Rozdział 4

Niby po świętach, a u mnie wcale nie! Zapraszanko na kolejny rozdział. I dziękuję za wasze zaangażowanie, uwielbiam je, aż się chce pisać 🥹🥰

#swiatecznausterka

Spoglądam przez kuchenne okno na odśnieżającego podjazd Daxa. Mężczyzna ma dużą łopatę i pracuje już od jakiegoś czasu przy chodniku oświetlanym światłem latarni. W jego wykonaniu ta robota wygląda jak zadanie dla małego dziecka, ponieważ odgarnia śnieg, jakby nic nie ważył.

– Przypomnij mi, jak mocno uderzyłaś się w głowę, gdy przyjęłaś jego pomoc drugi raz w tym miesiącu? – pyta Isla, po czym popija drinka.

Krzywię się.

– Daj spokój.

– No wiesz, ogólnie Mira, którą znam, nie przyjmuje pomocy innych, bo radzi sobie zawsze sama. A już na pewno nie przyjmuje pomocy od swojego arcywroga, który nawet nie wie, że nim jest...

Wzdycham, a później odsuwam się gwałtownie od okna, kiedy dostrzegam, jak Dax unosi właśnie głowę. Zgasiłam światło w pomieszczeniu, pali się jedynie to w przedpokoju, jednak...

– Widział mnie?

Isla wybucha śmiechem.

– Jeśli twoje podejrzenia są słuszne, widział cię już w bardziej interesujących sytuacjach, więc co za różnica?

Kręcę głową. Niepotrzebnie wspomniałam przyjaciółce o tym popołudniu i wymianie przysług z Daxem. Ale kiedy usłyszałyśmy hałas łopaty z zewnątrz, Isla się zainteresowała, więc nie miałam wyjścia.

– Wróćmy do salonu – mamroczę. – Nie chcę, żeby ten świr uznał, że go stalkuję i znowu wezwał policję.

Przyjaciółka podąża za mną, chichocząc pod nosem.

– To by było ciekawe – stwierdza. – A Frank by natychmiast przyjechał to sprawdzić i pewnie prędzej zamknął Daxa niż ciebie.

Przewracam oczami, opadając na moją ciemnozieloną kanapę. Ogólnie w moim domu królują właściwie trzy kolory: czerń, ciemna zieleń i złamana biel. Uwielbiam ich połączenie, więc gdy tata parę lat temu pozwolił mi przearanżować samej dom, nie miałam żadnych wątpliwości. Zieleń to jego ulubiony kolor, a u mnie pozostaje na drugim miejscu. Zaraz po czarnym, który prezentuje się pięknie na cegiełkach otaczających mój kominek.

– Swoją drogą, czy Frank ostatnio się odzywał? – zagaja Isla.

Łapię swojego drinka i upijam łyk.

– Tak.

– Iii?

– Iii byłam zajęta – odpowiadam. – A ty powinnaś znaleźć sobie zajęcie, skoro nudzi ci się na tyle, żeby znowu myśleć o swataniu mnie z Frankiem.

Isla poprawia miodowe włosy, które opadły jej na czoło i koncentruje na mnie spojrzenie błękitnych oczu.

– Nie myślę o swataniu cię z Frankiem – zapewnia. – Myślę o swataniu cię w ogóle. Dawno nie byłam na żadnym weselu.

– To urządź sobie własne – burczę.

– Planuję – odpiera. – Mam ogarnięty każdy szczegół. Miejsce, miesiąc, jedzenie, kwiaty...

– Brakuje ci tylko pana młodego – kpię.

– No, mniej więcej – przyznaje. – Ale kiedyś się trafi. A wtedy będę gotowa.

Popijam ponownie drinka, nieco się z niej nabijając.

– Słyszałam, że Frank jest wolny.

Wydyma wargi.

– Ale Frank jest zakochany w pewnej uroczej marudzie, z którą nie będę nawet próbowała konkurować – stwierdza.

– Jesteś pewna? Mogę zgłosić, że znęcasz się nad kimś i będzie musiał to sprawdzić jak dobry glina – proponuję. – Na przykład nad tym kolesiem, któremu mam zrobić okładkę.

Idealna twarz Isli natychmiast wykrzywia się w grymasie. Przyjaciółka zeruje drinka.

– Ugh, nie przypominaj mi o tym idiocie w czasie wolnego, dobra? – mamrocze. – Przysięgam, że zabiję mamę za to, że wpakowała mnie we współpracę z nim. Powinna była sama dalej zajmować się jego książkami, ale też pewnie miała go dość.

– Albo uznała, że jesteś już gotowa prowadzić jednego z waszych najbardziej poczytnych autorów?

– Ta, i dzięki temu go znienawidziłam – mówi przyjaciółka. – Zresztą nieważne. Z góry przepraszam za to, co będzie odstawiał podczas waszej współpracy. Ale jeśli ktoś ostudzi jego zapędy to będziesz to ty.

