《 POWRÓT DO OJCZYZNY 》
"My heart still beats, and my skin still feels.
My lungs still breathe, my mind still fears.
But we're running out of time,
All the echoes in my mind cry"
Natasha tej nocy nie zamierzała wyjść na balkon.
Istniało kilka możliwości: nie była w stanie, bała się, albo po prostu nie wiedziała jak miałaby się zachować czy co powiedzieć. Dlatego teraz leżała na łóżku w ciemności, gapiąc się bezcelowo w bladoszarą ścianę i próbowała liczyć owce czy inne zwierzęta, gdyby miało jej to pomóc w zaśnięciu. Zwłaszcza po wydarzeniach dzisiejszych dwudziestu czterech godzin.
Warto zaznaczyć, że wcale nie chodziło o napad na sklep.
Prawdopodobnie zachowywała się jak przedszkolak, kiedy zgrabnie omijała Jamesa przez cały boży dzień, by uniknąć niewygodnego tematu, ale skoro była tego świadoma, to chyba jeszcze nie jest z nią tak źle. Co więcej, wypracowanie techniki, która pozwalałaby na to, żeby nie wchodzili sobie w drogę wymagało naprawdę tęgiego umysłu, jednak była gotowa poświęcić te pięć minut na zaplanowanie wypadu do kuchni niżeli miałaby spojrzeć mu prosto w twarz.
Bo, poważnie, co to właściwie było?
Głupio przyznać, ale gdy o tym myślała, żaden konkretny powód takiego zachowania nie przychodził jej do głowy. Kompletnie żaden.
Przecież ona to... Natasha. Jakby nie patrzeć i z której strony by nie spojrzeć to wciąż Natasha. W zasadzie przyzwyczaiła się do swojego wizerunku kreowanego przez lata w Rosji i opinie społeczeństwa; zimna, twarda, tajemnicza kobieta, która nawet sama o sobie niewiele wie. Pozbawiona uczuć, ale nauczona ich udawania tak dobrze, że łatwo o pomyłkę. Tylko że to był właśnie wykreowany wizerunek. Kim tak naprawdę się czuła... To już inna sprawa. Możliwe, że po prostu tak długo słuchała tej fałszywej Natashy, że z trudnością odkopała tamtą prawdziwą.
Jednak właśnie ta prawdziwa doszła do głosu właśnie wtedy, kiedy stało się to, co się stało. A stało się dosyć sporo, przynajmniej dla niej. Nie miała okazji zapytać drugiej strony o opinię, bo cóż... świadomie jej unikała, ale pozostawała przy założeniu, że ich ścieżki się nie zeszły. I to dosłownie.
Mogła zwalić winę na szok po napadzie, na stres, na ciągle trwającą adrenalinę albo na tamto wino, które wypiła miesiąc temu. Tyle, że jakoś nie potrafiła, bo... Bo ona chciała to zrobić. Chciała pocałować Jamesa, nawet jeśli nie miała pojęcia dlaczego.
Przywiązanie? Chęć dodania otuchy? Obie opcje brzmiały w jej głowie tak samo żałośnie, jakby miała równie dobrze powiedzieć „bo tak i już”.
To był odruch i tyle.
Z tą myślą zamknęła oczy, chociaż wiedziała, że sen nie przyjdzie.
Ktoś chyba także to wiedział, bo dosłownie kilka sekund później snop światła z telefonu rozjaśnił ciemność pokoju, a wibracje zakłóciły perfekcyjną ciszę. Sięgnęła po urządzenie, przymykając oczy, by uniknąć nadmiernej jasności i odczytała nazwę dzwoniącego.
Odebrała.
— Natasha, śpisz? Jest sprawa.
~***~
Dziwnie się czuła. To naprawdę ironia losu, że przez cały dzień unikała Barnesa jak ognia, a właśnie pod koniec – gdy już miała obmyślać plan na kontynuację takiego zachowania – wszystko trafił szlag. Niby co teraz miała zrobić? Przeprosić? Chyba pierwszy raz od dawna nie miała żadnego zarysu działań.
Uniosła jednak odważnie głowę i otworzyła przeszklone drzwi. Co ma być to będzie.
Zapach tytoniu połaskotał jej nozdrza. Postanowiła udawać przysłowiowego greka, więc przystanęła obok niego, wyciągając z kieszeni swoją paczkę razem z zapalniczką i jak gdyby nigdy nic odpaliła papierosa, powstrzymując się przed popatrzeniem na Jamesa.
