Kapitan.
Kapitanie, mój kapitanie, nasza straszliwa podróż skończona,
Oto nagroda przez nas zdobyta, statek przeszkody wszystkie pokonał.
Walter Whitman
Gdy Charles miał trzynaście lat, jego matka martwiła się, że ma depresję. Oglądał ten sam film, czytał jedną, góra dwie książki, jego pożywką była kawa, której wypijał nienormalne ilości jak na tak młody wiek, a dodatkowo - nie robił nic, co powinien jak na względnie szczęśliwe dziecko. Nie miał przyjaciół, toteż relacje międzyludzkie były dla niego czymś zupełnie obcym. I choć wtedy pospiesznie wyciągnęła wnioski, później obawy jego mamy potwierdziły się, ponieważ rok po jej "zdiagnozowaniu" tego schorzenia, faktycznie go dopadło.
Gdy matka zmarła.
Nie był również fanatykiem aktywnego spędzania czasu, a raczej poświęcania się temu, co istotne w egzystencji. Czyli w zasadzie niczemu. Sądził, że życie to jedynie ulotny moment w całej podróży, która tak czy siak prowadzi do ciemności - śmierci, lecz on sam tego słowa nie darzył sympatią, a wręcz unikał go, jak tylko mógł. Nie tyle co uważał je za krzywdzące czy smutne, co po prostu było jego codziennością. Dzień w dzień od dokładnie stu siedemdziesięciu trzech poranków i wieczorów, słyszał jedynie "śmierć", "umrzesz", "korzystaj póki możesz" i inne zdania, o które nikt nie prosił, a też nikt ich nie potrzebował.
Przecierając dłońmi zaspane oczy, spojrzał na cyfrowy budzik, który wielkimi, czerwonymi znakami pokazywał również datę.
24 grudnia, godzina 7:53
- Zaczynamy przedstawienie. - stwierdził ze sztucznym zadowoleniem, które wkradało się na jego usta co roku o tej samej porze.
Można było mu zarzucić wiele, ale nie to, że był nieszczęśliwy. Z drugiej strony samo "szczęście" było słowem przesadnie dobrym jak na stan, w którym się znajdował. Co prawda, przez cały rok uchodził za uśmiechniętego i życzliwego dla wszystkich osiemnastolatka, lecz gdy przychodziły Święta Bożego Narodzenia i okres po nich... Uśmiech robił sobie urlop.
Wyplątawszy się z kołdry, dotknął stopami zimnej posadzki, prędko zrywając się do pionu, czego szybko pożałował. Jego słabe i z każdym dniem coraz bardziej sypiące kości dały się we znaki, a on sam czuł, jak ziemia runie mu pod nogami. Zawirował próbując utrzymać równowagę, by po chwili pokuśtykać w stronę szafy. Zabrał co najpotrzebniejsze, nie wysilając się nad wybraniem odświętnego ubioru - spodnie dresowe zawsze były najlepszym wyborem. W czerwcu, na urodziny, w Boże Narodzenie i na pogrzeb zapewne też.
Ubrawszy się w wygodny, szary komplet udał się do łazienki. Oparł cały ciężar ciała na dłoniach spoczywających na kancie umywalki, spoglądając na swoją twarz. Podkrążone i bez żadnego wyrazu oczy, ziemista cera i popękane usta. Ze zdrowego nastolatka którym był kilka lat temu, zostało jedynie marne wspomnienie wciąż zamieszkujące jego osiemnastoletnie, wyniszczone ciało.
- Niby żywy, a jednak trup.
Marudził pod nosem, odkręcając kurki w kranie. Umyła zęby, zmierzwił włosy wodą, by choć trochę ułożyć niesamowity nieład panujący na jego głowie i był gotowy na kolejny dzień. Wychodząc z łazienki kątem oka spojrzał na zegarek, utwierdzający go w przekonaniu, że wszystkie dotychczasowe czynności zajęły mu tylko kwadrans, toteż do najważniejszego punktu dzisiejszej, jak i każdej, doby miał jeszcze niespełna godzinę.
Zrobił tak, jak codziennie. Pościeli łózko, posprzątał leżące tu i ówdzie skarpetki nie do pary czy porozrzucane kartki, połknął kilka tabletek i chwycił książkę, w którą miał zamiar zatopić swoje myśli przez najbliższe pół godziny. Zapalił lampkę nocną stojącą na szafce przy łóżku, ponieważ jak zawsze - rolety były opuszczone w dół, a w całym pokoju było dość ciemno. Zakładając okulary korekcyjne na nos, zlustrował nadszarpniętą czasem okładkę, na której widniał złoty napis.
"Walt Whitman: Źdźbła trawy."
Otworzył na stronie, którą zaznaczył zgiętym rogiem kartki, a przed oczami ukazały mu się liczne zapiski, zakreślenia i rysunki. Charles'owi od zawsze mówiono, że książki trzeba szanować, a więc wiedział, że nie powinien tego robić. Dlatego też robił to nagminnie. Sam nie wiedział czy buntując się, podbudowuje własne, rozpadające się na kawałki, ego, czy dlatego, by dopiec ojcu. Jednak nie przestawał, a każda - z jego szerokiego zbioru lektur, bogatych w dokładnie dwie książki - była przesiąknięta granatowym atramentem.
