4
Jason dopadł małego uciekiniera. Złapał Rose za sweter i pociągnął do siebie. Nie przewidział tylko, że siła, z jaką to zrobił, powali ich dwójkę na podłogę. Rose wydała z siebie okrzyk i uderzyła w niego z takim impetem, że zwaliło ich to z nóg, a w efekcie końcowym wylądowała na Jasonie.
– O matko – jęknął, czując przeszywający ból w plecach, mając na sobie rozpłaszczoną dziewczynę.
– Diabli cię tutaj nadali – mamrotała pod nosem Rose, próbując jakoś sturlać się z mężczyzny, zdają sobie sprawę, gdzie były jego ręce.
– Złaź ze mnie, kobieto – wystękał Jason.
– To puść moje piersi!
– Co?
– Cholera, zabieraj łapy kretynie, z moich cycków!
Dopiero teraz Jason zdał sobie sprawę, gdzie trzyma dłonie. Szybko je cofnął, a Rose sturlała się z niego, wstała i zmierzyła go wkurzonym spojrzeniem. Sam się powoli podniósł z podłogi, po czym wyprostował się i zmierzył Rose takim samym rozjuszonym wzrokiem swoich szarych oczu.
– To wszystko twoja wina – warknął.
– Że niby co? – zapytała zaskoczona.
– Było nie uciekać, przez ciebie teraz bolą mnie plecy.
– Przeze mnie? Ty... – Chciała dodać coś jeszcze, ale do kuchni zajrzała babcia Jasona, więc zmilkła, żeby nie narobić zamieszania.
– Jak tam? Kiedy możemy liczyć na coś do zjedzenia? – zapytała z uśmiechem, patrząc na swojego wnuka i sąsiadkę stojących naprzeciw siebie niczym dwa nastroszone koguty.
– Raczej nie dzisiaj – odezwała się Rose. – No chyba że pani wnuk nauczy się dobrych manier.
– Jason, co znowu zrobiłeś?
– Dlaczego wiecznie ja zostaję o coś oskarżony? Doszło do małego wypadku, ale to nie była moja wina – bronił się.
– Jak zwykle ty niczemu nie jesteś winny – prychnęła Rose.
– Za kwadrans oczekujemy kolacji, więc radzę wam się pospieszyć – odezwała się śpiewnie pani O'Connell i wyszła, jak gdyby nigdy nic.
– Twoja babka jest niemożliwa – stwierdziła.
– Powiedz mi coś, czego nie wiem. To co robimy? – zapytał Jason.
– Chyba kończymy, albo raczej zaczynamy. Dostaną tylko makaron z kurczakiem. Nie będę gotować nic więcej.
– To się wyrobimy.
We dwójkę uwijali się szybciej niż zazwyczaj. Oczywiście, nie rozmawiali ze sobą. Żadne nie chciało zaczynać tych głupot między nimi, ale też starali nie wchodzić sobie w paradę. Bo
równo kwadrans później jedzenie wylądowało na zastawionym stole, przy którym rozsiedli się dziadkowie Rose i Jasona, patrząc na młodych z uśmiechem.
– A to tak o suchym pysku będziemy jeść...? – mruknął starszy pan i puścił oko do gospodyni domu.
– A kolacja to za mało? – zapytała Rose, mając dosyć dzisiejszego wieczoru oraz dnia.
– Ale jakieś winko, naleweczka by się zdała.
– Dziadku, wybacz, ale nie wzięłam nic takiego, więc musi wystarczyć ci woda.
– Ale my coś mamy. Jason – babcia blondyna spojrzała na swojego wnuka – w kuchni znajdziesz butelkę. Szafka przy lodówce, dolna półka.
Jason nie dyskutował z babcią. To była taka osoba, że jakby jej nie podał trunku, poszłaby i wzięła sobie sama, dlatego wstał i wyszedł. Po chwili wrócił z butelką wina. Nalał wszystkim, tylko nie Templeton. Jeśli chciała się napić, musiała zrobić to sama. Zajął swoje miejsce i zaczął jeść, co jakiś czas zerkając na blondynkę, która najwyraźniej nie zrobiła sobie nic z tego, że on nie nalał jej wina. Ba, ona wyglądała na zadowoloną. Czyżby taka kobieta nie piła alkoholu? Była taka opcja, a on nie wziął jej pod uwagę. Zresztą to nie było ważne, tylko to, że był spokój. Jakoś wyjątkowo nie miał ochoty jej w tej chwili dogryzać, był zajęty myśleniem o wyjeździe i grzebiąc w swoim talerzu, za to ich dziadkowie nagadać się nie mogli.