Czy byłaby w stanie wyczytać coś z jego twarzy? Czy podołałaby ewentualnym pytaniom? Może tak, jednak hipokryzją było odpowiadanie na cudze pytanie, jeśli rozwiązania własnych ani myślały przyjść do głowy.
Zaciągnęła się dymem.
— Steve dzwonił — zakomunikowała, spoglądając na niego dyskretnie spod rzęs. Żadnej reakcji; narkotyk tlił się w jego dłoni, a on sprawiała wrażenie oderwanego od rzeczywistego świata bądź też świadomie ją ignorował. — Potrzebują wsparcia i nowej broni. Będą tu za dwa dni, żeby trochę odpocząć i dać Nickowi czas na uzupełnienie amunicji. Na wtorek zaplanowany jest wylot z bazy łącznie z nami.
Skinięcie głową to jedyne co otrzymała. Wyjątkowo cisza zaczęła jej przeszkadzać, dlatego zamknęła oczy, zbierając się na wypowiedź. Przecież i tak nie da się bez końca unikać rozmowy, tym bardziej, że za czterdzieści osiem godzin będą razem rozbijać czeską szajkę, a raczej wątpiła w to, że Steve czy reszta nie zauważą spięcia między nimi. Tylko jakby tu skonstruować początek konwersacji, której na dobrą sprawę po prostu nie da się zacząć od niechcenia?
— To co dzisiaj się stało... — Chciała dokończyć lecz nie wiedziała jak. Przytrzymała dym w płucach przez moment, a wraz z wydechem z jej ust wybrzmiało: — Nie będę cię oszukiwać. Nie wiem co we mnie wstąpiło.
Obrócił papieros w metalowych palcach, wiatr zabawił się jego włosami.
— Znaczyło to coś dla ciebie?
Zmieszała się. Bucky potrafił sprawić, że zawstydzi się jak nastolatka jednym zdaniem, mimo że właściwie się go spodziewała. Skupiła wzrok w jakimś martwym punkcie na horyzoncie, by móc wrócić do wyluzowanego wyrazy twarzy zanim James postanowi na nią spojrzeć w celu sprawdzenia rzeczywistej reakcji. Nie znała odpowiedzi, tak jak na całą resztę pytań.
Wiedziała tylko tyle, że jedynie szczerość może jej pomóc w tej sytuacji.
— Nie wiem. Jeśli chcesz, możemy o tym zapomnieć.
Znowu cisza. Cholera jasna, no.
Wypuścił dym nosem i strzepał z końcówki narkotyku spalony tytoń, nie patrząc na nią ani przez moment. Ich relacja była... naprawdę dziwna. Z jednej strony śmiali się, żartowali, wychodzili razem pobiegać, a z drugiej, kiedy przychodziło do niektórych spraw, mogli milczeć godzinami, zachowywać się jak dzieci i onieśmielać się ciszą, którą zazwyczaj się porozumiewali. Zaskakujące.
— Kim dla ciebie jestem?
Nigdy nie sądziła, że użyje „nie wiem” więcej niż jeden raz w jakiejkolwiek rozmowie w jej życiu. Jak widać sprawy się zmieniają. Wróciła do wydarzeń sprzed paru lat, kiedy razem ze Steve’em jechali kradzionym samochodem do jego starego obozu wojskowego. Spojrzała w tonące w mroku miasto.
— A kim chcesz żebym była?
Zastanawiał się dłuższą chwilę. Ona stukała paznokciami w barierkę, a kiedy usłyszała odpowiedź, z trudem powstrzymała się od pokręcenia głową w niedowierzaniu. Rogers i Barnes chyba przejęli swoje cechy bardziej niż myśleli przez te niecałe sto lat.
— Może przyjaciółką?
Krótki, prawie niezauważalny uśmiech Romanoff był dla niego niewidoczny.
— Niech więc tak będzie.
~***~
— Co, już się poddajesz? — Natasha przetarła spocone czoło dłonią owiązaną zabezpieczającym bandażem i oparła łokciem o słupek ringu. Odgarnęła rude kosmyki wyplątane z kucyka, regulując oddech po kolejnej rundzie konkretnego sparingu.
James parsknął krótko, zwieszając się nieco na linkach zaraz obok Rosjanki. Okej, dała mu w kość to fakt, jednak był także pewien, że ona też odczuje skutki tych treningów. W zasadzie to dobrze, jutro każdy możliwy obronny ruch może być na wagę złota, a Barnes był nieocenionym przeciwnikiem, głównie przez to, że jej nie oszczędzał. I bardzo dobrze, bo Natasha czasem już śmiała się z nadmiernej troski Rogersa, gdy – o zgrozo – uderzył ją mocniej niż zwykle.
