Najazd
Przez ostatnie dwa tygodnie często mijałam się z Ryanem. I “mijałam” to jest idealne słowo określające nasze spotkania. Ilekroć rozmawiał on z Tonym i ja do nich podeszłam, on niemalże natychmiast odchodził. Czy to na obiedzie, czy gdziekolwiek indziej. Za każdym razem zmywał się w ciągu kilku sekund. Nawet jeśli miał wolne i spotkałam go gdzieś w strefie mieszkalnej i tak miał wymówkę żeby uciec. Nie raz rozmawiałam z Tonym i próbowałam wymusić z niego dlaczego Ryan tak się zachowuje, ale nie potrafił, a raczej nie chciał mi nic wyjaśnić, pomimo mojego błagania. Kazał mi samemu pogadać z Ryanem i dogadać się, bo on rzekomo nic nie wie. Widziałam, że ściemniał mi w żywe oczy, ale nie mogłam nic na to poradzić. Przecież nie zmuszę go do tego, żeby mi wszystko wyśpiewał jak na spowiedzi. Chociaż próbowałam nie raz i na różne sposoby, ale był nieugięty.
Z Lilly mało się widywałam. Była bardzo zapracowana. Psich przewodników, często nazywanych psim patrolem, było mało, a mieli oni mnóstwo pracy. Ogólnie przyjechało do nas siedmiu, ale trzech na drugi dzień pojechało do innej bazy. Pozostała czwórka miała bardzo dużo do ogarnięcia. Zawsze ktoś z nich wyjeżdżał z oddziałem na patrol, kolejny jechał z innym oddziałem, który wykonywał jakąś misję. Poza tym codziennie rano przy bramie wjazdowej kontrolowano wszystkich ludzi wchodzących do bazy. Miejscowi pracowali u nas wykonując przeróżne prace, na przykład obsługując stołówkę. Sprawdzano, czy nie przemycają niebezpiecznych materiałów, albo czy nie mieli z takimi styczności. Psy od razu wyczułyby, że ktoś miał do czynienia z materiałami wybuchowymi, bądź bronią. Kiedy opuszczali bazę wieczorem, również przechodzili kontrolę. Tak więc psy, wraz ze swoimi przewodnikami mieli mnóstwo pracy. Pozostawało im mało czasu na cokolwiek innego. Dlatego z Lilly zazwyczaj zdążyłam zamienić kilka zdań.
Od kilku dni ataki na naszą bazę były dosyć intensywne. Alarm IComi rozbrzmiewał co najmniej trzy razy dziennie. Na szczęście były nieskuteczne i nie wyrządzały żadnych szkód. Większość pocisków trafiało w mur. Dzisiejszy dzień był wyjądkowo spokojny. Od rana nic się nie działo. Alarmu nie było słychać ani razu. Jak nigdy dotąd, miałam jakieś takie wewnętrzne poczucie bezpieczeństwa. Sama nie wiem czemu. Może dlatego, że ostatnie ataki na bazę były całkowicie nieskuteczne, a dzisiaj było tak spokojnie. Wczoraj też ani razu nie usłyszeliśmy alarmu. Dlatego też każdy był taki wyluzowany. W bazie panowała pozytywna, luźna atmosfera. W szpitalu też panowało pełne rozluźnienie. W sumie to niewiele mieliśmy do roboty. Na zmianie było tylko trzech lekarzy. Podporucznik Hilifield siedział u siebie w gabinecie i wypełniał jakieś papiery, sierżant Ebert snuł się gdzieś po szpitalu, a ja wraz z Ros przeglądałyśmy leki i opatrunki, sporządzając listę rzeczy brakujących. We dwie szybko się z tym uwinęłyśmy i po godzinie lista była gotowa. Ros poszła gdzieś, a ja zostałam w gabinecie sama. Usiadłam przy biurku i sama nie wiedziałam czym się zająć.
Czas się dłużył, a jak człowiek nie był zajęty, to skupiał myśli na wszystkim co mu przeszkadzało. Było południe, niemiłosierny upał dawał się za to we znaki podwójnie. Nie było na czym się skupić, żeby odwrócić uwagę od tej niedogodności. Myśli często koncentrowały się na stróżkach potu, które spływały po plecach i upale, który w połączeniu z nudą odbierał siły podwójnie.
