Ciemność

6 grudnia

To wszystko zaczęło się tego dnia, co należy podkreślić z mocą. Akurat stało się tak, że ostatniego miesiąca roku pech natrafił na sojusznika, który z chęcią dobiłby i mnie. Może był to los? Nieunikniony czas? Fetysz nienawiści, którą obdarował mnie świat? Po długich przemyśleniach zrozumiałam, że zabiła mnie sama pycha, determinacja, upartość i myśl, że to jest okej. A nie było już od początku.

Dzień był wyjątkowo podły, co uśpiło moją czujność. Zła na siebie skupiałam się na kłębiących i zawistnych myślach niż na otaczającym mnie świecie, w którym moje oczy nigdy nie powinny się zamykać. Moje spojrzenia jak każdego dnia powinny skakać z jednego punktu na drugi, unikając wzroku niewielu ludzi, a zwracając uwagę na detale. Ich ruchy, mimikę ciała, chód. Nauka o takich szczegółach była przydatna, bo im więcej wiadomo o ludziach tym skuteczniej się z nimi walczy. Kiedyś nie myślałam o tym w ten sposób, lecz wszystko kształtuje człowieka, sprawiając że rysy jakie przyozdabiał zostawały już niezmienne. A to co miało mieć miejsce za równe cztery tygodnie dało mi swego rodzaju pieczęć na wiele lat.

Nie lubię dramatyzować, ale grudzień nigdy się nie zapowiadał dobrze. Zawsze coś na początku musiało się zawalić, przez co pozostawiało to gorzki posmak na resztę miesiąca. Dwa lata temu wyrzucono mnie z pracy przed samym Bożym Narodzeniem, a rok wcześniej spektakularnie wyłamałam się z danej sobie obietnicy o nie wywaleniu się, zlatując ze schodów. Nie widziałam dokładnie powodu, dla którego w tym roku nie miałoby się coś spartaczyć, toteż cierpliwie na to czekałam. Uciekanie przed tym nie miało sensu, taki los mnie czekał i zamierzałam przyjąć to co ma bez zbędnego wiania.

Lekkim krokiem podążałam szeroką ulicą, która biła ciepłem z każdej strony. Dookoła lśniły światła i błyszczące dekoracje. Złote śnieżynki zwisały z lamp, poruszając się wraz z wiatrem. Gumowe naklejki bałwanów, reniferów, aniołków, pierników i mikołajów różnego rodzaju trzymały się na szybach i drzwiach jednorodzinnych domów, które ciągnęły się całą ulicą. Z suchych gałęzi białe lampki zwisały z drzew, które rosły pomiędzy lampami w jednym rządku. Sztucznym śniegiem zostały upryskane krzewy i maleńkie drzewka w ogródkach. Słabe imitacje elfów, reniferów i bałwanów ozdabiały małe tereny przed domami, a nawet moje oczy dojrzały sztucznego czerwonego pana z białą brodą i workiem, wdrapującego się na dach. Zimne płoty zostały owinięte kolorowymi lampkami i łańcuchami. Przez okna wychodził blask ciepłych świateł. Wydawało mi się, iż na języku czuję posmak gorącej czekolady i pierników, co było niemożliwe. Śmiechy i rozmowy rozbrzmiewały w najlepsze, pomimo że do świąt nam było dosyć daleko, czego nie oddawał panujący klimat. Ludzi na ulicy było coraz mniej. Pędzili do domów i rodziny z uśmiechami na twarzach, czego nie mogłam powiedzieć o sobie. Drogę pokrywała cienka warstwa lodu i wystarczył jeden zły krok, a z pewnością nie podniosłabym się.

Skłamałabym mówiąc, iż nie podobał mi się klimat Bożego Narodzenia, co więcej, uważałam, że im wcześniej zacznie się celebrować święta tym zniecierpliwiona przez wszystkich Wigilia będzie wspanialsza. Ten wczesny wystrój ulicy był feeryczny, jednakże nie zmieniał on emocji panujących we mnie. W dziwny sposób byłam zdołowana. Nie potrafiłam tego wytłumaczyć. Zachowywałam się jak jeden dementorów w magicznej cukierkowej krainie, a kiedy zaczął padać śnieg, wrażenie te spotęgowało się.

Często tą trasą spacerowałam i tak jak zawsze o około dwudziestej trzydzieści stanęłam przed skrzyżowaniem i bez zawachania i pośpiechu skierowałam się w lewo. Pokonałam kolejną magiczną ulicę, gdzie na jej końcu skręciłam w prawo i takim sposobem znalazłam się przed wejściem do niewielkiego parku. Znów z automatu ruszyłam przed siebie. To była prosta sekwencja. Cały czas prosto aż w końcu minę niewielką brzydką fontannę, po której gwałtownie zejdę ze ścieszki, gdzie światła najbliższej latarni już nie dosięgały. Za nią nic się nie znajdowało, toteż nie musiałam obawiać się żadnej przeszkody. Dopiero na końcu przechodziłam okrakiem przez malutkie dzikie bez liści krzewy i była ona. Ławka. Ale nie taka zwyczajna. Ona była moja. Zwykła drewniana, taka sama jak reszta w parku, lecz widocznie zniszczona i opuszczona. Ciemne deski były ozdobione czarnymi i czerwonymi bohomazami, których nie dało się rozczytać. Z czarnych poręczy, służących za podłokietniki nie dało się zobaczyć pierwotnego koloru przez bród i sprej. Środkowa belka przy oparciu z lewej strony nie trzymała się, a jej koniec był połamany. Nie była w dobrym stanie, jednakże stojąc za nią i w dziwnie dumny sposób, podchodząc do niej wystarczyło mi, że należała do mnie. Nikt tu nie bywał, co dawało mi chwilę wytchnienia od ludzi. Mogło by się wydawać, że aż proszę się o jakąś napaść w tym ciemnym kącie parku między drzewami, lecz już przestałam się bać. Regularnie odwiedzane miejsce było dla mnie przystankiem wytchnienia po szybkiej jeździe całego dnia. Nagie drzewa osłaniały mnie, a przez ich korony widziałam szare chmury, z których sypał śnieg. Rozsiadłam się na niej wygodnie, by po chwili przymknąć oczy ze zmęczenia. Mój oddech był głęboki i spokojny, gdy w kompletnej ciszy siedziałam na środku chłodnej ławki. I niczym grzmot z jasnego nieba usłyszałam trzask. Przestraszona poderwałam się z siedzenia, nasłuchując. Nie było to częste. Przecież nikt o takiej godzinie nie chodził w to miejsce, więc łamanie gałęzi w tej okolicy było co najmniej nietypowe. Nawet nie wiedziałam, z której strony rozszedł się hałas, gdy okręcając się wokół własnej osi starałam wyłapać kolejny dźwięk, lecz znów zapadła cisza. Po kolejnych sekundach głuchego milczenia zakpiłam z własnego strachu. Nikogo nie było, gdyż jeśli naprawdę ktoś by tu był, już dawno usłyszałabym inne hałasy. A tak nic nie było widać ani słychać. Usiadłam na krawędzi ławki, trzymając dłonie na kolanach. Poczułam nagłą chęć opuszczenia tego miejsca jak najszybciej się dało. Nie było mi to jednak dane, albowiem ktoś wręcz wyleciał z krzaków, przeklinawszy pod nosem. Znów nienaturalnie podskoczyłam, prawie zlatując z deski. Znieruchomiała obserwowałam niezgrabne ruchy postawnego mężczyzny, który otrzepywał się i kaszlał. Nie widziałam jego twarzy, a jedynie ciemną sylwetkę. Przeraził mnie, toteż bez namysłu wstałam i obeszłam ławkę tak jakby ona mnie mogła przed nim ochronić. Ktoś z umysłem rozumnego człowieka by brał nogi za pas, jednakże mnie natura obdarzyła w swego rodzaju zapas debilizmu.

