00:33
Uderzenie. Głośne. Następują po nim kolejne dwa, robiące więcej hałasu, niż poprzednie huknięcie. Kulę się. Przywieram plecami do klatki piersiowej Andy'ego. Obejmuję ramionami galaretowate ciało. Mrugam. Wypatruję przyczyny hałasu. Dochodzi on z całkiem bliska, zupełnie jakby epicentrum zlokalizowane było pod łóżkiem. Panikuję. Pocę się. Nieruchomieję.
Ciemne tło za oknem przybiera bardziej zacienioną formę. Jakby przesłonione płachtą, z której wyodrębnia się kształt. Upadły anioł. Demon. Nieuchronne przeświadczenie, że ktoś tam stoi. Że wpatruje się w nas. Cień się porusza. Kładzie szkarłatną dłoń na szybie. Gapi się. Czeka.
— Andy — szepcę, szturchając ręką Biersacka. — Andy, ktoś jest za oknem.
Andy wierci się. Rozluźnia uścisk na mojej dłoni. Budzi się i ziewa.
— Co? — odzywa się po dłuższej chwili, nieco bełkotliwie.
— Ktoś stoi za oknem i się na nas patrzy.
Zerkam na niego. Gwałtownie podnosi głowę z poduszki, zapewne spoglądając w piekielne miejsce. Nic nie mówi.
— Co do...?
Nie kończy. Rozlega się kobiecy krzyk. Wstrząsający. Sprawiający, że oboje podrywamy się z łóżka. Mrożący krew w żyłach. Narzucam szlafrok. Zbiegam za chłopakiem na dół. Zapalam światła. Słyszę lamenty. Jęki rozpaczy. Szlochy.
— Co się stało?! — wrzeszczy Juliet. Dłoniami błądzi po twarzy jednej z bliźniaczek. — Dlaczego?!
Zamieram. Chrześniaczka Andy'ego jest sina. Twarz przybrała kolor trupi, nieodwracalny. Zielone tęczówki przysłoniła pośmiertna zmiana. Przypominają mleko, niegdyś pite przez nią od matki. Oczy skierowane na mnie. Oskarżycielskie. Warczące jednoznaczne określenie, mrożące krew w żyłach. Napiętnowanie na szyi. Palący ślad. Zaciśnięty kabel lampek choinkowych. Przerwany rdzeń kręgowy. Przecięta linia życia.
Cofam się. Opieram o barierkę. Powstrzymuję ostatkiem sił przed upadkiem.
Wszystko skończone. Zabójca jest wśród nas.
Drżę. Oplatam się ramionami. Mam ochotę zwymiotować. Biersack patrzy na mnie. Nie wygląda na pewnego swojej racji. Wie, że to nie ja się pomyliłam. Tylko ja spodziewałam się, co nastanie. Teraz pozostała jedynie śmierć.
— Telefon nie działa — rzuca Amy, wychodząc z kuchni. — Nie ma nigdzie zasięgu.
— Jak to możliwe?! — unosi się partner Juliet. Tuli do siebie drugą z bliźniaczek. Bardziej przerażoną niż jakakolwiek osoba w tym pokoju. — Tu zawsze jest zasięg!
— Nie dzisiaj — mruczę, pomimo spojrzenia wokalisty. — Mówiłam, Andy, żebyście wyjechali.
Moją uwagę przykuwa Caroline, która nagle zaczyna szarpać ojca za dłoń. Nie boi się. Nie w tym nagłym momencie. Nie umiera ze swoją siostrą jak parę sekund temu. Unosi kąciki ust, niedorzecznie do sytuacji. Bez znaczenia, że jej mama reanimuje Charlie. Płacze. Krzyczy. Pospiesza Amy, swoją matkę.
— Tato, tato! — ćwierka radośnie Caroline, co denerwuje jeszcze bardziej mężczyznę. Wyrywa dłoń z jej uścisku. Nie psuje humoru dziewczynki. Rozwesela. Wreszcie zwraca w jakiś sposób na nią uwagę. — Tato, widziałam świętego Mikołaja! Dał prezent Charlie i powiedział, że da nam je wszystkim!
— Widziałaś świętego Mikołaja? — rzuca Andy. Robi kwaśną minę. — Mikołaj nie istnieje.
— Istnieje! — zaprzecza szybko. — Widziałyśmy go! Bawił się z choinką!
Ściągam brwi. Mam gęsią skórkę na rękach. Nie z powodu zimna. Kieruję wzrok na drzewko, stojące w głębi salonu. Wstrzymuję oddech. Świerk potężny, malowniczy przekształcił się w monstrualne drzewo, rodem z horrorów. Igły zaległy na podłodze. Suche gałęzie zdobią oszpecone ozdoby świąteczne. Poprzerywane łańcuchy. Potłuczone bombki. Odtrącone laski cukrowe. Brak kolorowego łańcucha światełek. Podrapane prezenty.
— Andy, wyjdźmy stąd — proszę, podchodząc do niego. — Zabierajmy się jak najszybciej. Andy, on tu jest, zabije nas wszystkich...
Rick wbija paznokcie w moje ramiona. Mierzy gniewnie spojrzeniem. Szarpie. Jest wściekły.
— O czym ty, do cholery, mówisz?! — krzyczy. Silnymi rękoma rzuca mną na prawo i lewo. — Kobieto, czy ty jesteś niepoważna?!
— Ej, zostaw ją! — warczy Biersack. Nie wie, że w ten sposób tylko zaostrzy nieciekawą sytuację.
— Moje dziecko zostało powieszone, a ty chcesz uciekać?! Ty to zrobiłaś?! Gadaj!
— Ja... — wykrztuszam, lecz przerywam.
W mieszkaniu rozlega się dźwięk muzyki. Wesołej. Godnej Alvina i wiewiórek. Towarzyszą jej charakterystyczne uderzenia jakby metalowych części. Uścisk Ricka się rozluźnia. U szczytu schodów pojawia się barwny punkt. Światła zabawki odbijają na powierzchni ścian. Plastikowa karykatura Mikołaja uderza bezlitośnie dwoma talerzami. Nie wzrusza mnie to. Dopiero kolor jego oczu, powoduje, że żołądek podchodzi mi do gardła. Biały. Bez źrenic. Bez jakiegokolwiek wyrazu.
Gałki istoty bez serca.
— Co się...
Światła gasną. Zapada ciemność.
Teatr świetlny się kończy.
Pozostaje niewidzialna walka.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top