Wybiła dziewiąta. Zatracając się w tomiki Whitmana czas umykał mu przez palce. Gdy czytał świat dookoła nie istniał, a on przenosił się do fikcyjnego miejsca, w którym chciałby żyć - a nie pusto egzystować.
Dźwignął się na przedramionach, wysłuchując kilku przestawiających kręgów i powtórzył czynność sprzed godziny, sprawiającą mu okropny ból - czuł, jak każda, najmniejsza kość wbija mu kolejna igiełkę, powodując cierpienie. Z kolejnymi centymetrami bliżej dotknięcia stopami ziemi miał wrażenie, jakby igły wbijały się coraz głębiej, a on odchodził do świata zmarłych. Najgorszemu wrogowi - gdyby w ogóle takiego miał - nie życzyłby tego, co on znosił od dłuższego czasu.
Gdy udało mu się stanąć na chybotliwych nogach, chwycił telefon, założył kapcie i wyszedł z pokoju. Idąc białym, sterylnym korytarzem witał się z każdą mijaną osoba, w tym zamieniając krótka rozmowę z grono jego ulubionych pielęgniarek - ciężarna Rosie z burzą złotych loków, Iris na emeryturze, obwieszona kolorowymi naszyjnikami i bransoletkami od młodszych pacjentów i Jasmine - mimo pozorów, kruczoczarnych włosów i przenikliwego spojrzenia, była niesamowicie ciepłą, ale i zdecydowaną kobieta. Jego ulubione trio jedynych przyjaciół jakich posiadał. No, oprócz Davida.
- Kawa, złociutki.
Zaczęła Iris, spoglądając na chłopaka spod okularów. W głębi duszy uwielbiała go najbardziej ze wszystkich pacjentów, jakich poznała. Uważała, że wyróżniał się na tle innych przede wszystkim inteligencją i humorem, który dopisywał mu codziennie.
- Ratujesz mi życie, przepiękna wybawicielko. Idziesz może na jakąś świąteczną randkę na świetlicy dla seniorów?
- Pan Harris ostatnio się koło niej kręci, dobry facet. Z poczuciem humoru, ale samobójczymi odruchami. Dwie paczki papierosów przy tak poważnych przerzutach do płuc to niezbyt mądre wyjście.
Zza rogu wyłoniła się złotowłosa Rosie, ubrana w różowy, obcisły golf, podkreślający jej brzuch ciążowy. Charles nie miał pojęcia, dlaczego w czasie, gdy lada dzień może urodzić, ona nadal pracowała i zajmowała się chorymi. Ale taka już była Rosalyn.
- Jak się ma młody Charles?
Chłopak zagadał Rosie, spoglądając na brzuch. Odkąd dowiedział się o ciąży (a był pierwszym, który otrzymał ta informację - nawet przed mężem blondynki, ale lepiej mu tego nie mówić) wszyscy nazywali tą fasolkę rosnącą w środku Rosie młodym Charlesem. Samej kobiecie nie podobało się to określenie, jednak jej słabość do bruneta wygrała nad tym, co słuszne.
- Przestańcie wszyscy! Nie nazwę córki Charles.
Warknęła, co w jej wykonaniu było niesamowicie śmieszne. Jej piskliwy głos w zestawieniu z rumieńcami nie dość, że dodawał jej uroku, to odbierały stanowczość.
A właśnie. Warto wspomnieć, ze młody Charles od początku był uważany za chłopca, jednak później okazało się, że imię Charles nie jest zbyt adekwatne do płci.
- To, że będziesz mieć córkę nie wyklucza nazwania jej Charles. Nikt by się nie obraził, a jestem pewna, ze byłaby ci wdzięczna mając imię po tak wspaniałym chłopaku, jakim jest ten tutaj, uzależniony od kofeiny, Charles Keating.
Jest i ona - Jasmine. Ciemny promyk słońca, gaszący każdą możliwą nadzieję. Asertywna i mocno stąpająca po ziemi, lecz nieszczędząca sobie dopiekliwych rozmów. Uwielbiała przedrzeźniać się z Rosie, udając, ze się nie lubią. Może i by im to wychodziło, gdyby nie fakt, ze były kochającymi siostrami.
- Jak się dzisiaj czujesz, co?
Iris straciła się do rozmowy, zwracając na siebie uwagę chłopaka. Jak się czuł? Wyjątkowo i niezmiernie okropnie, jednak jak to on - nie powie tego wprost.
- Tak jak wyglądam.
- Dziecko, wyglądasz na przemęczonego.
- A dla mnie jak narkoman z ładna buźką nieudanego księcia.
Dopowiedziała Jasmine, szturchając chłopaka w ramię. Lubili sobie dogryzać, dlatego robili to nagminnie. Nie było chwili przerwy w nagabywaniu, a też takowej nie potrzebowali - bo po co?
