ZASZKLONE OCZY

Przypadek l:

Jest grudzień. Za dwa dni Wigilia. Śnieg po kolana. Pewnie powinnam siedzieć w domu z rodziną i przygotowywać się do uroczystej kolacji. Jednak tam nie jestem.

Idę dopiero do matki, ojca i brata. Przez lasy i doliny. Rzeki i jeziora. Na myśl o nich w oku łza mi się kołysze. Następnie strumieniami spływa po mych policzkach ciecz przeźroczysta. Zatapia się słona woda w białej bluzie tworząc zaschnięte jeziora.

[][][]

Dotarłam na połowę drogi, do schroniska. Weszłam i poczułam przyjemny powiew ciepła matczynej dłoni. Już dawno tego nie czułam.

-Dzień Dobry. Co podać?-zapytała szczupła, wysoka brunetka stojąca za ladą.

-No nie wiem czy taki dobry... herbata w kubek i cztery termosy.-odpowiedziałam i siadłam przy jedym z pustych stolików.

Czekałam cierpliwie na napój rozkoszując się ciepłem chaty. Gdy dostałam już wszystko czego potrzebowałam, wyszłam ze schroniska.

Znów poczułam powiew chłodnego, rzeźkiego wiatru. Moje policzki już zamarzały, ręce były białe jak śnieg leżący tuż obok mnie.

Już widziałam swój cel wędrówki. Był to wielki krzyż, na którym byłam z rodzicami. Tak, szłam na Giewont w grudniu. W koncikach moich oczu pojawiły się jeziorka napełnione po brzegi słoną wodą.

Chciałam się wtulić w kurtkę mojej mamy, poczuć, że przy mnie ktoś jest, że nigdy nikt mnie nie opuści.

Lód przeszywał mnie w całości. Z oczu wylewało się morze łez, nad którymi nie panowałam. Ponownie nie miałam nikogo ani nic. Żaden człowiek, który bogaty i nie bogaty nie szanuje tego co ma.

Ostatni raz spojrzałam w niebo z nadzieją, że ktoś się odzezwie. Następnie obraz się rozmazał. Zaszklone oczy cieniem swym przysłoniły rzeczywistość...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top