapet. Tęsknie patrzyła przed siebie. Czy kruki, mimo majestatu, bały się deszczu? Mokre pióra sprowadzały je na ziemię, przecież były takie ciężkie. Krople wsiąkały w pierze, przypominały, że skrzydła bywają bezużyteczne.

Skrzydła Natashy zostały brutalnie wyrwane, dziób stępiony, szpony wyprostowane. Jej majestat rozmywał się niemalże tak samo, jak krajobraz budzącego się do życia miasta, jeszcze spowitego mgłą.

Czekała.

Tik-tak...

Słońce czule pogładziło dachy blaskiem, wpływając między dachówki, wkradając się między pęknięte ściany, a później... Później padło na twarz Natashy, której (syberyjski) wiatr targał rude włosy, gdy naiwnie czekała na śnieg.

Tik...

Właśnie tam, przy otwartych na oścież drzwiach balkonu, ze łzami zaschniętymi na policzkach, oczami przysłoniętymi mgłą, dłońmi ściśniętymi do pobielałych kłykci, klęczała, wtulając się w dotyk słońca i oddając w ramiona chłodu.

Tak...

Tym razem była sama. Całkowicie. Sylwetka skąpana w brzasku dnia, podczas, gdy sama była nocą. Jednak odetchnęła, cicho, jakby tylko dla siebie. W żyłach krążyło ukojenie, śpiew kruków przeszedł w szept i wtedy pomyślała, że chciały podarować jej kołysankę. Trzepot skrzydeł, kłapanie dziobów. Nawet jeśli to wcale nie były kruki. Ich skrzydła skąpane w deszczu wcale nie stały się bezużyteczne.

Wyobraziła sobie, jak krople na piórach mienią się w słońcu albo... Och, tak, w tęczy. W tęczy istotnie byłyby piękne. Piękno było... Sztuką.

Wyobraziła sobie ten widok, setki skrzydeł muśniętych kolorami gdzieś pod miejskim niebem. Uśmiechnęła się lekko, widząc, jak tracą swoje krawędzie.

Tęcza dotknęła pokłutego przedramienia Natashy, ale ona już tego nie zauważyła.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top