Stałam tam niczym ostatni słup soli z trzęsącym się ciałem i szybkim oddechem, gdy nieznajomy wciąż mnie nie dostrzegał. Twarz pozostawała wciąż dla mnie tajemnicą, a ciało jedynie czarną sylwetką, po której zorientowałam się, iż był to mężczyzna na oko dwadzieścia pięć lat. Był ubrany na czarno, choć i to ciężko było ocenić. Miał ciężkie buty, a jeansy obciskały jego długie nogi. Miał na sobie bluzę z kapturem, a rękawiczki na jego dłoniach miały dziwnie jaskrawy znaczek, który widoczny z daleka przykuł moją uwagę. Prószący śnieg spadał na jego barki i włosy prędko się roztapiając. Para z jego ust unosiła się w powietrzu, gdy klnął na Bóg wie co. Zaczął pocierać dłonie zgarbiony, a ja jedynie podejrzewałam jak bardzo musiało mu być zimno. Wyglądał jakby nie bardzo wiedział, dlaczego tu jest i co ma zrobić. Rozglądał się, podczas gdy ja wyobraziłam sobie niezindentyfikowane tęczówki śmigające niepewnym i zdziwionym wzrokiem po drzewach. Nieuniknione, więc było, że jego oczy napatoczą się na moją osobę, co kilka sekund później rzeczywiście się stało. Na moment nie wykonał żadnego ruchu najpewniej, przyglądając mi się. Jedyne co mogłam to wyobrażać sobie jak nieznana mi para oczu błądzi po mojej bladej twarzy w zastanowieniu, zainteresowaniu albo zwyczajnym szoku. Bo kogo miałby zastać o takiej porze w takim miejscu?

Byłam przekonana, że świdruje mnie wzrokiem, toteż zdziwiłam się, gdy po krótkiej chwili wzruszył ramionami, prychając. Czekaj. Czy on prychnął? Na mnie?

Wysoki chłopak usiadł na ławce, ignorując moją osobę. Usadowił się po prawej stronie ławki, gdy stałam po lewej i z rozszerzonymi oczyma wgapiałam się w tył jego głowy.

– Nie chcę ci przeszkadzać, więc udawaj, że mnie tu nie ma – wychrypiał niskim głosem, a mnie zatykało coraz bardziej.

On sobie ze mnie żartuje, prychnęłam w myślach. Nie znałam go oraz jakoś nie byłam chętna do zawierania nowych znajomości w takim miejscu. Nie widziałam jego twarzy, a tam gdzie siedział było jeszcze ciemniej. Jego głowa ukryta w cieniu nie pozwalała na dokładne rozpoznanie lub przynajmniej zapoznanie się z nieznajomym. Najwyraźniej on sobie z tego nic nie robił, gdyż wciąż siedział pocierając ręce.

– Siadasz czy nie? – zapytał z mocą i głośniej. Nie był zdenerwowany, raczej zniecierpliwiony, czego nie do końca rozumiałam.

Na jego słowa przełamałam się i powoli podeszłam na drżących nogach, obserwując go uważnie. Pytanie było, dlaczego ja usiadłam? Jednym były jego słowa, a czymś drugim przystanie na nie. Po kilku minutach ciszy, podczas których siedziałam sztywno, jak najdalej od niego, wciskając bok w metalową poręcz i lustrując jego ciało, postanowiłam coś powiedzieć. Rzucić coś o tym, że to moje miejsce i nie jest tu mile widziany, lecz w taki kulturalny sposób.

– Nie chcę ci psuć atmosfery, ale to moje miejsce – wykrzytusiłam tonem, który miał być stanowczy. Nie powinno mnie tam być, już tym bardziej piszczeć na niego głosem Myszki Mini.

Chłopak zareagował po chwili. Wyprostował się i mimo iż nie widziałam nawet jego barków, które spowiła ciemność podejrzewałam, że jego głowa odwróciła się w moją stronę.

– Naprawdę? – zapytał ze spokojem, co mnie zdziwiło. Reasumując nieważne, co by zrobił i tak by mnie to dziwiło. W końcu ten człowiek mógł być kompletnie nieobliczalny.

– Tak. Zawsze tu jestem o tej porze. – Byłam spięta jak i również zaniepokojona. Może on chce zbić moją czujność i wtedy gdy poczuję ulgę, dorwie mnie od tyłu?

– Cóż, szczerze mówiąc wątpię, aby to było twoje miejsce. – Zmarszczyłam brwi na jego ton, który jawnie kpił ze mnie. – Nie neguję twoich odwiedzin w tym odludnym miejscu, które odwiedzają tylko ci, którym życie nie jest miłe, ale skąd wiesz, że akurat jest twoje, a nie moje?

– Bo ciebie o tej porze nigdy nie było podobnie jak nikogo innego – zazgrzytałam zębami.

– Przychodziłem tu – odrzekł dumnie jakby zadał mi pstryczka w nos. – Tylko nie o tej godzinie.

– Ha! – Mój palec wystrzelił w jego stronę jakbym przyłapała go na gorącym uczynku. – Sam się przyznałeś. To nie twoja pora, więc możesz już iść.

– Boże – westchnął potężnie jak ktoś, kto ma do czynienia z kimś wyjątkowo tępym. – Nie wiem jak ty, ale ja nie widzę żadnego regulaminu mówiącego o godzinach odwiedzin, a tym bardziej o tym, że to twoje miejsce.

– Niektóre rzeczy po prostu się wie – prychnęłam, starając się nie wypaść z zarozumiałego tonu. – A skoro już wiesz to możesz...

– Nie, nie mogę. Następnym razem się podpisz to wtedy może będziemy mogli podyskutować czy to w jakimś stopniu twoja ławka – warknął, a ja wiedziałam, że wyprowadziłam go z równowagi swoim głupim gadaniem.