– Się zrobi – oznajmiam. – Napisałam już do niego, zobaczymy.

– Wiszę ci przysługę. – Isla unosi brew. – A wracając do przysług...

Przez resztę wieczoru rozmawiamy znów o Shelleyu i jego córce, o pracy Isli, a także mojej, o filmie, na który chcemy się wybrać do kina oraz wielu mniej ważnych sprawach. Doceniam, że przyjaciółka nie porusza tematu świąt ani moich zbliżających się urodzin. Nie mam złudzeń, że o nich zapomniała, jednak to miłe, że wie, że to temat, z którego nie będę żartować ani o którym nie mam ochoty gadać.

Wypijamy parę drinków, przeskakując z jednego tematu na drugi. Podjadamy słone przekąski, od których Isla jest uzależniona, a ja przy okazji odpalam moją ulubioną czekoladową świeczkę, żeby jej zapach umilał nam spotkanie. Jest naprawdę przyjemnie, zwyczajnie, jak to z Islą. Nieważne, ile się nie widzimy i czy ze sobą piszemy, gdy się w końcu spotykamy, jest tak, jakbyśmy rozmawiały całymi dniami. A choć bywają takie okresy, zdarza się też, że przez pracę nie odzywamy się do tej drugiej nawet przez parę dni i żadnej to nie przeszkadza. Gdy coś się dzieje, zawsze dla siebie jesteśmy. Gdy nie, po prostu nadrabiamy zaległości przy najbliższej okazji.

– Dobra, będę się zbierać, jutro jeszcze robota czeka, zanim zacznie się mój wolny wyjazdowy weekend – mówi Isla koło dziesiątej. Po jej głosie słychać, że jest lekko wstawiona. – Odprowadzisz mnie?

– Mieszkasz czterysta metrów stąd.

– No wiem. Daleko. W końcu nie trafiłaś do mnie nigdy, dopóki cię nie przygarnęłam pod swoje skrzydła.

Śmiejemy się obie, bo to nasz typowy żart. Obie urodziłyśmy się w Lamont i tu wychowywałyśmy, ale mimo że mieszkamy tak blisko, nie zaczęłyśmy się przyjaźnić, dopóki nasi ojcowie nas na siebie nie naprowadzili. Isla jest starsza ode mnie o rok, więc nie chodziłyśmy razem do klasy, ona miała, no i nadal ma, sporo znajomych, a ja trzymałam się raczej z daleka. Dopiero po rozpoczęciu pracy coś zaskoczyło.

– Też mi przygarnięcie – rzucam. Po mnie też słychać, że trochę wypiłam. – W sumie to ja powinnam cię zgłosić do Franka za nękanie te trzy lata temu.

– Jasne. – Podnosi się chwiejnie. – Totalnie byś beze mnie zginęła.

– Albo miała święty spokój.

Isla wystawia mi język, na co odwzajemniam się środkowym palcem. To nasz love language. Potem zbieramy się powoli do wyjścia, a że temperatura spadła jeszcze niżej, wybieram jeden z najgrubszych swetrów i swój futerkowy komin z kapturem, który uwielbiam. Znalazłam go w pokoju taty już po jego śmierci, pewnie zamierzał dać mi go na urodziny. Jest idealny.

– Mamy do zrobienia dziesięć kroków, a nie wybieramy się na biegun, wiesz? – rzuca Isla.

– Mam z tobą iść czy nie?

Śmieje się lekko i nie dodaje nic więcej. Opuszczamy więc dom i kierujemy się w dół ulicy odśnieżonym chodnikiem. Budynki dokoła są już oczywiście rozświetlone przeróżnymi lampkami i ozdobami, przez co tym bardziej widać, jak mój i Shelleyów się wyróżniają. Ale ignoruję to. Znajduję tylko jeden plus – przynajmniej okolica jest jaśniejsza.

Docieramy przed dom Isli po paru minutach. On też został już oczywiście ustrojony, jak zawsze z ogromnym rozmachem, bo przyjaciółka i jej rodzina też uwielbiają się w to bawić. Mają więc renifery, Mikołaja, aniołki, choinki, no i gwiazdki. Muszę przyznać, że wygląda to... po prostu w porządku.

– No dobra, dzięki za wieczór i odprowadzenie – odzywa się Isla.

– Już trafisz, tak?

– Tak. Ty też czy cię odprowadzić?

Parskam.

– Dam radę. Pa. Miłego wyjazdu.

– A jesteś pewna, że nie chcesz jechać z nami na te narty? – pyta jeszcze.

Jutro wybiera się razem z rodziną na wspólny wypad, dlatego spotkałyśmy się dziś na drinka, a nie w piątek. Oczywiście zapraszała także mnie, tyle że...

– Ja i narty to niedobre połączenie.