– O czym wy mówicie? – zapytała Rose, która w pewnym momencie uniosła głowę znad jedzenia i spojrzała najpierw na dziadka, potem na babcię Jasona, po czym na samego Jasona, który zaprzestał jedzenia.
– O świętach – odpowiedziała bez wahania starszy pan.
– A co ze świętami? – Do rozmowy włączył się Jason. – Przecież wyjeżdżamy za dwa dni.
– Tak jakby nie wyjeżdżamy – mruknęła jego babcia, sięgając po kieliszek z winem.
– Jak to: nie wyjeżdżamy? Zarezerwowałem hotel, sama chciałaś jechać. Trułaś mi o tym od kilku miesięcy. A teraz mówisz, że nie wyjeżdżamy?
– Zmieniłam zdanie. – Wzruszyła ramionami.
– Zmieniłaś zdanie? – Jason odsunął od siebie talerz, tracąc apetyt. – Kiedy miałaś zamiar mi o tym powiedzieć?
– No przecież właśnie ci mówię.
– Dziadku? – powiedziała z naciskiem. – Co wy – wskazała na ich dwójkę – knujecie?
– Nic, zupełnie nic – zaprzeczył.
– Dlaczego mam wrażenie, że robicie coś za naszymi plecami? – Zmrużyła na nich oczy, nie wierząc w zapewnienie mężczyzny.
– Nic takiego nie robimy, prawda, Neli?
– Oczywiście, że nie. Przecież to nic złego chcieć spędzić święta we własnym domu. To żadna zbrodnia. Dlatego nie rozumiem, o co tyle hałasu.
– Ale wy dwoje – Rose wycelowała palec w staruszków – za dobrze się bawicie. Coś przed nami ukrywacie. Chcę wiedzieć co – naciskała, bo Jason siedział spokojnie, jakby go to nie interesowało.
– Kochanie – zwróciła się do niej starsza pani – to nic takiego. Po prostu postanowiliśmy razem z twoim dziadkiem, że tegoroczne święta spędzimy razem, we czwórkę.
Rose o mało nie zadławiła się makaronem, który właśnie przełykała. Jason był tal usłużył i klepnął ją w plecy tak mocno, że z wrażenia upuściła widelec i zaczęła kaszleć. Kiedy w końcu mogła nabrać powietrza, nie wytrzymała i ryknęła:
– Nie ręczę za siebie, jeśli jeszcze raz tak zrobisz! Co to ja jestem, krowa na pastwisku, żeby mnie tak klepać?! Zabieraj ręce! – wrzasnęła.
– Przesadzasz, chciałem tylko pomóc.
– Nie prosiłam. – Odsunęła talerz, zmierzyła wzrokiem babcię i dziadka, po czym wypaliła: – Nie wiem jak wy, ale ja święta spędzam u siebie w domu, więc...
– Idealnie! – Dziadek Rose zatarł dłonie zadowolony. – O tym właśnie mówiłem z Neli.
– To znaczy o czym? – Coraz mniej jej spodobało to, gdzie zmierzała ta rozmowa.
– Zrobimy święta u nas – odpowiedział, na co dziewczyna zacisnęła szczęki. – Bez urazy, Jasonie, ale Rose gotuje lepiej... Chociaż będziesz musiał jej pomóc, bo...
– Bo? – zapytali jednocześnie Rose i Jason.
– Tak jakby zaprosiliśmy kogoś jeszcze.
– Kogoś to znaczy kogo, babciu? – Jason chciał wiedzieć, co ta dwójka uknuła.
– E tam – machnęła od niechcenia ręką – tylko kilku naszych wspólnych starych znajomych.
– Kilku znajomych? – Rose nie kryła zaskoczenia. – Ilu?
– Niech no policzę – odezwał się jej dziadek i zaczął wymieniać: – Paul, Tom, Gracie...
– Lu, Sammy oraz Katie – dokończyła pani Neli. – Mają jakiś remont i nie mieliby gdzie spędzić świąt, więc ich zaprosiliśmy.
– Więc ich zaprosiliście – powtórzył blondyn po swojej babci. – Pięknie, będzie istny bal emerytów – prychnął.
– Przepraszam, ale ja wychodzę. – Rose wstała od stołu. – Jason cię odprowadzi, dziadku.
– Siadaj, musimy to omówić – nakazał jej starszy pan.
– Nie. Szkoda, że nie zapytaliście nas o zdanie, tylko urządziliście sobie samowolkę – rzuciła wściekła, po czym ruszyła do wyjścia.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top