- Biorę przykład z mojej ulubionej pielęgniarki.
Jasmine przykrywką oczy, mierzwiąc włosy Charles'owi. Ten natomiast tylko wybuchnął śmiechem, czego sam się po sobie nie spodziewał. Ten dzień, a on się uśmiecha. Od lat w Wigilie nie widział siebie w takim stanie, a co dopiero trójka pielęgniarek, która traktowała go jak własnego syna czy wnuczka - były wniebowzięte, że choć na chwilę na jego markotnej i posmutniałej twarzy pojawił się uśmieszek.
- Młody, leć do biblioteki, minuty ci lecą.
Zaproponowała Rosie, dobrze wiedząc, że rozmowa dla chłopaka była tylko przystankiem w drodze do innego miejsca, a on z każdą kolejną sekundą coraz bardziej się niecierpliwił. Zabrał w pół pełną kawę, wymienił kilka uśmiechów z pielęgniarkami i pognał do wyjścia z oddziału. Pokonał ogromne schody, w których zawsze liczył stopnie, jednak nigdy nie udawało mu się dobrze doliczyć do ostatniego schodka. Kilka zakrętów, dwa długie korytarze i był na miejscu. Szpitalna biblioteczka w której przesiadywał zdecydowanie zbyt często. Tak jak wspominałam, czytał tylko dwie książki, toteż jego wyprawy do biblioteki nie polegały na zagłębianiu się w lektury. No, przynajmniej tak mówiły trzy kobiety, na co Charles jedynie przewracał oczami, choć w głębi duszy musiał się z nimi zgodzić. Nie chodził tam czytać. Chodził tam dla niej.
Wszedł do środka, ostrożnie zamykając drzwi, by nie zakłócić ciszy panującej w pomieszczeniu. Mimo starań, za każdym razem efekt był taki sam - równo o dziewiątej rano, gdy wszyscy zaczynali gromadzić się w otoczeniu książek, ogromny huk ciężkiej, drewnianej płyty, wywołany "ostrożnością" Charles'a, przerywał im spokój. Przymknął powieki, z jednej strony przez hałas, a z drugiej - by spojrzenia każdego czytelnika, widocznie poddenerwowanego sytuacją, nie drążyły dziur w jego źrenicach.
Zawstydzony udał się do stolika pod oknem, przez które przebijały się kolorowe promienie. Witraże wypełniały całe ramy okien, sprawiając, że biblioteka tonęła w kolorowych strugach światła. Było to jedno z dwóch miejsc, przepełnione kolorowymi szkiełkami, w którym potrafił przesiadywać i co ważniejsze - spokojnie, bez gniewu, spędzać czas.
Zaaferowany wpatrywaniem się w okna nie zwrócił uwagi, gdy do stolika dosiadł się jego przyjaciel. David Jennings. Zbyt wesoły brunet jak na stadium raka w którym się znajdował, jednak czerpiący radość z każdej chwili.
- Nie wskrzesisz Whitmana wpatrując się w okna, wiesz o tym?
Parsknął, unosząc brew. Charles nie obdarzył go ani jednym spojrzeniem, ponieważ nawet nie przejął się jego obecnością. Dzień w dzień było tak samo, identyczna sytuacja. Dosiadał się do stolika, rozmawiali o wszystkim i o niczym, Keating tonął w "Źdźbłach trawy" lub "Stowarzyszeniu umarłych poetów", gdy David przeglądał profile dziewczyn na portalach randkowych. Wszystko było identyczne, a w pewnym momencie zwyczajne i nudne. Najzwyklejsze pod słońcem.
- Poznałem dziewczynę.
- I co dalej?
- Jak to co? Jest świetna!
- Klepiesz ten sam tekst, dzień w dzień. Rano poznajesz dziewczynę, w południe się z nią spotykasz, po obiedzie badacie swoje gardła, a wieczorem przestajesz jej odpisywać, gdy ona chce czegoś poważniejszego. Cos pominąłem?
- Z niektórymi jeszcze chodzę do łóż...
- Nie kończ. Zrozumiałem.
- Wiesz, jak to się nazywa?
Nachylił się nad stołem, przybliżając do przyjaciela.
- Carpe diem, drogi Charlesie.
Motto Davida Jennings'a. Korzystał póki mógł, a wiele chwil mu nie pozostało. To on pokazał Charles'owi książkę, jak i film, gdzie to motto "zmienia życie".
I faktycznie zmieniało.
To nie tak, ze Keating nie korzystał z życia. On po prostu nie lubił się spieszyć, co prowadziło do zguby, zważając na jego chorobę. W stanie, w którym się znajdował, nie było czasu na przerwę, odpoczynek czy brak pospiechu. Rak nieustannie go gonił, będąc wciąż krok za nim. Jednak pewnego dnia będzie krok przed nim. Dzień, gdy dobiegną do mety, a Charles będzie na przegranej pozycji.
- Mógłbyś brać ze mnie przykład, a nie tylko gapić się na blondynę.