I tutaj pojawiał się kolejny fakt o mnie; potrafię cholernie denerwować ludzi swoim zachowaniem i mową durnia, gdyż moja upartość dotycząca tak błahych rzeczy jest niepojęta. Ktoś skończyłby się wykłócać o zniszczoną ławkę po jednym zdaniu! Ba, nawet nikt by tego nie zaczynał!

Byłam zawstydzona nie powiem, że nie, toteż postanowiłam pójść na ugodę.

– To ja już sobie pójdę.

– Jak chcesz. – Machnął na mnie ręką okrytą w rękawiczkę. – Nie chodzi mi o to, żebyś sobie poszła. Oczywiście, jeśli chcesz, ale przed chwilą sama zażarcie jak na takie idiotyczne miejsce wykłócałaś się. Nic się nie stanie jak tak po prostu posiedzimy.

Z jednej strony brzmiało to absurdalnie, lecz z drugiej, czemu nie? Nie miałam jeszcze ochoty wracać do domu, a on rzeczywiście nie wyglądał jakby chciał rozmawiać. Miałabym spokój taki sam jak co wieczór i żaden kretyn mi tego nie zepsuje.

– A jesteś seryjnym mordercą? – zapytałam niby poważnie, rozsiadając się wygodniej, na co zaśmiał się delikatnie. Uśmiechnęłam się, gdy wyobraziłam sobie nieznany męski uśmiech, który pasował mi do niego.

– Seryjni mordercy z reguły mają przerośnięte ega, więc powinienem dumnie powiedzieć tak, lecz z drugiej wyglądasz mi na moją kolejną ofiarę, toteż moja odpowiedź brzmi nie.

Zaśmiałam się cicho na jego sarkastyczny ton. Przeczuwałam, iż on również się uśmiechał, gdyż delikatnie zjechał z ławki i ułożył łokieć na metalu i chyba podparł głowę o rękę, co świadczyło o jego rozluźnieniu. Jedyne na co mogłam sobie pozwolić to na oglądanie jego ciała w ciemności. Długie nogi, wąskie biodra, dosyć szerokie ramiona, długie i szczupłe palce oraz blada szyja, prezentowały się dobrze i pomimo że byłam cholernie ciekawa twarzy nie zamierzałam o niej napomykać. Miało być spokojnie i cicho, lecz mnie to już nie pasowało. Poczułam po kilku chwilach dyskomfort, który nie dawał mi tego spokoju.

– Jak się nazywasz? – Moje proste pytanie wywołało jego parsknięcie.

– Czy czasem nie chciałaś ciszy? – Moją wyobraźnię zaszczycił wymyślony szelmowski uśmiech, który w rzeczywistości mógł bardzo różnić się od tego autentycznego.

– Tak, ale nienawidzę niekomfortowych sytuacji, co sprawia, że możemy zamienić kilka słów.

– Jeśli tak – westchnął przeciągle, a następnie poczułam na sobie jego spojrzenie. – Jacob. A twoje?

– Anna – skłamałam bez wahania. – Ale mów mi Ann.

– I masz lat?

– Dwadzieścia sześć – odrzekłam z uśmiechem, naginając prawdę.

– Dwadzieścia sześć – mruknął w odpowiedzi, bawiąc się palcami.

Chwilę tak siedzieliśmy w milczeniu, skupiając się na swoich dłoniach. Może i w pewnym stopniu byłam masochistką to nie zamierzałam przestać. Nie miałam ochoty się z nim głębiej zaznajomiać, lecz jak już tu siedziałam i lubiłam sprowadzać na siebie zidiociałe kłopoty to powinnam robić to porządnie.

– I co ty tu robisz?

– Relaksuję się, więc nie przeszkadzaj. – Jego ton był podobny do tego jakiego używa klasowy lizodup z podstawówki, który kogoś gani, jednakże nie zraziło mnie to.

– Mam na myśli w tym mieście – sprecyzowałam spokojnie.

– Co masz konkretnie na myśli?

– To, że jesteśmy w Helenie, czyli w jednym z najnudniejszych miast w Stanach. Naprawdę mogłabym być gdziekolwiek indziej. – Wyrzuciłam ręce w powietrze delikatnie zirytowana tym faktem.

– Wolałabyś stan Idaho, co? – rzucił cwanie, a ja nie mogłam się powstrzymać.

– Okej, wszędzie prócz Montany i Idaho – zaznaczyłam dobitnie, śmiejąc się lekko. Idaho nie było złe, ale nie zniosłabym stanu, w którym góruje ziemniak.

– To co tu jeszcze robisz? – Jego pytanie z pozoru oczywiste i błahe sprawiło, że poczułam ukłucie żalu.

– To mój dom. Moje miasto, w którym dorastałam – odrzekłam z kwaśną miną, którą widział. W porównaniu z nim, on miał dobry widok na mnie w tym i twarz.

– Każdy dom w końcu trzeba pożegnać. – Jego odpowiedź była nadzwyczaj głęboka. – To nieuniknione, więc nie masz na co czekać.

– To nie jest takie proste.

– Wydaje ci się. – Machnął swoją dłonią jakbyśmy mówili o małej drobnostce. – To nie jest trudne.

– Jest – oświadczyłam z mocą.

– A nie musi być. - Sięgnął do kieszeni i wyjął paczkę gum miętowych. Wyjął jeden plasterek, który powędrował do jego buzi, której nie widziałam. Następnie schował papierek i resztę gum do kieszeni spodni i słyszałam jak przeżuwał oraz obserwowałam parę wychodzącą z ciemności. – Jestem pewien, że sama sobie utrudniasz życie i to nie tylko w tym aspekcie. Ogólnie wyglądasz na kogoś kto dobrowolnie wiąże ze sobą sznurówki dwóch butów tylko po to, aby się wyłożyć na najbliższej prostej za każdym razem, kiedy to możliwe.

– Dzięki? – spytałam ironicznie, nie wiedząc co innego powiedzieć.

– Proszę. – I choć nie widziałam jego twarzy byłam pewna, że się głupio uśmiechał.

Stukałam o poręcz ławki palcami, gdy rozmowa się ucięła. Pomimo że nie znaliśmy się w ogóle, on potrafił mi dawać rady, które brzmiały jak cytaty z instagrama dla zrozpaczonych nastolatek. Byłam zaintrygowana jego osobą, przez co chciałam kontynuować to dosyć dziwne spotkanie. Z drugiej, czy chciałam mieć zamęt w głowie i pogłębić swoją chęć zepchnięcia go z ławki?

– Na dobrą sprawę nie zdajesz sobie z niczego pojęcia.

Najpierw do moich uszu dotarło jego westchnięcie, a później taki prawdziwy śmiech. Bawiłam go, no super.

– I co z tego? - zadał pytanie, na które nie oczekiwał odpowiedzi, gdyż kontynuował. – To jasne, że chcesz wyjechać, a ja ci mówię, że to proste. Nie muszę znać źródła owego stanowiska.

– Jak możesz to tak ocenić nie znając mnie?

