(Nie)Pod jemiołą
Oświetlone miasto, choinki w oknach, ludzie gnający w tą i z powrotem, padający śnieg i księżyc świecący jasno. Tak wyglądał Nowy Jork kilka godzin przed Wigilią. I takiego widział go Donnie z dachu budynku. Siedział na krawędzi a jego ciemnofioletowy szalik falował porywany przez wiatr. Te parę chwil chciał spędzić sam by wyciszyć myśli przed świętami. Wsłuchiwał się w gwar miasta, słuchał kolęd dobiegających zewsząd. Nagle coś uderzyło go w skorupę. Zachwiał się, ale nie spadł. Odwrócił wzrok zauważając kogoś, kogo zawsze mu brakowało.
-April-powiedział spokojnie.
-Nie idziesz do domu, Donnie?-spytała rudowłosa podchodząc do niego.- Niedługo Wigilia a ty siedzisz to sam... na tym zimnie.
-Nie jest mi zimno.
-Taa, akurat.
Siadła obok niego oddając mu swoją czapkę. Skuliła się trochę łapiąc za ramiona.
-Sama zaraz zmarzniesz-stwierdził żółw.
Oddał jej swój szalik pocierając rękę dziewczyny.
-Nie nudno ci tu?-dociekała.
-Nie, można myśleć.
-O czym?
-O wszystkim. O całym ostatnim roku.
-No i co ci się przypomniało?
-Kosmos, Zbiegoid, nasze kombinezony... a w szczególności twój.
April spojrzała na niego zdziwiona.
-Przepraszam, nie powinienem tego mówić-rzekł rumieniąc się.
-No, nie powinieneś-zgodziła się.- Bo wyglądałam w nim koszmarnie.
-Ty? Koszmarnie? Nieprawda!
-Jasne. Jak kurczak.
-Ani trochę. Wyglądałaś cudownie.
Nastała chwila ciszy.
-April...
-Donnie...
Powiedzieli to tak równocześnie, że nie mieli pojęcia, które z nich ma zacząć.
-Proszę, ty pierwsza-powiedział Donatello.
-Donnie, chciałam ci tylko powiedzieć, że podróż w kosmosie była fajna... I ty byłeś... fajny.
-Naprawdę.
-Mhm... Gdyby nie ty to pewnie Triceratoni by nas zabili albo Insekroidy wykończyły resztę.
Donnie zaśmiał się.
-Dzięki.
-To... teraz ty.
-Okay... to... są już prawie święta, więc.... chyba już nigdy ci tego nie powiem, jeśli nie teraz.
-Tak?
-Możesz mnie uznać za największego głąba na świecie, ale... no wiesz...
-No, nie bardzo.
-Ja... ja cię lubię, April.
-Ja ciebie też.
-Nie, znaczy wiesz... tak bardzo lubię...
April spojrzała na niego łagodnym wzrokiem.
-Wyduś to w końcu.
-K-ko... kocham...
-Ja ciebie też.Myślałam, że to zabrzmi o wiele gorzej.
Donatello nie bardzo wiedział co się dzieje.
-To chyba się nazywa magia świat-stwierdził.
-Możliwe. Wiesz... chciałam ci to powiedzieć wcześniej, ale trochę się bałam.
-I komu to mówisz.
-Brakuje nam tu jemioły...
-Chyba nie jest potrzebna...
Dwójka przybliżyła się do siebie całując. To były ich święta. Pierwsze jako para! W końcu święta to czas miłości i radości. I ja też życzę Wam Wesołych Świat!
THE END
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top