《 JEDEN 》
"Are you deranged like me? Are you strange like me?
Lighting matches just to swallow up the flame like me?
Do you call yourself a fucking hurricane like me?"
Szum niósł się echem, krople spadały na brodzik prysznica, zagłuszając żałosne skomlenie, które wychodziło z jego ust. Ubrania przemokły lodowatą wodą, policzki płonęły od gorących łez, płuca desperacko walczyły o oddech. Czerwone strugi spływały do jego stóp, nóż trwał pewnie w metalowej dłoni, a on chciał tylko ukojenia.
Chciał na moment zniknąć, nie słyszeć, nie czuć i nie widzieć. Oderwać się od rzeczywistości, trwać gdzieś w zawieszeniu między linią życia a śmierci.
Zamknął oczy. Duszący zapach krwi był jak najsłodszy zapach spokoju. Półmrok otulał drżące ramiona. Trząsł się, tak bardzo się trząsł. Tak bardzo było mu zimno. Tak bardzo nie zasługiwał na ciepło.
Oparł głowę o ścianę za sobą, sine już wargi drżały niekontrolowanie.
Czyżby to już? Ciemne plamy zwiastowały, że zemdleje i cholera, pragnął tego, tak bardzo tego pragnął. Jeszcze jedno nacięcie, jeszcze jedna struga bordowej krwi, znikająca w odpływie, jeszcze jeden krótki ból, by na chwilę zamknąć się w tym jednym momencie.
Chłód wody przypominał o śniegu. Śniegu na górskich zboczach, na rzęsach, na powiekach, który był ostatnią rzeczą, jaką pamiętał zanim zima na dobre zawitała w jego życiu. Ten cudowny miękki puch, opadający na rozgrzaną skórę i to jak zapadał się w nim czekając na śmierć. Właśnie tak miało być. Śmierć godna żołnierza, mroźny wiatr, szczyty gór i on pośrodku tego, wyczekujący nieuniknionego niczym podsumowywującego wszystko finału.
Końca historii, końca linii dla Jamesa Barnesa.
Obserwował jak ciecz spływa po przedramieniu, sunie po nadgarstku, brudzi ubranie. Uścisk lewej dłoni osłabł, uśmiechnął się. Nawet maszyna zawiodła; ta sama, która idealnie oddawała strzały prosto w serca niewinnych ludzi. Był gotowy odpłynąć, zamknął więc oczy i czekał cierpliwie, aż ciemność pochłonie go bez litości.
Metal rozwiera się. On osuwa się w błogi stan omdlenia, a szczęk ostrza uderzającego o porcelanę obija się o kafelki.
~***~
Natasha stała z talerzem kanapek przed drzwiami i ziewając czekała na szczęk zamka hotelowych drzwi. Było nieludzko wcześnie rano, może właściwie jeszcze noc, ale przyzwyczajenia nie zwalczysz. Oparła czoło o drewno, starając się ustać na nogach na tyle długo, by nie zasnęła w ciemnym korytarzu. Na początku pomyślała, że przecież Bucky może już spać; ona sama ledwie trzymała się na nogach, jednak coś kazało jej poczekać, mimo że gdzieś tam chciała już paść plackiem na łóżko i spać do południa.
Zawsze przynosiła mu kolację i on to wiedział.
Nie podobało jej się to. Ani trochę.
Czekała dwie minuty, trzy, pięć.
Zaczęła się denerwować, chociaż zwykle zachowywała spokój do ostatniej chwili. Zastanawiała się czy kobieca intuicja to faktycznie bujda, czy może jednak jest w tym jakiś sens, bo chcąc nie chcąc czuła, że coś jej nie pasuje. Nie miała pojęcia co ani dlaczego, po prostu tak i już.
Spróbowała do niego zadzwonić, więc od razu po pierwszym sygnale przyłożyła ucho do drzwi, nerwowo tupiąc nogą o wykładzinę korytarza, gdy szeptała „no odbierz do cholery". Melodia dzwonka rozległa się po drugiej stronie, więc przez chwilę odetchnęła, mając nadzieję, że wybaczy jej tą pobudkę, jednakże uśmiech ulgi blaknął z każdym kolejnym sygnałem bez odpowiedzi. Jeden, drugi, trzeci, a potem ósmy, dziewiąty i ostatni.
Długie piknięcie oznajmiło zakończenie połączenia.