Właśnie, blondyna. Charles na słowa przyjaciela uświadomił sobie, że dzisiaj jej nigdzie nie widział. Zwykle zajmowała parapet, wyłożony poduszkami, gdzie najczęściej widziano ją z "Wielkim Gatsbym". Jednak wtedy nie było jej ani tam, ani nigdzie indziej w całej bibliotece. Przez głowę chłopaka przewijało się multum myśli, jednak nie dopuścił do siebie tej najgorszej. Ze jej miało nie być.
Zawiesił wzrok między regałami, rozważając każdą możliwą opcję. Nie zwracał uwagi na cały otaczający go świat, a jedynym, co dla niego się liczyło, była ona.
Ona, której imienia nawet nie znał. Którą od długiego czasu jedynie obserwował, bojąc się nawet przedstawić. Był jak cień, który z jednej strony chciał ją poznać, ale z drugiej chorobliwie się bał. Czego? Sam nie wiedział, ale z z nią - wszystko było inne.
- Mówię do ciebie, głupku.
Z zamyślenia wyrwał go głos przyjaciela. Gdy on sam nie reagował na nic, David dwoił się i troił, by przywrócić go do życia. Klaskał mu przed oczami, szarpał za ramię, uderzał książką o blat - oczywiście delikatnie, by nie zakłócać spokoju innym czytelnikom - a w końcu jego donośny głos sprawił, że brunet wrócił do teraźniejszości.
- Mówiłeś coś?
- Widziałem ją na świetlicy. Żyje. - Prychnął, choć Keatingowi nie było ani trochę do śmiechu. Bał się, ale tym razem nie przez nią, a o nią.
- Idź, Romeo. - Machnął ręką w stronę drzwi. - Julka ci ucieknie.
- Już mnie wyganiasz?
- Ja cię nakierowuje na słuszną drogę. Wątpię, że cokolwiek zyskasz stąd wychodząc, bo i tak z nią nie zamienisz słowa, ale mogę się łudzić i okłamywać samego siebie, że jeszcze będą z ciebie ludzie. Zaraz do ciebie przyjdę, tylko dokończę umawiać się z Ophelia.
- Jesteś wspaniałym przyjacielem. - prychnął Charles, zabierając swoją lekturę i pusty kubek po kawie. Zaczął kierować się do wyjścia, a za plecami usłyszał krzyk, przerwany grupowym syknięciem w geście uciszenia.
- Carpe diem, Keating!
*
Na świetlicy zaczęło zbierać się coraz więcej osób, wypełniając kolorową salę po brzegi. Wszystko wyglądało naprawdę magicznie - przystrojona scena, ozdobiona choinka, mieniąca się światłem kolorowych lampek, a nawet Święty Mikołaj, który co prawda powinien wysłuchiwać życzeń dzieci, lecz preferował miejsce przy bufecie i grzane wino. Wino, które już mocno przeniknęło w jego żyły...
Charles zajął siedzenie w ostatnim rzędzie, by mieć wgląd na całą salę. Nie lubił być w centrum uwagi, a co ważniejsze - w każdej chwili mógł zobaczyć ją. Mimo, że David poinformował Keatinga o rzekomym pobycie na świetlicy, blondynki niestety nie było. Gdy tutaj przyszedł jedyne, co zastał, to udekorowana sala i wstawiony dziadek z Bieguna Północnego. Wtedy dopiero przypomniał sobie co miało się dzisiaj dziać. Szczerze, nie interesowało go to ani trochę, więc naturalnie o tym zapomniał. Przedstawienie Bożonarodzeniowe.
Co roku w londyńskim szpitalu Świętego Tomasza organizowano sztukę teatralną. W poranek pierwszego dnia świąt dzieci przebywające w szpitalu wraz z tymi z pobliskiego domu dziecka, wcielały się w role świętych postaci, śpiewając i tańcząc na tle kartonowej stajenki. Dla Charlesa to były pierwsze takie święta, a co lepsze - pierwsze przedstawienie, które sam chciał obejrzeć. Siedział na krześle ze spełnionymi rękoma, uważnie obserwując a to "aktorów", a to rodziców małych rozrabiaków, które mimo braku sił, dzielnie odgrywały swoje role. Na pozór szczęśliwi i zadowoleni z sukcesów swoich maluchów, a w środku zrozpaczeni widokiem ich cierpienia i bezsilności. Gorszym od raka nie był fakt bliskiej śmierci. Gorszym było bycie bezsilnym rodzicem dziecka, które ma w sobie tego potwora.