Do głowy przyszedł mi pewien pomysł. Skoro było południe, to jeśli tylko Lilly nie wyjechała poza bazę, to na pewno jest na terenie kampowiska. Kampowisko to nic innego jak strefa mieszkalna. Psi patrol w południe nie pełni służby na terenie bazy. Pracują tylko rano i popołudniu, aby oszczędzić psy. Upał i tutejsze warunki były dla nich mordercze i trzeba było o nie dbać. W pełnym słońcu, jakie jest w południe bardzo szybko by padły. A więc jeśli tylko Lilly nie wyjechała poza bazę, na pewno ją znajdę i będziemy mogły porozmawiać.
Poszłam do biura podporucznika Hilifielda powiedzieć mu, że opuszczam szpital i jestem dostępna na krótkofalówce. Nie widział przeciwskazań i bez problemów się zgodził. Zadowolona wyszłam ze szpitala i ruszyłam w stronę kampowiska. Doszłam już do granicy strefy medycznej, kiedy rozbrzmiała syrena alarmowa. Przeraziłam się i stanęłam jak wryta. Nie był to sygnał IComi, który znałam do tej pory. Był to inny rodzaj alarmu, który słyszałam po raz pierwszy. Jak nigdy dotąd, baza w tym miejscu była opustoszała i nie było w najbliższej odległości żywej duszy. Nie wiedziałam co mam zrobić. Przez głowę przewinęło mi się mnóstwo pomysłów, jednak najsensowniejszy wydał mi się pomysł mówiący o powrocie do szpitala. Ruszyłam szybkim krokiem w stronę, z której niedawno przyszłam. Niestety po chwili do moich uszu doszedł potężny odgłos wybuchu. Stanęłam jak wryta. Byłam przerażona, nie wiedziałam co się dzieje. Nie byłam na nic takiego przygotowana, ani nie znałam tego rodzaju alarmu i nie wiedziałam co on oznacza. Teraz ten wybuch, który swoją drogą nie miał miejsca wcale tak daleko. Teoretycznie nie mam obowiązku biegnięcia do bunkra, bo znajdowałam się na terenie strefy medycznej ale sama już nie wiedziałam co robić. Nagle znów usłyszałam odgłos potężnego wybuchu, tym razem dochodzący z innej strony. Byłam blisko bunkra, więc postanowiłam, że pójdę tam. Liczyłam na to, że spotkam tam jakiegoś żołnierza. Jednak się przeliczyłam, byłam w bunkrze sama. Siedząc tam, mój poziom strachu i zdenerwowania tylko wzrastał. Dochodziły do mnie coraz częstsze odgłosy wybuchów i do tego doszły jeszcze odgłosy wystrzałów. Do tego nie miałam najmniejszego pojęcia o tym co się dzieje. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że mam przy sobie krótkofalówkę. Odczepiłam ją od kamizelki i podjęłam próbę komunikacji z kimkolwiek.
- Halo? Czy ktoś mnie słyszy? Tu doktor Conelly. Ktoś mi powie co się dzieje? - Powiedziałam przez krótkofalówkę.
Kilkukrotnie ponawiałam próbę kontaktu, jednak urządzenie wciąż milczało. Odgłosy wybuchów i strzałów nasilały się coraz bardziej. To była ciężka decyzja, ale nie chciałam tkwić w bunkrze sama jak palec, kiedy nie wiem co się dzieje dookoła. Postanowiłam wrócić do szpitala. Wstałam i podeszłam do wyjścia z bunkra. Stanęłam jeszcze ogarnięta niepewnością.
Lepiej przeżyć chwilę strachu i znaleźć się wśród innych, niż tkwić tutaj samemu, kompletnie nie wiedząc co się dzieje dookoła. - Powiedziałam sama do siebie.