– Phi, siedzimy tu niecałe piętnaście minut kompletnie się nie znając, a twoim drugim pytaniem jest, dlaczego jestem w tym mieście. – Kpiący, sarkastyczny, wiedzący o ludziach więcej niż oni sami - właśnie taki był. – Mogłaś mnie zapytać o cokolwiek, lecz nie, chcesz na wstępie wiedzieć czy tak samo jak ty nie chcę tu być. To mi wystarczy.

– Skąd niby wiesz, że nie chcę tu być? – Mój szept zabrzmiał bardzo łamliwe w ciszy, która zapadła.

– Bo gdybyś chciała to nie mówiłabyś tak gorzko.

Swoje brązowe tęczówki zatopiłam w ciemności, tam gdzie powinny znajdować się jego oczy. Czułam się dziwnie, gdy miałam wrażenie, że jego spojrzenie wypala mi dziury. Przejrzał mnie na wylot, a wystarczyło jedno pytanie z mojej strony. Byłam otwartą księgą, z której czytał, śmiejąc się ironicznie.

– Okej, masz rację. – Zrezygnowana wskazałam na niego ręką. – Punkt dla ciebie.

– Czyli my w coś gramy? – zapytał sztucznie zainteresowany. – Wspaniale, bo tak się składa, że uwielbiam gry.

Prychnęłam na niego prześmiewczo, ale i nerwowo. Zapomniałam o mrozie, ciemności, późnej godzinie i niewygodnej ławce. Skupiłam się na nim i na tym, by kontynuować to, co zaczęliśmy.

– Co ty tu robisz? – ponowiłam pytanie ze spokojem i uśmiechem na twarzy. Nie wiedzieć, czemu zachciało mi się śmiać.

– Cóż – zaczął z delikatnym westchnięciem, a ja po prostu wiedziałam, iż mimowolny uśmiech wykwitł na nieznanej twarzy. – Nie mieszkam tu, ale wpadłem na chwilę, ponieważ miałem po drodze.

– A gdzie się wybierasz?

– Na północ – odparł lakonicznie, bawiąc się palcami.

– I co cię czeka w Kanadzie? Pochodzisz stamtąd? – Nie słyszałam w jego głosie odmienności, przez co założyłam, że musiał być z przynajmniej z Montany.

– Czeka mnie tam to samo, co w każdym innym miejscu, czyli nic. I nie, nie jestem Kanadyjczykiem – dodał obojętnym tonem. – A ty całe życie tu?

– Tak. Nigdy się nie przeprowadziliśmy, a jedyną zmianą jaką mogę sobie zapewnić to przesunięcie łóżka spod okna do drugiej ściany – zażartowałam gorzko.

– Nawet nie wiesz, co tracisz – rzucił pewnie.

– Z tego co mi powiedziałeś to nic.

– Nic na ciebie nie czeka, ponieważ to ty musisz to znaleźć i wziąć. To, że pojedziesz do nowego miasta, stanu czy kraju to nie znaczy, że masz to czego chciałaś. Najpierw musisz to znaleźć, zawalczyć i zdobyć. Dopiero na samym końcu dowiadujesz się w co się zbogadziłaś. Kiedy wyjedziesz i zaczniesz sobie przypominać, co przeżyłaś. – Mówił o tym z zafascynowaniem, nostalgią i wspomnieniami. – O to chodzi w podróżowaniu.

– No, jak tak o tym mówisz... To rzeczywiście... – Pomrugałam oczyma zdziwiona i zmieszana jego mową. Plątałam się w słowach, gdyż wydawało mi się, że nieważne, co powiem zabrzmi to głupio.

– Byłem we wszystkich stanach i niektórych częściach Europy. Poznałem wielu ludzi i przeżyłem jeszcze więcej. Nie żałuję niczego.

– Gratuluję odwagi – odparłam pełna szczerego podziwu. – Ja jej nie mam.

Będąc z nim miałam niemałą huśtawkę emocji, co mnie dziwiło. Jak nieznany człowiek potrafi wzbudzić we mnie wielkie zdziwienie, a dosłownie chwilę potem podziw i śmiech.

– Ja też nie miałem, ale musiałem się przełamać.

– Żałujesz czegokolwiek? – Odpowiedź na moje pytanie była oczywista. Każdy czegoś żałował, a przynajmniej moim zdaniem. Lecz ten tutaj wydawał się nie należeć do świata, w którym żyłam, chodząc twardo po ziemi. On był kompletnie wyrwany z rzeczywistości, przez co był dla mnie zagadką.

– Tak. – A kiedy prawdopodobnie zobaczył mój pytający wzrok, dodał pewnie: – Tego, że nie zacząłem wcześniej żyć tak jak chciałem.

7 grudnia

Zaczęłam iść powoli i cicho w jego stronę, gdy ten siedział spokojnie, wystukując nieznany mi rytm nogą.

– Nie masz co się skradać – powiadomił głośno wciąż siedząc do mnie tyłem. – Słyszę twoje kroki i sapanie jakbyś przebiegła maraton.

– Po pierwsze, to się nie skradałam – zaczęłam, siadając. Para z moich ust wydostawała się powoli, gdy pocierałam zimne dłonie. – Po drugie, nie sapię. Pomimo że na taką nie wyglądam to regularnie trenuję.

– Ah, tak? – Jego niedowierzanie jakbym powiedziała coś naprawdę nieprawdopodobnego, sprawiło, że moje ciśnienie podskoczyło. – Co trenujesz?

– Tańczę od dziesiątego roku życia.

– Imponujące. Zamierzasz wiązać z tańcem przyszłość? – zapytał, a ja wyłapałam w jego głosie ciekawość.

– Nie wiem. Kiedy byłam młodsza marzyłam o tym, ale im bardziej starsza byłam tym dosadniej docierało do mnie, że nie mam na to szans. Startowałam w konkursach z całą grupą, później solo i żadnych osiągnięć nie zdobyłam. Później poszłam na studia, gdzie ćwiczyłam dwa razy w tygodniu. Skończyłam je jak i z marzeniami o profesjonalnym tańcu. – Dorosłość, pomimo wielu plusów potrafiła zdołować człowieka bardziej niż cokolwiek.

– Dlaczego? – W jego głosie nie było kpiny czy jakiejkolwiek sztuczności. On po prostu chciał wiedzieć, dzięki czemu mój duch mógł trochę wyzbyć się udręk.

– Bo dotarło do mnie, że jest już za późno. Jestem za stara, aby coś osiągnąć w tej dziedzinie. A przynajmniej coś, co by mnie utysfakcjonowało.

– Bredzisz, ale rozumiem cię – rzekł wyrozumiale. – Dobrze, że nie przestałaś ćwiczyć.

– Po edukacji chciałam przestać, ale treningi były zbyt głęboko zakorzenione w mojej rutynie, abym mogła się ich pozbyć. A poza tym, sport to zdrowie, zawsze warto ćwiczyć – mówiłam o tym lekko, mimo że wcale tak gładko nie przychodziło opowiadanie o tym.