Jasełka dobiegały już końca, gdy w zaciemnionej świetlicy, oświetlonej jedynie przez lampki choinkowe i dwa reflektory skierowane na scenę, pojawiła się ona. Od razu przykuła uwagę Charlesa, ponieważ jej złote włosy przepięknie odbijały iskierki światła. Bezapelacyjnie była śliczna, a w oczach Charlesa - najpiękniejsza. I wtedy się przełamał. Patrząc, jak zajmuje miejsce koło starszej pani, stwierdził, że to już czas. Nie mógł przez całe życie nieudolnie próbować, nawet nie znając jej imienia. Stanął na równe nogi, powolnie przeciskając się między ludźmi, by wydostać się z ciasnego rzędu. Okrążył widownię i dostrzegł wolne miejsce po lewo od dziewczyny. Może się bał, a może to tylko jego uprzedzenie w głowie, jednak nie zastanawiał się długo i ruszył dalej. Usiadł na krześle, delikatnie dotykając ramienia blondynki. Spojrzała na niego zza przeciwsłonecznych okularów - po co jej były? - i uniosła wyczekująco brew.
- Kości, a ty? - Zapytał niepewnie, wlepiając wzrok na scenę. Nie odważył się obrócić głowy w stronę dziewczyny, dlatego czekał na jej odpowiedź, mając nadzieję, że odpowie mu w ten sposób.
- Krwi.
Bingo! Tak to już działało. Poznając nową osobę, która - po bardzo zagmatwanych badaniach, obserwacjach i wyliczeniach - miała raka, nie rozpoczynało się znajomości od imienia, ksywki czy chociażby ulubionej postaci z uniwersum Marvela. W przypadku chorych na nowotwór przedstawiało się rodzajem raka, rokowaniami, a po tych informacjach w głowie kalkulowało się, ile mniej więcej druga osoba pożyje i czy jest sens brnąć dalej w znajomość. Bezduszne, ale skuteczne.
- Chrzęstniakomięsak złośliwy. Jestem Charles. - Spojrzał i wystawił dłoń w stronę blondynki, którą ona po chwili zastanowienia ścisnęła.
- Leukemia, Harmony.
Co czuł Charles? Ulgę, że poznał wreszcie jej imię? Zachwyt, jak piękne było? A może dumę z samego siebie, że po kilku miesiącach podziwiania Harmony, wreszcie się poznali i mogą się do siebie zwracać na ty?
- Myślałam, że już nigdy mi się nie przedstawisz.
Dopowiedziała po chwili niezręcznej cieszy. Odwróciła głowę w stronę sceny, z której właśnie schodziły dzieci. Charles wlepiał wzrok w jej profil, przetwarzając słowa, które przed chwilą usłyszał. Nie wiedział czy to jego wymysły czy faktycznie do tego doszło, jednak cokolwiek by to nie było, zabrało mu mowę. Otwierał usta, by po chwili je zamknąć. Chciał coś odpowiedzieć, a jedynie wyglądał jak rzeźba, która czeka aż mucha wleci do buzi. Osoba postronna zobaczyłaby, że sytuacja wygląda komicznie - on z uchylonymi ustami i ona powstrzymującą się od śmiechu. I choć znali się zaledwie kilka minut, poczuli coś, co sprawiało, że czuli się przy sobie niesamowicie komfortowo. Poczuli coś, co nie mogło się nie udać.
*
- Poznałem ją!
Po skończonym przedstawieniu wszyscy się rozeszli, a sam Charles i Harmony nie zamienili ze sobą już słowa. Chciał stwarzać pozory, że ogląda sztukę, jednak ona wciąż czuła jego wzrok na swoim rumianym, ze wstydu, policzku.
- Kogo? - zapytał David leżący na łóżku, zajadający się przekąskami.
- Harmony. - Przyjaciel zmarszczył brwi - Blondynka. - dopowiedział Keating, co rozjaśniło myśli drugiego chłopaka. - Wie jak się nazywam, więc to już duże osiągnięcie.
- Naprawdę, niesamowite. - prychnął, wstając z łóżka. Oparł się o komodę, spoglądając na siedzącego na łóżku, uradowanego bruneta - To co? Po czterdziestce pozna nazwisko? Czy to za dużo?
- Spieprzaj. - warknął. Charles, przewracając oczami.
- Spróbuj się ze mną nie zgodzić, a okłamiesz własną matkę.
Isabella Keating od zawsze powtarzała Charles'owi, że oszustwo to najgorsze, co można zrobić innemu człowiekowi, a przede wszystkim sobie. Okłamywanie kogoś było tak samo poważne jak okłamywanie samego siebie, więc Charles, słysząc słowa Davida, mimo wszystko musiał mu przyznać rację. Nie chciał zawieść mamy, która na każdym kroku pokazywała mu, jak go kocha i ile dla niej znaczy, a co najważniejsze - była w tym szczera.
- Wracając. - Charles wychrypiał po chwili ciszy, gdy w głowie powracały wszystkie wspomnienia z mamą. - Wydaje się naprawdę w porządku.
- W porządku? Pół roku się na nią gapisz i jest "w porządku"?
- Nie to miałem na myśli. Jest naprawdę miła.
- Miła? Ile ty z nią rozmawiałeś, Keating?
- Minutę, może półtorej.
David parsknął śmiechem, kręcąc głową.
- Zamieniłeś z nią dwa zdania i jest miła oraz w porządku?
- O co ci chodzi?
- Więcej epitetów ja potrafiłbym użyć, nie zamieniając z dziewczyną ani słowa.