— Chciałabyś. — Zawadiacki uśmiech przemknął mu przez twarz w ułamku sekundy i przez ten jeden moment, mogłaby powiedzieć, że był szczęśliwy. Sama jednak wiedziała, jak bardzo mylące są pozory, więc nie skomentowała tego. Bucky oddalił się od niej na kilka kroków, uginając kolana w geście gotowości. — Pokazhite mne, chto vy mozhete sdelat, Natalia*.
Odepchnęła się od swojej podpórki.
— Skoro prosisz.
Piekielnie szybkie ruchy, cios jeden za drugim. Ogłuszenie, atak, natarcie – wszystko jak w zegarku. Wychowała ich Rosja, działali automatycznie, poddając się własnym instynktom. Metalowa dłoń śmigała jej przed twarzą, łuski odbijały światło lamp, a ona ze skupieniem odpierała ataki, nie dając się rozproszyć adrenalinie. James przyjął kilka ciosów na ramiona, jednak jak potem zauważyła, miało to służyć tylko odwróceniu jej uwagi, gdy potem zamienił ich miejscami i podciął nogę rudowłosej, która wytrącona z równowagi zachwiała się. Zanim pobiegła na bliskie spotkanie z matą, poczuła mocne szarpnięcie za nadgarstek.
Gdy upewnił się, że stoi stabilnie, niemal wmurowało ją w deski, bo posłał jej najprawdziwszy, w pełni widoczny uśmiech i unosząc jedną brew, poklepał ją po ramieniu.
— Stulatek cię pokonał, Romanoff, przyznaj to.
Przekrzywiła głowę. Szybki, mocny chwyt za ludzkie przedramię wystarczył, by wykorzystując ciężar swojego ciała, wykrzywiła jego rękę i unieruchomiła Jamesa. Teraz to ona się uśmiechnęła.
— Nie, bo nie po to zakładam się z Clintem, żeby potem oddawać mu kasę.
Stęknął cicho, a ona poluźniła uścisk, pozwalając mu się wydostać. Oboje byli wykończeni, włosy posklejały się w nieregularne pasma, czoła lśniły od potu, a koszulki nadawały się jedynie do prania, jednak musieli przyznać o sobie nawzajem, że naprawdę byli dla siebie godnymi przeciwnikami. Natasha znała techniki, James w większości pozostawał przy instynktach, ale chyba właśnie te różnice sprawiały, że treningi były w jakimś stopniu ciekawe. A przynajmniej ciekawsze niż zwykle.
Owszem, miewała sparingi z Tony’m, Pepper, a nawet Steve’m, które były po prostu w porządku. Ale Bucky... jego styl walki zadziwiał ją za każdym razem – za każdym razem poznawała jego umiejętności i to niekoniecznie te, które zaprezentował w Waszyngtonie czy Niemczech. O ile coś jeszcze mogło zaskoczyć Natashę Romanoff to właśnie to.
— Chyba starczy na dzisiaj, jeśli mamy zamiar jutro wstać. A wierz mi, nie zamierzam zostawać w Czechach samemu, bo zaspałem. — Przewiesił sobie ręcznik przez kark, zabierając z podłogi także swoją torbę. Rosjanka wzięła swoją, śmiejąc się pod nosem.
Chwilę później szli już korytarzem Wieży.
— Stosujesz dla mnie taryfę ulgową? — zapytała znikąd, patrząc na niego z delikatnym uśmiechem. Bucky spojrzał na nią zaskoczony, przekładając ciężką torbę treningową do metalowej dłoni.
— Co masz na myśli?
Wzruszyła ramionami, unosząc brwi do góry. Prawdopodobnie miał to być znak, że pytanie jest przecież banalnie proste, jednak w przypadku Barnesa jakoś niespecjalnie się sprawdziło. Nie wiedziała jak ostrożnie ugryźć ten temat, by nie wyszła na wścibską.
— W walce — wyjaśniła. — Idziesz na całość czy się hamujesz? Tylko szczerze.
Dopiero po wypowiedzeniu tego na głos, zrozumiała jak idiotycznie to zabrzmiało. Co najmniej tak, jakby go obwiniała za to, że go pokonała, już pomijając, że w połączeniu z tonem głosu można by to uznać za żądanie wyjaśnień
Przeklęła na siebie w myślach, ukradkiem sprawdzając reakcję bruneta. Nie wydawał się być urażony w najmniejszym stopniu, bardziej zamyślony.