– Co tańczyłaś?

– Na samym początku hip-hop, lecz z czasem trenerzy uczyli nas innych stylów takich jak dancehall i jazz. Później poznawałam jeszcze inne, choć najbardziej spodobały mi się swing i rock and roll, chociaż były naprawdę wyczerpujące i trudne, lecz świetne. – Na myśl o nich uśmiechnęłam się pod nosem. Godziny treningów, zakwasy, obozy, turnieje, wyjazdy, makijaże, stroje to było moje dzieciństwo i okres dorastania, które nie zamieniłabym na nic innego. – A ty coś ćwiczyłeś?

– Rower był moim życiem. – W jego głosie można było usłyszeć ożywienie i byłam przekonana, iż w jego oczach, których nie dane mi było zobaczyć, tkwiły iskry. – Na początku, kiedy uświadomiłem sobie, że to jest coś, co chcę robić, uprawiałem kolarstwo szosowe, czyli jeździłem po publicznych drogach, ścigając się z innymi. Następnie zaczynałem wkręcać się w kolarstwo przełajowe. Miałem blisko las, dosłownie za domem. W lesie poznałem adrenalinę i od trzynastego roku życia chodziłem właśnie tam. Tam też zaczynałem z trialem rowerowym. – Na moje pytające spojrzenie, dopowiedział wesoły: – To coś jak kolarstwo przełajowe tylko, że oprócz jazdy na nierównym terenie wykonywane są skoki. Nawet próbowałem kolarstwa artystycznego, ale to był debilny pomysł, bo jedyne co udało mi się zrobić na rowerze to wybić dwa zęby o siodełko.

Przez jego przyjemny dla uszu śmiech sama zaczęłam chichotać.

– Do dziś jeździsz? – spytałam zainteresowana. Nigdy nie ciągnęło mnie do rowerów nawet w młodości, ale jego przygoda z tym sportem mnie zaciekawiła.

– Tak, choć kiedy miałem siedemnaście lat nie mogłem jeździć. – Jego ton nagle zmienił się na ten smutny i przygnębiony. – Dosyć często robiłem sobie krzywdę i rodzice w pewnym momencie dali mi kategoryczny zakaz jazdy. Z racji tego, iż miałem to głęboko gdzieś ojciec ukrył mój rower, a ja dostałem szlaban.

– W końcu chcieli dobrze – starałam się go pocieszyć, choć nie miało to sensu. Od tego wydarzenia dzieliły nas lata, a on zapewne zdaje sobie z tego sprawę, iż nie zrobili mu tego po złości.

– Wiem, rozumiałem to, ale to wcale nie sprawiało, że przestałem za tym tęsknić. Nawet jeśli to było niebezpiecznie i prawdopodobnie nieraz otarłem się o kalectwo, jeżeli nie śmierć to wcale nie chciałem przestać. Nie wiem, czy wiesz, o co mi chodzi, ale...

– Wiem, naprawdę – zapewniłam go poważna.

Jako tancerka byłam wystawiona na kontuzje jak każdy inny sportowiec, ale żadna poważna nigdy mi się nie przytrafiła. Jakieś drobne urazy kostek, gdy źle stawałam, ale nic groźniejszego. Zawsze nam powtarzano, że jedna gorsza kontuzja i możemy zapomnieć o treningach, toteż dbałam o dobre wykonywanie rozgrzewek. I jakoś przez te wszystkie lata, dzięki odrobinie szczęścia i rozumu udało mi się wyjść z tego cało. Jednakże nie wyobrażałam sobie, abym w wieku siedemnastu lat przestać. Taniec w pewnym momencie mojego życia był zbyt zależny w nim, żebym nagle mogła przestać go uprawiać. Potrafiłam wczuć się w jego sytuację.

– Nie powiem, zdołowało mnie to tragicznie – odezwał się zmieszany. – Więc potajemnie przyjaciele udostępniali mi swoje rowery, kryli mnie przed rodzicami i byli zawsze wtedy, gdy tego potrzebowałem, ponieważ wiedzieli ile to dla mnie znaczy. Byłem im niewiarygodnie wdzięczny, ba, do dziś jestem, chociaż to nie było to samo co na Nimbusie.

– Nimbusie? – Zdziwiłam się.

– Tak nazwałem rower – odparł, a ja się zaśmiałam. – Co?

– Serio? Nimbus?

– Oczywiście – obruszył się, podczas gdy mój głupi uśmiech nie schodził mi z twarzy. – Każdy szanujący się rowerzysta nazywa swój pojazd.

Na jego wywyższający się ton, nie mogłam się powstrzymać i zaśmiałam się gromko.

– Tylko mi nie mów, że ty w swojej tanecznej karierze nigdy niczego nie nazwałaś – jęknął, a ja przez śmiech pokręciłam jedynie przecząco głową na znak, że nie dam rady odpowiedzieć.

– Moje pierwsze buty, w których przechodziłam na treningi nazwałam Śmigasy. – mruknęłam, kiedy w miarę się uspokoiłam. Na moje słowa Jacob prychnął, a mój wielki uśmiech nie schodził z twarzy, mimo bólu policzków. – Pamiętam, że były brokatowe po bokach i miały czerwone sznurówki. Nazwałam je tak, ponieważ wydawało mi się, że w nich tańczę o wiele szybciej niż w jakichkolwiek innych.

Chłopak po drugiej stronie ławki zaczął rechotać, toteż dołączyłam do niego. Atmosfera między nami była taka wesoła i luźna. Nie wymuszaliśmy niczego, po prostu mówiliśmy to co chcieliśmy, gdyż byliśmy dla siebie nieznajomymi, przez co w pewien sposób ufaliśmy sobie, a mnie to wcale nie przeszkadzało. Gadałam co mi ślina na język przyniosła i szczerze się śmiałam.

Nigdy mi przez głowę nie przeszło, że kiedykolwiek mogłabym poznać tu kogoś i chcieć z nim przebywać. Zawsze widziałam oczami wyobraźni, iż prędzej przypałęta się tu bezdomny lub pijak, najwyżej jakiś zagubiony pies, lecz nie chłopak w moim wieku, który byłby na tyle nudny i chciwy samotności, że przyszedłby aż tutaj. Nieprawdopodobne, jednakże zamierzałam korzystać z tej znajomości.

Nie był zły - tego byłam pewna. Nie musiałam go widzieć czy dotknąć, aby się o tym przekonać. Był sobą, a przynajmniej tak odbierałam jego szczerość z jaką mówił mi niektóre rzeczy i ta wersja jego jak najbardziej mi pasowała. Nawet nie wiem, dlaczego ale spędzanie z nim czasu było przyjemne i chciałam więcej.