- Określenie sposobu całowania czy... - wykrzywił się - czyszczenie przełyku, się nie liczy.
- Już nie bądź taki do przodu. Słuchaj, chodzi mi o to, że jest miła, tak? W porządku? To powiedz mi, dlaczego ty tu teraz ze mną siedzisz, a tamtą zostawiłeś i sobie poszedłeś?
- Jest Wigilia.
- A ona nikogo nie ma oprócz nowopoznanego bruneta.
- A ty skąd to niby wiesz?
- Opanowałem do perfekcji nie tylko portale randkowe, ale przede wszystkim szybkie wyszukiwanie ważnych informacji. No wiesz, wolałem ją sprawdzić, może jest płatnym mordercą.
- Dziewczyna, sięgająca mi do ramienia, która ledwo chodzi o własnych siłach?
- Zabójcami są najczęściej ci niepozorni.
- Chryste Panie... - Keating złapał się za głowę, nie dowierzając słowom przyjaciela. Od zawsze uważał, że jest mocno świrnięty, ale tym razem przeszedł jego najśmielsze oczekiwania.
- Wychodzę stąd, bo cię jeszcze skrzywdzę. - oznajmił, kierując się powolnie, na niepewnych nogach, do drzwi.
- Idziesz do kaplicy?
- Nie tym razem. Carpe diem, pamiętasz?
*
Od Wigilii minął tydzień, a dwójka nastolatków po tak krótkim czasie, mimo pozorów, czuła się przy sobie swobodniej niż przy kimkolwiek innym. Co prawda dla Charlesa nie były to łatwe dni, jednak starał się jak mógł, by Harmony nie wyczuła jego humoru. Całe święta spędzili razem, poznając się powoli, zaczynając od ulubionych książek, przechodząc przez filmy i kończąc na niezobowiązujących historiach z przeszłości. Dziewczyna dowiedziała się, że Charles ubóstwia twórczość Walta Whitmana i film "Stowarzyszenie umarłych poetów" gdzie wykorzystano słynna cytat tego właśnie autora. Nawet obejrzeli go razem, jednak Mony nie rozumiała, co w nim takiego niesamowitego. Film jak film, natomiast chłopaka nie raziła niechęć blondynki, każdy ma inne gusta. I wszystko poszłoby naprawdę dobrze, gdyby równo tydzień później, w Sylwestra, Harmony nie siedziała na przedszpitalnej ławce, przemarznięta od stóp do głów, czekając na Charlesa, który spóźniał się już piętnaście minut. Z dziwnego powodu byli umówieni na wczesny ranek, a Harmony przystała na propozycję chłopaka.
Czekała tam przez kolejne dwie godziny.
Nie przyszedł. Postanowiła, że miarka się przebrała i zadzwoni do Davida, od którego numer dostała jeszcze w święta, pytając się gdzie jest nieszczęsny Keating. Kilka głuchych sygnałów przy uchu blondynki, aż wreszcie usłyszała głos wesołego Jenningsa.
- Cześć, blondi! - ochoczo przywitał się, a Harmony mimo wczesnej hipotermii, uśmiechnęła się na sam głos chłopaka.
- Hej, David. Przepraszam, że zawracam ci głowę, ale nie wiesz może gdzie jest Charles? Byliśmy umówieni i nie przyszedł.
- Cholera, nie mam pojęcia. Wczoraj zabalowałem i nie wiem nawet jaki jest dzień - parsknął, co nawet nie zdziwiło Harmony. Znała go tydzień a już wiedziała, do jakiego stanu potrafił się doprowadzić.
- Dziewiąta rano, Sylwester.
- SYLWESTER?! O cholera...
- Co się stało?
- Dlatego nie przyszedł... - mruknął pod nosem, jednak blondynka usłyszała jego szept i nie rozumiała, co nagła zmiana nastroju miała znaczyć.
- David, o co chodzi?
- Słuchaj, byłaś kiedyś w szpitalnej kaplicy?
- Raz, czy dwa. Czemu pytasz?
- Mogłabyś tam teraz pójść? Jestem prawie pewien, że tam przesiaduje. Przyjdę jak się ogarnę, kac mnie męczy.
- Nic dziwnego, alkoholiku. Ale David, czemu niby miałby tam być? W kaplicy, białym rankiem?
- Mony, po prostu tam idź.
Nie wiedziała co to znaczy, jednak postanowiła przystać na propozycję kolegi. Może faktycznie Charles właśnie znajdował się w kaplicy, ale równie dobrze mogło mu się coś stać. Przez miniony tydzień widziała więcej, niż chciała - trudność, jaką sprawia mu poruszanie się; ból, gdy wstaje do pionu czy zwykłe zmęczenie, gdy chociażby przeczesywał włosy grzebieniem. Harmony sama wiedziała, jaki to ból, a nawet można by powiedzieć, że znała jeszcze gorszy - cudem nadal żyła, a według rokowań powinna odejść przed Bożym Narodzeniem. Nie było już ratunku, więc dopóki miała czas, chciała robić to o czym pragnęła - a jedną z tych rzeczy był spokój, którego mogła zaznać wiedząc, że z jej nowym przyjacielem wszystko w porządku.