Wcisnęła telefon do kieszeni spodni sfrustrowana. Albo spał jak kamień albo...
Odłożyła talerz na komodę w holu, żeby obiema dłońmi chwycić za klamkę. Mechanizm nie ugiął się nawet po mocnym szarpnięciu więc spróbowała mocniej. Nic.
Zapukała jeszcze raz, ale głośniej.
— James? Jesteś tam?
Odczekała jeszcze minutę. Następnie zawróciła, kierując się prosto do pokoju Steve'a.
Nawet nie zauważyła kiedy zaczęła biec, a rozwalenie zamka porządnym kopniakiem było kwestią czasu.
~***~
Sama nie wiedziała co sparaliżowało ją pierwsze. Zapach krwi wdzierał się w nozdrza, uniemożliwiał normalne oddychanie, światło wydawało się nie pasować do całościowej scenerii i raziło po oczach zbyt jasnym blaskiem. Nie była w stanie ruszyć choćby palcem, jak odrętwiała stała pośrodku tego chaosu, tępym wzrokiem patrząc jak Rogers wyłącza kran, mówi coś, jakieś słowa, może zdania, jednak nie zrozumiała nawet do kogo. Głos mu drżał, dłonie lśniły od świeżej krwi, która zostawiała ślady wszędzie, gdy w panice otwierał szafki w poszukiwaniu apteczki.
A ona mogła tylko patrzeć. Zasłonić usta i patrzeć z półotwartymi ustami oraz łzami wstępującymi na jej policzki.
Krew była... wszędzie. Nigdy się jej nie bała, nigdy nie brzydziła i nie odczuwała niepokoju na jej widok. Była częścią jej pracy, nieodłączną wręcz i czasem siebie za to nienawidziła, ale teraz... pozwoliła, by panika przejęła kontrolę.
Wszystko co działo się przez następne pół godziny, pamiętała jak przez mgłę. Odkrycie pulsu, opatrunki, ocenienie ran na nie tak groźne jak się wydawało, przekleństwa Steve'a wspólne łzy przerażenia, ulgi oraz całej masy sprzecznych uczuć, których chyba nie potrafili nawet odpowiednio nazwać.
Wściekłość i troska, radość i smutek. Pokręcony zbitek zszarganych emocji.
I czekanie.
Ciągłe czekanie.
~***~
Nocna lampka oświetlała jej bladą twarz, gdy obejmowała się ramionami, by uspokoić drżenie ciała. Fotel na którym siedziała niemal ją pochłaniał, wydawało by się, że cała jakby zmalała, osłabła albo była chora, bo pierwszy raz doświadczyła tak dogłębnego przerażenia.
Odciśnięte krwawe dłonie na drewnianych szafkach, niekończące się strumienie, mieszające się z wodą lodowatą do stopnia w którym na łazienkowym lustrze tworzyła się zimna para. Nóż obok jego dłoni, przeorane ostrzem przedramię.
A ona przecież nigdy się nie bała, prawda?
Teraz mogła jedynie czekać aż wyjaśni, wytłumaczy, przeprosi. Cokolwiek, co pozwoli jej uspokoić samą siebie.
Wytłumaczenie okazało się bardziej dosadne niż jakiekolwiek słowa.
Bo Natasha pierwsze co zobaczyła to umęczone spojrzenie. Cierpienie, bezkresne cierpienie. Przycisnęło ją do podłogi, jak stos cegieł zwalony na głowę, zabrało oddech, uciszyło głos, który ugrzązł w gardle i nawet nie miała siły, żeby zacząć pytać.
Tykanie starego zegara na ścianie zgrywało się z deszczem na zewnątrz, wiatr kołysał drzewami, jednak mimo że była w środku, przemarzła doszczętnie.
Zacisnął wargi, a ona dostrzegła tęsknotę za... za tym z czego go wyciągnęli. Za nieświadomością.
— Przez chwilę było tak spokojnie...
Wyglądał jakby wrócił myślami do najpiękniejszego wspomnienia. Ścisnęło ją w gardle, a żołądek zawiązał w supeł, gdy popatrzył na nią tak jak jeszcze nigdy. Pokazał twarz. Tą prawdziwą, bez maski sztucznego uśmiechu, bez obojętności, fałszywego spokoju, tylko oblicze człowieka, którego ból wyniszczył do szpiku kości, do ostatniej kropli krwi.