15 grudnia

Nie widziałam jego twarzy ani razu. Mogłoby się to wydawać dosyć abstrakcyjne i niemożliwe, że nie dostrzegłam w ciemności całego jego oblicza. Co wieczór siedziałam przy lewym krańcu ławki, a on przy prawym w tej samej odległości tak jak przy pierwszym spotkaniu. Na złość mojej ciekawości padał cień na jego osobę najbliższego drzewa, które rosło tuż obok ławki. Czasami padał w dodatku śnieg, co utrudniało mi jeszcze bardziej w dosięgnięciu go oczyma, a moja wada wzroku dobijała. Oczywiście to nie tak, że moim spojrzeniom wszystko przepadało. Momentami migały w mroku pewne rysy. Tu oczy błysnęły, tam wydawało mi się, że z ciemności wyłaniał się prosty nos. Ale nic pewnego w tym nie było. Nie chciałam go do niczego zmuszać ani nakłaniać. Byłam pewna, iż zdawał sobie sprawę z anonimowości jaką utrzymywał, gdyż zawsze to ja pierwsza odchodziłam. To ja wstawałam i odchodziłam, kiedy on wciąż siedział. Nie wstawał, nie poprawiał bluzy i włosów, kiwając do mnie głową, żegnając się. Czekał aż odejdę, aby sam mógł odejść bez mojego wścibskiego spojrzenia.

Jednakże moja wyobraźnia już od pierwszego spotkania widziała pewnego chłopaka, którego rysy wciąż się zmieniały. Obserwując jego ciało i sposób wysławiania się oraz liczne drobne gesty mój mózg stworzył u siebie Jacoba, który w rzeczywistości mógł być odmienny jak woda z ogniem.

Brązowe tęczówki wpośród zimy błyszczały ciepłem niczym gorąca czekolada odbijająca w sobie światło z kominka. Panujący busz na głowie po kolejnym razie poprawienia ciemnych włosów, które przez rozpuszczone płatki śniegu przybierały czarnego koloru. Bujne pod kapturem, oklepywały bez niego przysłaniając usłane maleńkimi sznytami blade czoło. Wąskie popękane usta, które co rusz przygryzał błagały o jakąkolwiek naturalną pomadkę. Nos bez skazy posiadał jedynie małe zgarbienie na środku zapewne po złamaniu, lecz które pasowało mu. Mało wyraziste kości policzkowe, które były upstrzone bliznami podobnie jak cała twarz po jazdach na rowerze aż prosiły się o dotknięcie. O delikatne muśnięcie palcami o skórę z licznymi ranami, czerwoną i bez zarostu przynajmniej na chwilę. Gładka cera, choć przez zimno krwiste rumieńce ozdabiały jego policzki i szyję, która długa i dostojna podtrzymywała głowę, która często odchylała się do tyłu, żeby spojrzeć w oczy gwiazdom.

Jednak ten obraz był zaburzony, albowiem często się zmieniał. To zależało od jego nastroju i tematu rozmowy danego dnia. Od tego, czy atmosfera między nami była wesoła, nostalgiczna czy napięcie o mało nas by nie zabiło. Kiedy był zdenerwowany widziałam zielone wrogie oczy, w których igrały niebezpieczne skierki.

– Nie mam na imię Anna – przyznałam się niespodziewanie. – Nazywam się Florence.

Chłopak raczej nie spodziewał się tej szczerości, gdyż już jakieś dziesięć minut siedzieliśmy w ciszy i o niczym nie rozmawialiśmy. Po prostu zdarzały się takie dni, gdzie nie mieliśmy ochoty paplać, a tylko pomyśleć w ciszy. Nie krępowałam się, ponieważ to było dobre. Tak po prostu.

Jacob chrząknął i rozbawionym głosem odparł:

– To śmiesznie się składa, bo ja nie jestem Jacob. Nazywam się Blase.

– I dokładnie mam dwadzieścia pięć lat – dodałam z lekkim przepraszającym uśmiechem.

– Auć, no wiesz ty co! – obruszył się piskliwym tonem, a moje kąciki ust poszybowały w górę. – Akurat w tym cię nie okłamałem.

– Przepraszam. – Przewróciłam oczami z uśmiechem. – Ale to niewielkie kłamstwo, ponieważ w styczniu już mam urodziny.

Machnął na mnie ręką, choć byłam pewna, iż sam się szczerzy.

– Masz mi jeszcze coś do powiedzenia? – Założył ręce na piersi, a jego obrażony ton tamtej grudniowej nocy wydawał się taki zabawny.

– Mówiłam ci, że jestem straszną łamagą?

– Nie, raczej przechwalałaś i wyolbrzymiała swoje umiejętności taneczne – parsknął prześmiewczo.

– Nie wymyślaj – ostrzegłam go, wytykając palec w jego stronę na co, siedząc w półmroku podniósł ręce do góry. – Nic nie wyolbrzymiałam.

Zaczęliśmy znów się śmiać i było to fascynujące jak z dnia na dzień nasze humory były różne. Jednego dnia kłóciliśmy się zażarcie o bzdury, a drugiego zaśmiewaliśmy się z głupich rzeczy niczym jakieś dzieci. Miałam wrażenie, że po każdej sprzeczce telepatycznie łączyliśmy się ze sobą i przepraszaliśmy. Brzmi to komicznie, ale miałam przeczucie, że nie tylko ja z naszej dwójki po awanturach analizowałam je i w głowie starałam się wyjaśnić moją złość i wszystko, co powiedziałam. On na pewno również musiał tkwić w tym myślami. Może nie tak samo jak ja, ale z pewnością o tym myśli. Nie uwierzę w inną wersję.

20 grudnia

Kłótnie. Czy one się zdarzały? Oczywiście, że tak. Rzecz jasna nie takie jak pierwszego dnia. Im bliżej go znałam, im więcej rozmawialiśmy, śmialiśmy się i wyjawialiśmy sobie tajemnice, tym więcej chciałam wiedzieć o nim. Nie o jego przeszłości, nie o podróżach, rodzinie i przyjaciołach, gdyż o tym opowiadał dużo. Chciałam znać drobne rzeczy, które lubił bądź nienawidził. Chciałam znać wszystko, gdyż im więcej czasu poświęcałam mu wieczorami i myślami byłam z nim każdego dnia pragnęłam, a wręcz rządałam czegoś bliższego.

– Co zamierzasz? – Moje pytanie było ostre, a ja nie widziałam dokładnie, co się ze mną działo. Nie miałam żadnego powodu, aby być taką oschłą.

– Co masz na myśli? – odpowiedział pytaniem na pytanie. Moje serce biło coraz mocniej, a ja nie widziałam, co się działo.

– Będziesz mnie tak utrzymywał w niepewności?

Odwrócił się ciałem w moją stronę. Jego lewa kostka spoczywała na prawym kolanie, a lewa dłoń leżała wzdłuż oparcia ławki. Był wyjątkowo blisko. Mogłam wystawić swoją rękę i z łatwością palcami opleść tę jego.

– O co ci chodzi? – Delikatnie podniósł głos, a ja poczułam wyrzuty sumienia.