Rozłączyła się i ruszając na zmarzniętych nogach do środka szpitala, udała się w stronę wschodniego skrzydła, gdzie znajdowała się kaplica. Zwykle była pusta, a jeśli ktokolwiek tam był - modlił się tylko i wyłącznie o zdrowie. Uważała tamto miejsce za pełne cierpienia i braku nadziei, dlatego nieczęsto tam bywała. Pokonała niemałą odległość, okropnie się przy tym męcząc, gdy dotarła do drewnianych, ciężkich drzwi, za którymi znajdowała się owa kaplica. Chwyciła za klamkę, uchylając potężną płytę, a pierwszym co rzuciło jej się w oczy był chłopak siedzący w pierwszej ławce, ślepo zapatrzony w kolorowe światła rozbłyskujące nad ołtarzem.
- Czemu bez przerwy nosisz okulary przeciwsłoneczne? - zapytał brunet, nie racząc posłać Harmony nawet jednego spojrzenia. Dziewczyna niepewnie podeszła do Charlesa, zajmując miejsce przy nim, również wpatrując się w biały, kamienny ołtarz skąpany w wielobarwnych światłach.
- Dlatego - odpowiedziała, zdejmując ciemne szkła z nosa, a chłopak zlustrował jej twarz. - Mam fioletowe wory pod oczami, a nie każdy lubi patrzeć na takie paskudztwa. - chłopak nie odrywał wzroku od zasiniałych powiek, wpatrując się jak zaczarowany w hipnotyzujące, zielone tęczówki - Czemu się tak na mnie patrzysz?
- Lubię patrzeć na to, co piękne. - mruknął szeptem - Zawsze byłaś, natomiast nigdy się nie odważyłem ci tego powiedzieć, ale lubię podziwiać pięknych ludzi. Póki jeszcze mogę.
Oderwał wzrok od Harmony, znów wpatrując się w jakiś punkt. Blondynka nadal obserwowała profil chłopaka, w którym odbijały się kolorowe światła.
- Byłem ćpunem, wiesz? - kontynuował, nie odrywając wzroku - Kiedyś mieszkałem w małym miasteczku pod Londynem, więc wieść się szybko rozniosła. Każdy wiedział o sobie wszystko i wtykał nos w nie swoje sprawy. Niestety wieść, że syn Doktora Keatinga ćpa była dla wszystkich ważniejsza, niż fakt, że moja matka zmarła. Też miała raka. Ojciec się załamał, bo wychował uzależnionego od mety chłopaka, a dodatkowo zmarła mu żon - choć i tak jej nie kochał. Przeprowadziliśmy się do centrum, by uciec od plotek, a u mnie niedługo potem wykryli raka. Ojciec zostawił mnie w tym szpitalu. Och ironio, tym samym, w którym zmarła moja mama. Kiedyś ćpałem, żeby umrzeć, a teraz ćpam morfinę, żeby przeżyć. Carpe diem, śmieszne co? - parsknął, unosząc wzrok na przepiękny witraż, znajdujący się nad ołtarzem. - Niesamowity, prawda? Szkło katedralne z Londyńskiej huty, metoda Tiffany'ego, czarny kontur i patyna, wypalana w 650⁰.
- Skąd wiesz? - wymamrotała, wciąż będąc w szoku po usłyszanej historii Charlesa, a w dodatku wiedzy na temat witraży.
- Moja mama się tym zajmowała, ona zrobiła też witraż.
Harmony była w niemałym szoku, dowiadując się takich informacji. Jedna po drugiej, a każda bardziej zaskakująca od poprzedniej.
- Mam ich pełno w szpitalnym pokoju, porozwieszane w oknach, ale są pozasłaniane roletami.
- Dlaczego?
- Przyszłaś tutaj, bo cię wystawiłem prawda? - odbiegł zręcznie od tematu, unikając odpowiedzi na pytanie. Niesamowite, jak przez cały czas jego głos był pewny, jak pomimo tak raniącej historii, która zapewne nie była łatwa do opowiedzenia, on bez zająknięcia dzielił się nią z dziewczyną, o której nigdy by nie pomyślał, że będzie z nim siedziała w kaplicy, patrząc na kilka kolorowych szkieł.
- Przyszłam, bo martwiłam się, że coś ci się stało.
- Dzisiaj jest Sylwester. Równo rok temu moja mama zmarła. Ostatni raz widziałem ją w ubiegłe święta. Dlatego, przepraszam ale nie byłem zbyt radosny przez ten tydzień. To tak jakbym znów przeżywał tamten tydzień, gdy w Boże Narodzenie dzwoniłem po karetkę, a tydzień później stałem nad trumną.
- Boże, Charles...
- Dlatego nie potrafię patrzeć na witraże. Mimo, że kochałem i będę kochać moją mamę najbardziej na świecie, nie potrafię patrzeć na to, co stworzyła. Tylko tutaj i w bibliotece jakoś to znoszę.