Wzięłam głęboki wdech i szybkim krokiem ruszyłam w stronę szpitala. Szłam rozglądając się dookoła. Wokoło nie było żywej duszy. Wybuchy i strzały nie cichły. Zerkałam w każdą mijaną uliczkę, niepewna co się dzieje. Byłam już na głównym skrzyżowaniu strefy medycznej. Za nim znajdował się kolejny budynek, następnie kolejna mniejsza uliczka, a za nią główny budynek szpitala, do którego zmierzałam. Kiedy weszłam na skrzyżowanie, jak zawsze rozejrzałam się w poszukiwaniu kogokolwiek. Najpierw w lewą stronę, było pusto jak nigdy. Kiedy odwróciłam wzrok w przeciwnym kierunku serce mi stanęło. Nagle odruchowo stanęłam w miejscu jak wryta. Wstrzymałam oddech i z otwartą buzią patrzyłam przerażona na dwóch uzbrojonych i zamaskowanych ludzi biegnących w moją stronę i krzyczących coś. Byli dosyć daleko, ale zbliżali się bardzo szybko. Mogłam bez problemu dostrzec, że obydwaj mieli na głowie i twarzy arafatki, a w rękach karabin. Jeden z nich miał na sobie też kamizelkę z mnóstwem odstających kabelków. Nie byłam w stanie ruszyć się choćby na milimetr. Podświadomie wiedziałam, że to koniec, że cokolwiek bym nie zrobiła i tak nie miałam najmniejszych szans. Mogłam sięgnąć po broń i spróbować starcia z nimi, ale nie jestem żołnierzem, nie mam dużego doświadczenia w strzelaniu, a dodatkowo w takim stresie na pewno nie trafiłabym żadnego z nich. Nie wiem czy uniosłabym w ogóle broń. Za to oni, widząc mnie sięgającą po broń, na pewno zabiliby mnie dużo szybciej. Mogłam też spróbować ucieczki, w końcu do któregokolwiek budynku nie było tak daleko, ale oni już szykowali się do strzału, więc ucieczka też mnie nie uratuje. Byłam w martwym punkcie i widziałam swój koniec, który nastąpi za kilka sekund. Widziałam jak napastnicy biegnąc kierując lufę w moją stronę. Serce waliło mi jak oszalałe, oddychałam równie szybko, a jednak czułam, że się duszę.
- Padnij!!! - nagle usłyszałam głos dochodzący zza moich pleców.
Nie zastanawiając się dłużej, wykonałam polecenie bez najmniejszego zawahania. Rzuciłam się na ziemię najszybciej jak potrafiłam. Wylądowałam na niej ze sporą siłą, w efekcie czego zakurzyło się dookoła mnie. Spojrzałam błyskawicznie za siebie, chcąc się dowiedzieć kto do mnie krzyczał. Ujrzałam naszego żołnierza, który wybiegał właśnie zza budynku z karabinem wycelowanym w napastników i jak tylko miał widoczność, zaczął do nich strzelać. Cały czas przemieszczał się w moją stronę. Skierowałam wzrok znów na nieprzyjacieli. Jeden z nich został trafiony przez żołnierza i upadł, drugi niestety nadal biegł i strzelał w naszą stronę. Trafił żołnierza, który upadł na ziemię metr ode mnie. Dopiero jak leżał zauważyłam, że za nim biegnie drugi nasz żołnierz i to on powalił ostatniego z napastników. Jednak w tej samej chwili, kiedy zauważył unieszkodliwienie najeźdźcy, sprintem zaczął biec w naszą stronę. Będąc niedaleko nas, rzucił się na ziemię lądując blisko mnie i zaczął zasłaniać mnie swoim ciałem. Dosłownie sekundę później rozległ się potężny wybuch. Wokoło nas unosiła się chmura kurzu i nic nie było widać. W uszach mi piszczało i nie wiedziałam co się dzieje. Zrozumiałam, że ta kamizelka, którą miał rebeliant, to były materiały wybuchowe. Kiedy oberwał, zrozumiał, że dalej nie dojdzie i wysadził się w powietrze. Chciał wyrzadzić jak najwięcej szkód. Jeden z towarzyszących mi żołnierz się podniósł i podał mi rękę.
- Wszystko w porządku? - spytał kiedy chwyciłam jego rękę i zaczęłam wstawać.
- Tak.
- Grubbs co z tobą? - podszedł do leżącego żołnierza.
- Oberwałem. - odezwał się ciężko oddychając. - Nie mogę oddychać.