Co ja robiłam? Powinnam się uspokoić i ochłonąć. Za dużo chyba sobie wyobrażałam i nadziei utkwiłam w umyśle. Muszę myśleć racjonalnie i logicznie. Bo czego ja od niego chciałam? Że zostanie tu? Dla mnie? Możliwe, że tak. Naprawdę bardzo się do niego przywiązałam i odnosiłam wrażenie, iż ze wzajemnością. Każdego wieczora zostawaliśmy ze sobą, choć minutę dłużej. Był intrygujący i może to, co powiem będzie głupie, płytkie, niedorzeczne i nie na miejscu, lecz wiedziałam, że z nim nie będę się nudzić. Prowadził życie na własnych zasadach. Robił, co chciał i mnie się to podobało, gdyż ja zawsze się bałam wziąć sprawy w swoje ręce.

– Skończyłem liceum i wyjechałem na studia. – Pamiętam jak opowiadał mi początki swojego podróżowania jedenastego grudnia. Miał przy tym rozmarzony, ciepły głos, który przesiąkł mną doszczętnie. Tak bardzo aż poczułam jakbym była tam z nim. – Nie wytrwałem na biologii morskiej długo. Szczerze nawet nie wiem, dlaczego tam byłem. Planowałem studia lingwistyczne, jeśli już w ogóle myślałem o dalszej nauce. Rzuciłem je prędko, jakieś niecałe dwa tygodnie po rozpoczęciu semestu. Rodzice nawet na początku o tym nie wiedzieli, gdyż od razu po zrezygnowaniu z nich udałem się do kalifornijskich lasów. Kiedy wróciłem z północnej Kalifornii powiedziałem jak się sprawy mają. – Delikatnie się zaśmiał, choć smutek był w tym odruchu wyczuwalny. – Zawiodłem ich, ale nie chciałem tak żyć. Pytali się skąd wezmę środki na życie, gdzie będę mieszkał i co do cholery planuje. A plan był prosty. Miałem przemieszczać się po całej Ameryce i jeździć w wyścigach.

– Co? – prychnęłam prześmiewczo. – Życie to nie film. To nie mogło się udać.

– Oni też tak powiedzieli. – Wskazał na mnie palcem, kiedy podniosłam brwi w geście powątpiewania. – Mówili, że to za proste, droga na skróty, która zaprowadzi mnie do nikąd. Przez to trochę ucięli mi skrzydła na starcie, jednak nie zamierzałem potulnie wrócić na uczelnie. Zapakowałem Nimbusa i mój drugi rower na dach samochodu i ruszyłem. Na początku nie było łatwo, ale później było jak z górki, a wiatr we włosach był cudownym dodatkiem. Wiedziałem, gdzie odbywały się wyścigi i zacząłem się do nich zgłaszać. Wiesz, takie amatorskie, nic wielkiego, ale na tyle poważne, jeśli można to tak ująć, że można było się zakładać. Nie zawsze wygrywałem, raczej skusiłbym się do stwierdzenia, iż dostawałem po dupie, ale uczyłem się. Z każdym dniem czułem się lepiej. Podróżowałem, startowałem w coraz to lepszych turniejach i poznawałem innych ludzi, którzy tak jak ja kochali ten sport. Do dziś mam, z niektórymi kontakt i ich odwiedzam.

– Jeździsz sam? – Perspektywa odwiedzania samej zakątków kraju wydawała mi się przerażająca.

– Nie, częściej ktoś jest ze mną niż jestem sam w samochodzie. Ale to nie były długie eskapady. Raz z kimś się wybierałem na ten sam turniej, za drugim przyjaciele z liceum, z którymi mam kontakt chcieli zrobić dokądś wypad.

– Nie chciałbyś kogoś na stałe ze sobą? – Pamiętałam moje głupie pytanie jak i zażenowanie jakie mnie ogarnęło od razu po zadaniu go.

– Powiedzmy, że w moim życiu nie ma wielu stałych rzeczy – zaczął niskim głosem, a ja czułam jego elektryzujący wzrok na sobie. W tamtym momencie pomyślałam o zielonym intensywnych oczach i zaciśniętej szczęce. Pasowało to do niego wtedy.

– Może czas ją znaleźć – podpowiedziałam niewinnie, wgapiając się w porywająca ciemność.

– Tak – odpowiedział pewnie. Moje gardło wydawało mi się spuchnięte, gdyż przełknięcie śliny graniczyło z cudem. Zapomniałam o zimnie, ciemności i tego kim był, a był przecież nieznajomym. Wtedy liczyło się dojrzenie spośrod ciemności i pary opuszczającej nasze usta spomiędzy zaschniętych warg tej jedynej pary oczu. Nie wymyślanych przeze mnie koncepcji. Pragnienie jakie wtedy czułam było nieporównywalne z niczym innym. To jak moje oczy szaleńczo i błagańczo skakały po tej ciemnej stornie było jedynym takim przeżyciem jakie było mi dane poczuć. – Wydaje mi się, że w końcu tego chcę.

Mgliste wspomnienie tamtej nocy wyparowało tak nagle jak się pojawiło. Wtedy panowała tajemnicza i nasycona pewnego rodzaju nadzieją aura. A tam skąd uciekłam myślami była pełna wrogości, zawistności i niezindentyfikowanego lęku. Mojego strachu czy jego? Nie wiedziałam, ale byłam pewna, iż to uczucie gęstniało w powietrzu.

– Nie wiem – mruknęłam zrezygnowana w odpowiedzi. Nie miałam pojęcia, o co mi chodziło? A może miałam, aczkolwiek nie chciałam się do tego przyznać?! Cholera! Jak można tak się trudzić z samym sobą?!

– Ja się za ciebie tego nie dowiem – ciągnął uparcie dalej. Jego dłoń na ławce zaczęła stukać palcami o deski w zniecierpliwiony i monotonny rytm.

– Nie uważasz, że jest to dziwne? – Pytanie wyleciało z moich ust zanim zdążyłam się nad nim zastanowić.

– Co jest dziwne? – Wydawał się zdziwiony, chociaż podświadomie wyczułam złość w jego tonie.

– To, że jesteśmy dorośli, a zachowujemy się jak głupi nastolatkowie. – Gestykulowałam gwałtownie, gdyż emocje wewnątrz mnie wybuchały raz po raz.

– Nie każę ci tu przychodzić, jeśli nie chcesz – zauważył i tutaj miał rację.

– Naprawdę? – zajęczałam zrezygnowana. – Ta rozmowa do niczego nas nie zaprowadzi.

– Jak uważasz – rzucił na pozór obojętnie. Zabrał rękę z oparcia i znów siedział bokiem do mnie.

– Do jutra – pożegnałam się, wstając. Z tymi słowami zawsze go zostawiałam, lecz nie o tak wczesnej porze.

– Cześć – odpowiedział pusto, gdy ja się odwróciłam i poszłam przed siebie. Wiedziałam, że tam wrócę jak każdego dnia i przeczuwałam, iż on również zdaje sobie z tego sprawę.