- Te w bibliotece także wykonała ona?
- Tak. Jak się przyjrzysz są tam cytaty Walta Whitmana. Uwielbiała go, a ja to po niej chyba odziedziczyłem. Jedyny autor, do którego żywię jakiekolwiek silne uczucia. W tym, przy dziale z klasykami, jest kilka myśli że "Źdźbeł trawy", a przy literaturze pięknej cały wiersz o śmierci Abrahama Licolna.
- Śmierci Lincolna? Który to dokładnie wiersz?
- Ten zaczynający się od "O kapitanie, mój kapitanie".
***
- Kazała ci to przekazać. - do Charlesa podeszła Iris, trzymająca w ręce kopertę. - Trzymasz się jakoś?
- Jakoś tak. - mruknął, patrząc na zdjęcie Harmony na nagrobku.
- Nie będę wam przeszkadzać, złociutki - odpowiedziała na odchodne, dołączając do reszty zgromadzonych na pogrzebie, zostawiając chłopaka sam na sam z myślami i blondynką.
Był sam, ale nie samotny. Usiadł na ławce, na której wyryte były ich inicjały, spoglądając na kopertę. Zalakowany różowy znaczek i napis na środku "Keating". Otworzył kopertę, która ukazała mu kartki zapisane granatowym atramentem. Przez dwa minione miesiące nauczyła się wiele od Charlesa, a w tym zmiany zwykłego, nudnego długopisu na pióro z duszą. Zabrał się do czytania.
Drogi Charlesie,
Jeśli czytasz ten list, to znaczy, że Iris spełniła moją prośbę. Niemniej jednak, chciałabym ci powiedzieć to, czego nie zdążyłam. Widocznie niesumiennie żyłam z mottem "carpe diem". Nigdy nie byłam dobra w dotrzymywaniu danych sobie obietnic, zresztą jak widać.
Niedawno siedzieliśmy razem w kaplicy, mam nadzieję, że pamiętasz. Odpowiedziałeś mi wtedy swoją historię. Tamtego ranka nie potrafiłam wydusić z siebie żadnego słowa, dlatego robię to teraz. Dziękuję. Za to, że otworzyłeś się przede mną, dzieląc się tak raniąca historia. Zapewne nie było to dla ciebie proste, jednak czuje się zaszczycona, że akurat mnie ją opowiedziałeś. Ja też chciałabym opowiedzieć ci historię. Moją historię.
Zachorowałam kilka tygodni po tym, gdy rodzice wyrzucili mnie z domu. Od zawsze się nie dogadywaliśmy, a wręcz mogę powiedzieć, że w ogóle ze sobą nie rozmawialiśmy. Nie byli w stanie. Codziennie przychodziłam do tego domu, zastając nietrzeźwych ludzi, których z czasem nie potrafiłam nawet nazywać rodzicami. Któregoś dnia zobaczyli, że czytam książkę. Siedziałam na krawężniku podjazdu, ponieważ w środku zgubiłabym się w chmurach dymu papierosowego i oparach alkoholu. Byli na mnie źli, że chce się uczyć, że chce poszerzać swoją wiedzę i coś w życiu osiągnąć. Coś, do czego oni nigdy nie doszli. Tamtego dnia zamknęli drzwi na klucz, a ja nie miałam już domu.
Tak jak wspominałam, jakiś czas później zachorowałam i trafiłam do szpitala z białaczką. Ale wiesz co? Nie było mi smutno. Ja chciałam umrzeć. Bo nie miałam już dla kogo żyć, nie miałam domu, rodziny i przyjaciół. Ale zostałam, a Iris zafundowała mi leczenie. Dwa lata później poznałam ciebie. Nie byłam już sama. Za to również ci dziękuję. Że miałam okazję poznać kogoś tak wartościowego jak ty, a w dodatku zauroczyć się w nim w trzy dni, a zakochać w miesiąc. I jakkolwiek wcześniej zaprzeczałam, że nie da się kogoś pokochać w tak krótkim czasie, tak dla mnie ten czas okazał się o wiele dłuższy i łaskawszy niż przypuszczałam. Spędziliśmy ze sobą tak krótki okres, a zarazem na tyle długi, byś stał się dla mnie najważniejszą osobą w życiu. Zapytałeś się mnie także, dlaczego ciągle noszę okulary przeciwsłoneczne, na co ja odpowiedziałam, że mam ogromne sińce pod oczami. Prawda była też taka, że monochromatyczny świat wydawał mi się lepszy. Ale tamtego dnia, gdy zdjęłam okulary w kaplicy, zobaczyłam świat w blasku kolorów.
Pamiętaj o tym, co powiedziałam ci w styczniu. Możesz być sam, ale będąc z kimś myślami, nigdy nie będziesz samotny. Na zawsze twoja, nigdy samotna.
Kapitanie, mój kapitanie,
Harmony.
______________
Wiek: 16
Nazwa na wattpadzie: AlfaLyraeV
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top