- Dostał w płuco. Muszę mu pomóc - bez wahania podeszłam do niego i od razu chciałam go ratować.
- Nie tutaj. Tu jest zbyt niebezpiecznie. Złap go za kamizelkę, przeciągniemy go dalej. - rozkazał mi żołnierz i sam również jedną ręką chwycił za szelkę kamizelki kolegi. W drugą wziął pistolet i cały czas obserwował otoczenie, gotowy bronić nas.
Chwyciłam Grubbsa za drugą szelkę kamizelki i wspólnymi siłami zaczęliśmy go przeciągać w stronę szpitala. Z każdym pociągnięciem jęczał z bólu.
- Co tutaj się dzieje?! - spytałam w końcu nie wytrzymując tej niewiedzy.
- Zaatakowali nas. Uderzyli z południowej i wschodniej strony z taką siłą, że udało im się rozwalić mur. Przedarli się do środka. Musimy uważać.
Nie mogłam uwierzyć w to co słyszę. Wydawało mi się to takie nierealne i mało prawdopodobne. Miałam wrażenie, że śpię a to jest kolejny mój realistyczny sen. Jednak nie tym razem. Zaciągnęliśmy żołnierza do rogu budynku. Zatrzymaliśmy się przed uliczką, aby upewnić się, że możemy bezpiecznie przejść na drugą stronę. Żołnierz wyjrzał zza rogu i sprawdził czy uliczka dzieląca nas od głównego szpitala jest czysta.
- Możemy iść dalej. - oznajmił.
Chwyciliśmy Grubbsa tak jak poprzednio i zaczęliśmy go ciągnąć. Zajęczał z bólu i jak tylko wyszliśmy zza budynku odezwał się
- Nie dam rady! Puśćcie mnie! Boli jak cholera! Nie mogę oddychać! Zatrzymajcie się!
- Teraz za późno! Musisz wytrzymać! Tu jest zbyt niebezpiecznie! Zaraz będziemy w szpitalu!
- Cofnijcie się! Nie dam rady! - znów zajęczał, po czym zaczął kaszleć.
- Może cofnijmy się? Pomogę mu. - spytałam tego, który przejął dowództwo.
- Nie. Rebelianci mogą się pojawić w każdej chwili i z każdej strony. Lepiej iść do szpitala. Tam będzie najbezpieczniej.
Tak jak rozkazał, tak zrobiliśmy i pomimo jęków Grubbsa ciągnęliśmy go dalej. Upał był niemiłosierny, do tego ogromny wysiłek przy przeciąganiu rannego. Brakowało mi tchu, pot lał się ze mnie i czułam, że powoli zaczyna brakować mi siły. Na szczęście dotarliśmy do głównego budynku szpitala. W środku przywitało nas dwóch żołnierzy i kilka pielęgniarek. Pomogli mi oni położyć Grubbsa na łóżku i nie czekając na nic, wraz z pielęgniarkami zajęłam się nim.
Po rozebraniu go z kamizelki i górnej części odzieży, moim oczom ukazały się dwie rany postrzałowe. Byłam pewna, że dostał w płuco, dlatego nie mógł oddychać. Osłuchałam go a potem wykonałam USG dla pewności, co tylko potwierdziło moje przypuszczenia. Miał odmę, a jego stan się pogarszał. Coraz mocniej kaszlał aż ostatecznie stracił przytomność. Musiałam wykonać nakłucie w celu odessania powietrza. Niestety, dało to tylko chwilowy efekt poprawy, więc konieczny był drenaż jamy opłucnowej. Wprowadziłam dren, umożliwiający odprowadzenie nagromadzonej krwi i powietrza w płucu. Dzięki temu udało się go ustabilizować. Teraz musiałam jak najszybciej go zoperować, aby wyciągnąć kule i zatamować krwotok. Przetransportowaliśmy go na salę operacyjną. Nie miałam drugiego lekarza do pomocy. Byłam tylko ja i trzy pielęgniarki. Musiałam sobie radzić. W szpitalu, oprócz mnie, było dwóch lekarzy, ale i oni ratowali komuś życie, więc nie mogli mi pomóc. Czekała mnie bardzo ciężka operacja…
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top