22 grudnia

– Tęskniłeś? – rzuciłam na powitanie, przeskakując nad krzakami.

– Bardzo – zironizował, rzując gumę tak jak na każdym naszym spotkaniu.

Powoli podeszłam do ławki i usiadłam tam gdzie zawsze. Nie bliżej, nie dalej tylko tak jak każdego wieczora. Następnie zapadła głucha cisza. Żadne z nas nie powiedziało już ani słowa. Byliśmy pogrążeni we własnych myślach. Na początku zapadaniu się w refleksje z całego dnia było ciężkie. Zżerała mnie ciekawość o tym, co siedzi mu w głowie. Tłumiłam w sobie te głosy, lecz nie na tyle skutecznie, aby opuściły mnie na dobre. Zaczęłam zagłębiać się w temat, który był dla mnie kompletną niewiadomą. Łamigłówką, którą mógł rozwiązać tylko czas. A mianowicie, co dalej? Ten stan lewitacji nad rzeczywistością i normalnością musiał się skończyć. Nie mogli tak trwać w nieskończoność. Była szansa, aby wyszło coś dobrego z tej relacji, ale i również niepokojącego.

Byliśmy na krawędzi, gdzie każdy zły ruch mógł spowodować nieodwracalne zmiany. I pomimo że prócz naszej dwójki nikt w tym nie siedział, przez co tylko my kierowaliśmy tym co mieliśmy, miałam wrażenie, że to on tu decyduje. To on miał przewagę. Dlatego? Bo to on znał moją twarz.

23 grudnia

Za fontanną przedstawiającą niskiego grubego faceta zaczęłam kierować się wprost. Fontanna przedstawiała nikogo innego jak Johna Craba - założyciela Heleny. Nikt nie wiedział skąd owa fontanna się wzięła, kto ją tu postawił, po co i dlaczego wciąż tu jest. Opuszczona, zdewastowana, brzydka nie podobała się nikomu i nawet nikt nie ozdobił świątecznymi bibelotami, bo taka szpetna była, a jedyne, co robiła to zajmowała miejsce w parku, który już był wystarczająco mały.

Przeszłam przez nagie krzaki, kierując się w stronę ławki, na której on już czekał. Spokojnie zajęłam swoje miejsce i przekręciłam głowę.

– Nie wiem, czy się orientujesz włóczęgo, ale jutro Gwiazdka – zaczęłam z uśmiechem, a on parsknął. – Jakie masz na ten dzień plany?

Chwilę się zastanowił po czym odrzekł tym swoim głosem, którego mogłabym słuchać i słuchać.

– Moi starzy przyjaciele są w mieście. Będziemy razem celebrować święta. – Na jego słowa pokiwałam głową, a kiedy nie odrywałam wzroku od drzewa naprzeciw mnie, Blase dodał: – Ale spokojnie. Nie masz, czym się martwić. Nie zapomnę o tobie i jutro zamierzam tu na ciebie poczekać.

– Serio? – Zmaszczyłam brwi, a on cicho przytaknął. – W takim razie na pewno się pojawię.

– Oby – zaśmiał się delikatnie i w znany mi sposób zarzucił rękę na oparcie ławki.

Z głośno bijącym sercem siedzieliśmy tak, gdy napadła mnie niewyobrażalna chęć na coś więcej.

Spuściłam głowę na ręce w międzyczasie wyplątując prawą dłoń z rękawiczki. Uniosłam gołą rękę i delikatnie, opuszkami przejechałam po jego długich palcach. On również nie miał swoich rękawiczek, co dało mi znak, że dobrze robię. Świdrowałam wzrokiem jego dwa sygnety. Jeden miał chińską literkę nieznaną mi, a drugi ten sam jaskrawy znaczek, co na jego odzieży. Z bliska były to dwie niechlujnie kreski, które tworzyły ptaka. Dalej wędrowałam palcami wzdłuż przegubu, przedramienia aż do barku. Jego ciepłą szarą bluzę ledwo muskałam. Mój łokieć był wyprostowany, a ja delikatnie się przechylałam w jego stronę, kiedy położyłam dłoń na jego barku. Moje zniecierpliwione place nie zabawiły tam długo, gdyż prześlizgnęły się w ślimaczym tempie na szyję chłopaka. Serce biło mi coraz szybciej, choć coś mi podpowiadało, iż niekoniecznie jest to normalne. Rozum działał mi na całkowicie innych obrotach. Byłam w swego rodzaju upojenia nim i nie mogłam nic na to zaradzić. Przemierzając jego szyję paznokciem ku górze wydawało mi się, że i jego narząd przestaje go słuchać. Wciąż zatapiałam spojrzenie w ciemność, chcąc wyłapać przynajmniej jedną małą rysę. W końcu dotarłam do brody, którą delikatnie złapałam kciukiem i palcem wskazującym. Z niej przeszłam na ogolony policzek. Palcami wyczuwałam jego chropowatą skórę. Szramy nie były wielkie. Tak bardzo chciałam je zobaczyć, nie czuć.

– I co teraz? – rzuciłam cicho w ciemność, która mi odpowiedziała.

– Teraz już tylko nic.

24 grudnia

Kiedyś babcia powiedziała mi zdanie, które nie wiedzieć czemu utkwiło mi w pamięci na lata. "Największa magia to kochać i być kochanym", dokładnie tak brzmiało to zdanie. Dopiero po latach zauważyłam, iż babcia przemieniła je z sentencji George Sand, które brzmi: "Jedno jest tylko w życiu szczęście, kochać i być kochanym..."

Będąc szczerą, o wiele bardziej podobała mi się wersja babci. Jednakże w tym jest mały, na pierwszy rzut oka niewidoczny haczyk, z którym jeśli się spotkasz twarzą w twarz powiększa się do rangi tego najpoważniejszego. Otóż każdy czar w końcu pryska i miłość nie była tu wyjątkiem. Jako zaklęcie musiało się ziścić, lecz również i zużyć.

Śnieg sypał, podczas gdy ja trzymałam mały pakunek ozdobiony czerwonym papierem w śnieżynki. Czekałam na niego sama w Wigilię. Z nadzieją. Przesiedziałam tak Bóg wie ile czasu. Przesiedziałam na zimnej ławce stanowczo za długo i co najgorsze, na darmo.

Straciliśmy wyłącznie siebie, pomimo że nas nigdy nie było.

I choć nie takiego go poznałam to takim musiałam pochować go w moich wspomnieniach.

Takim czyli tym, który otworzył mi oczy, ale i zamknął serce. Tym, który więcej obiecywał niż robił. Tym, który zostawił mnie i już nigdy o mnie nie pamiętał. Byłam wstanie mu oddać wszystko, a on tym wzgardził. Jakąkolwiek nosił on twarz, nie chcę jej poznawać. Już nigdy.

_______________

Pseudonim: Elepeciarz

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top