Westchnął, wbijając wzrok w podłogę, jakby obserwowanie przekraczanych kafelek miało pomóc mu w uniknięciu odpowiedzi. Czuł na sobie wyczekiwanie Romanoff; z jednej strony liczył, że pozwoli mu odpowiedzieć ciszą, a z drugiej wiedział, że nie ma na to najmniejszych szans. Zawsze dopinała swego. Tak było i tym razem.
— Gdybym się nie hamował, prawdopodobnie mógłbym cię zabić. — Kątem oka zauważył jak skinęła głową, przyjmując do wiadomości tą informację. — Wolę trzymać instynkty na wodzy.
Ciekawość wzięła górę.
— Tylko mnie dajesz fory czy...
— Wszystkim, z którymi miałem okazję trenować — dokończył za nią, zaciskając szczękę. Już zdążyła odnotować, że robił to, gdy czuł się winny. Zaraz potem jednak zmarszczył brwi, znów wracając do bycia Jamesem. — A ty?
To pytanie trochę zbiło ją z tropu. Patrzyła przed siebie, szacując ile jest w stanie powiedzieć zanim dojdą do drzwi ich sypialni. Nie była pewna, czy ma chęć odpowiadać, jednak w ramach solidarności to zrobiła.
— Chyba nie chcę sprawdzać ile potrafię. Tak... Naprawdę.
Zostało parę metrów i Bucky mógł to jakoś skomentować, ale postanowił uciec się do niezawodnego środka – ciszy. I Natasha była mu za to ogromnie wdzięczna.
— Obyśmy jutro nie musieli naginać tych granic — powiedział, zanim jego kroki zniknęły za drzwiami, a ona została sama, zastanawiając się czy James jest w stanie nauczyć jej czegoś jeszcze.
~***~
Czas w Quinjecie dłużył się niemiłosiernie. Krajobraz przed nimi w ogóle się nie zmieniał, a tematy do rozmów skoczyły się dobre trzy godziny temu, więc teraz wszyscy zdawali się znakomicie udawać, że są czymś zajęci – Steve siedział za sterami, chociaż uruchomił autopilot dawno temu, Sam próbował zasnąć oparty o jedną ze ścian, Natasha i Wanda uszczuplały ich zapasy jedzenia o kolejne kanapki z dżemem, Clint chyba dwudziesty raz z rzędu liczył swoje strzały, a James czytał jakąś książkę. Jednym słowem – kompletna nuda pochłonęła ich bez litości.
Dopiero koło północy, kiedy nawet Steve padł i teraz spał na fotelu pilota, poczuła, że tylko oni są na nogach. Tylko oni trwają na straży tego całego chaosu. Są zawieszeni w przestrzeni, istnieją poza pozostałą ludzkością. Są odmieńcami.
— Boisz się? — zapytała, wiedząc, że chociaż odwrócony do niej plecami James, jej nie zignoruje. Nigdy nie ignorował. Usłyszała jak wypuszcza powietrze, dźwięk wydawał się sykiem uchodzącego napięcia.
— Nie o siebie.
— Nie boisz się śmierci?
— Myślę o niej, ale to nie jest strach. — Szmer, gdy osunął się bardziej po ścianie, by wyprostować nogi. Westchnienie i, mogła się założyć, wzruszenie ramionami. — Otaczałem się nią tak długo, że już chyba mnie nie rusza. Prosiłem o nią, wtedy kiedy spadłem z pociągu. Ale to podstępna shlyukha**, więc zamiast mnie dopaść, pozwoliła żebym pobawił się w Boga. — Wyczuła rozgoryczenie w jego głosie wymieszane z frustracją. — Zresztą... Oboje to czujemy, prawda?
Krótkie zdania były wystarczające. I tak trafiały w samo sedno.
— Czasem chcielibyśmy cofnąć to wszystko. Uciec zanim dostał nas Red Room czy Zola, nigdy nie pracować dla KGB ani HYDRY, nigdy nikogo nie zabić. Tylko mieszkać gdzieś na obrzeżach miasta z rodziną i dwoma psami. Wymazać cały ten syf, który codziennie nas prześladuje, zacząć od czystej kartki, która nie jest zbryzgana krwią.
Podsumował dosłownie wszystko. W kilku prostych słowach.
Przez resztę nocy obserwowali jedynie budzący się poranek, oświetlający ciepłymi promieniami ich zmęczone twarze, a powieki zamknęły się dopiero, gdy dłonie nieświadomie złączyły w jedno.