Człowieka, który spędził życie na walce o życie. Niekończącej się batalii o człowieczeństwo.
— Było tak cicho, wiesz?
Pokręciła głową. Słowa padające z jego ust brzmiały jak koszmar.
Odnalazła jego dłoń, ścisnęła najmocniej na świecie. Łzy płynęły już ciurkiem, odbijając blade światło budzącego się poranka. Łzy ich obojga.
— Ucichło. Wszystko. — Spojrzenie rozmarzyło się na ułamek sekundy. Zbyt długi, zbyt wymowny. — Przez krótką chwilę czułem się wolny.
— James... Chryste, przestań, proszę. — Wstała gwałtownie, by nie zauważył jak przerażona była. Przerażona i wściekła. — Przestań mówić takie rzeczy, przestań mówić o śmierci, jakby to było twoje pragnienie — wyrzuciła, namiętnie ocierając natarczywe łzy, które cisnęły jej się na policzki i, przełykając gulę w gardle, spróbowała uspokoić oddech. Nie wychodziło wcale.
Odwrócił wzrok, jej łzy go onieśmieliły. Natasha z trudem trawiła cały ten natłok emocji. Wiedziała, że dotąd nie pokazywał jej wszystkiego ani nie mówi o całościowym chaosie jego duszy; wiedziała, że przeszłość przydusza go codziennie do ściany, ale nigdy nie przypuszczała, że będzie w stanie zrobić sobie krzywdę. Okaleczyć się jak jakaś nastolatka w młodzieżowym filmie, która nie ma pojęcia czym są prawdziwe problemy. Potem umazana sztuczną krwią wstawała po zakończeniu sceny i szła do ciepłego domu.
Jedno wielkie kłamstwo.
Zagryzła wargi, przecierając twarz dłońmi. Płakała już jawnie, nie ukrywała tego i miała gdzieś, czy czekający na swoją zmianę Rogers w pokoju obok ją usłyszy czy nie. Płakała, bo mogła, bo chciała, bo potrzebowała. Agentka Natasha Romanoff pokruszyła się, zostawiając jedynie słabą, bezbronną Natashę. Prawdziwą.
— Nie możesz tak więcej robić, dotarło?
Przez ułamek sekundy dostrzegła poczucie winy. Tylko przez ułamek, bo potem oblicze skamieniało jak za dotknięciem różdżki, a on upewniał się czy patrzy na niego.
— Obiecaj mi, że jeśli kiedyś wasze życie będzie zagrożone przeze mnie, to niezależnie od okoliczności, zrobisz wszystko, żebym za to zapłacił.
Zamrugała. Czuła się jak ryba zaplątana w rybacką sieć z emocji zmieniających się w tempie, za którym nie nadążała. Miotała się w linkach, nie potrafiąc zdecydować się na konkretne uczucie. Wszystko na raz, wszystkie sprzeczności krępowały jej ruchy, dusiła się własną niestabilnością emocjonalną.
— Co ty-...
— Jeśli zaistnieje taka potrzeba – zabijesz mnie.
Głos nie wyrażał emocji. Przez chwilę przypominał Bucky'ego, którego dopiero co poznawała; zimny, prosty przekaz. Żołnierski przekaz, nieznoszący sprzeciwu.
Pokręciła głową, licząc, że dała się nabrać na jakiś kiepski żart, nawet jeśli podświadomie wiedziała, iż tak nie jest. Zaśmiała się nerwowo, ale oczy zabłyszczały z rozpaczy, rozszerzając się w szoku i bezsilności. Nawet nie zdążyła złożyć odpowiedzi zanim pewny głos nie przerwał ciszy jak kartki papieru.
— Obiecaj.
Zaśmiała się nerwowo. Tak cholernie nerwowo.
— Nie mogę.
— Natasha, obiecaj.
— Nie zmusisz mnie, rozumiesz? — zaprotestowała ostro, chociaż mokre policzki łagodziły nieco wyraz jej twarzy. Złapała jego dłoń, czuła że tego potrzebują zarówno on jak i ona. Miała rację. — Przyjaciół nie zmusza się do takich rzeczy.
Nie odpowiedział. Dopiero, gdy słońce wzeszło, usłyszała cichy szept.
— Więc ci po prostu zaufam.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top