~***~
Ledwo widział na oczy, kiedy usilnie próbował dopasować klucz do zamka drzwi hotelu T.A.R.C.Z.Y, w którym się zatrzymali. Ciężki, skórzany kombinezon obciążały nieużyte magazynki, minibomby i prawdopodobnie więcej niż jeden podręczny nóż, na dodatek jego mięśnie paliły żywym ogniem przy najmniejszym ruchu. Zastanawiał się przez moment jakim cudem Fury’ego stać na kupowanie wszelkich hoteli praktycznie na każdym skrawku każdego kontynentu, ale zaraz przestał, gdy w końcu dostał się do środka.
Był cholernie zmęczony. Owszem, udało im się rozbić w drobny mak handlarzy bronią i posłać ich prosto do więzienia, ale to nie zmieniało faktu, że było wpół do czwartej rano, a ich szóstka nie spała od ponad dwudziestu czterech godzin. Oparł czoło o zamknięte drzwi, starając się nie zasnąć na stojąco. Zrzucił z siebie roboczą kurtkę jeszcze w przed pokoju, bo już naprawdę miał jej dosyć, po czym przestąpił ją jednym krokiem z ciężkim westchnieniem. W samych spodniach przeszedł do swojej tymczasowej sypialni, gdzie zostały położone jego rzeczy i przebrał się najszybciej jak to tylko było możliwe.
Coś go gryzło. Coś strasznie go gryzło.
Rozwiązał tą zagadkę dopiero, kiedy po wzięciu gorącego prysznica popatrzył w lustro. Zobaczył nie tylko siebie. Dlaczego?
Zabił.
Nacisnął spust, kula trafiła prosto w serce jednego z handlarzy, a on tylko stał paręnaście metrów dalej i patrzył jak pozbawione życia ciało upada na zimny beton. Niby to było normalne w tej całej zabawie w bohaterów, niby nie powinien się tym zadręczać, bo przecież przechodził to już tyle razy. Tyle zamachów, tyle śmierci bez poczucia winy ze strony rosyjskiej zabawki. Twarz nigdy nie zmieniała wyrazu, wciąż zionęła pustką i brakiem jakiejkolwiek emocji.
A jednocześnie nie potrafił o tym nie myśleć, chociaż wiedział, że to przyniesie tylko kłopoty.
I przyniosło. Bo już czuł go z tyłu głowy.
Jakie to uczucie, James? Stęskniłeś się za zapachem prochu, dźwiękiem łamanych kości? Brakowało ci tego, prawda?
Przetarł twarz dłońmi. Zęby zaszczękały z zimna, gdy dreszcze przebiegły w dół kręgosłupa kogoś, kto nie powinien nigdy istnieć. Powinien przeżyć życie jako żołnierz, zginąć na polu walki lub zestarzeć się w starym, bujanym fotelu na w brooklyńskim mieszkaniu. A mimo to, jego serce wciąż biło, płuca oddychały. Przecież nie zasługiwał.
Myślałeś, co on czuł, kiedy kula przedarła się przez jego ciało? Ból rozchodził się, krew zabarwiła ubranie, kończyny traciły czucie. Jak uważasz, wiedział, że umiera? Ostatnie co widział, to właśnie ty.
Wargi zadrżały. Uderzył dłońmi w umywalkę, z wściekłością wpatrując się w swoje odbicie. Odbicie diabła. Odbicie śmierci. Odbicie demona.
— Wiem.
Co wiesz? Znasz śmierć? Dlaczego bawisz się w sędziego, a sam nie pozwalasz się sądzić? Zjada cię tęsknota za tamtym życiem, którego nie odzyskasz.
Zamarł. Jedno słowo wystarczyło, by pierwsza łza potoczyła się po jego policzku.
To wszystko twoja wina.
Łzy, łzy, łzy. Paliły skórę, zdzierając ją do kości.
Cudze życie nie należało do ciebie.
Chciał nie istnieć, nie oddychać, nie widzieć, nie czuć.
Więc czemu je sobie przywłaszczałeś?
Zaszlochał. Na początku cicho, jakby liczył, że zdoła to stłumić.
Morderca.
Szlochał głośno i wyraźnie. Skomlał, patrząc jak słone łzy spadają do umywalki, zaciskał zęby, raniąc spierzchnięte wargi.
Świat wie kim jesteś. Czy ty wiesz?
Upadł na lodowate kafelki. Ze skórzanych spodni złożonych na toalecie wyjął nóż.
Chciał tylko ukojenia.
Masz krew na rękach. Topisz się w niej.
I wkrótce potem... tak właśnie było.
_______________
*tłum. – "Pokaż na co cię stać, Natalia. "
**tłum. – suka, zdzira
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top