Isla przytula mnie szybko i cmoka w policzek. Prosi, żebym dała znać, jeśli zmienię zdanie, co się oczywiście nie stanie, a później już kieruje się w stronę domu. Ja natomiast ruszam w drogę powrotną, oglądając się tylko przez ramię, by upewnić, że trafiła do drzwi. Chociaż, szczerze mówiąc, sama mam delikatne problemy z utrzymaniem równowagi, co zadziwiająco mocno mnie bawi. Na szczęście mój dom wyłania się już zza innych budynków, dlatego koncentruję się mocno na chodniku i stawianiu uważnie stóp. Upadek mógłby być bolesny.

Gdy o tym myślę, przypominam sobie o babci Shelley. To miła, starsza kobieta, która często odwiedza Daxa i Charlie, więc nieco ją znam. Mój tata oczywiście i z nią świetnie się dogadywał. To zresztą on podpowiedział jej, że dom obok naszego jest na sprzedaż, gdy Dax szukał nowego lokum.

W każdym razie lubię tę kobietę i zastanawiam się, czy wszystko będzie u niej w porządku. Na ogół to energiczna i krzepka staruszka, pomaga synowi, jak może razem z mężem, który jednak jest już nieco mniej sprawny. Zwykle porusza się z chodzikiem, więc nie zajmuje się tak aktywnie Charlie, ale ona uwielbia grać z nim w różne gry. Dziewczynka ubóstwia zresztą całą trójkę, podobnie jak oni ją. Nie spotkałam za to nigdy byłej żony Daxa, która...

Nie kończę myśli, ponieważ docieram już na swój podjazd i przy mijaniu samochodu nieco się ślizgam. Nieco bardzo. Właściwie to tracę równowagę i uderzam w bok swojego auta, którego szybko się łapię, by nie upaść. To jednak wcale nie oznacza, że mam szczęście, ponieważ w kolejnej chwili w moje uszy wdziera się ryk alarmu.

Ja. Pierdolę.

Tyle, jeśli chodzi o cichy powrót po pijaku do domu.

– Ciiii – szepczę, jakby to miało uspokoić pojazd. – Boże, nie wystawiaj mnie kolejny raz na pośmiewisko, bo wylądujesz na złomie.

Oczywiście moje słowa kompletnie nie ruszają samochodu, dlatego w przypływie jasności umysłu ruszam do domu, żeby znaleźć kluczyk. Na szczęście udaje mi się wyjątkowo sprawnie dostać do środka i po chwili już celuję urządzonkiem w wyjące auto. Kiedy alarm się wyłącza, w okolicy zapada niemal ogłuszająca cisza.

– Sprawdzałaś, czy działa? – rozlega się nagle pytanie.

Niemal podskakuję w miejscu, spoglądając w stronę garażu Shelleya. W drzwiach do niego, z rękami w kieszeniach, stoi Dax. Jest ledwo widoczny, bo znajduje się poza zasięgiem najbliższych latarni, no i światła padającego z lampy przed moim domem. Naprzeciwko nie ma żadnego budynku, więc świąteczne lampki nie rozświetlają mroku. Nie widziałam go.

– Jezu, Dax, czaisz się jak jakiś morderca w ciemności – mamroczę.

– Na całe szczęście twój alarm odstraszyłby nawet najtwardszego psychola – stwierdza z rozbawieniem.

– Ach tak? To co tu jeszcze robisz?

Zaczyna się śmiać i rusza w moją stronę.

– Wynosiłem spokojnie śmieci, gdy twój alarm niemal przyprawił mnie o zawał.

– No tak, to już ten wiek, co?

Kręci głową, stając przede mną.

– Jestem od ciebie starszy o osiem lat, nie osiemdziesiąt.

– A kto cię tam wie, Shelley – mamroczę. Potem wydymam wargi. – Jak długo właściwie... eee... tu stoisz?

Unosi brew.

– Chcesz wiedzieć, czy widziałem twój slalom do domu i spektakularny wślizg na toyotę?

– Kurwa.

– Nie widziałem – kłamie lekko. – Ale dałbym dziewięć na dziesięć za styl.

Spoglądam na niego krótko, parskając pod nosem.

– Czemu tylko dziewięć?

Jego oczy rozbłyskują, gdy odpowiada:

– Bo na dziesiątkę musiałabyś zrobić gwiazdę.

– Jestem pijana, a nie stuknięta – stwierdzam.

– A kto cię tam wie, Ackerman.

Nim udaje mi się powstrzymać, na moje wargi wypływa pełen rozbawienia uśmiech. Dax wydaje się niemal zszokowany, kiedy posyłam go w jego stronę.

– Ile dokładnie wypiłaś? – pyta.

– Tyle, że stoję na mrozie i z tobą rozmawiam. Zgadnij.

Kącik jego ust wędruje w górę.

– Czyli w cholerę dużo – mówi. – Powinnaś wrócić i się położyć.

– Pewnie tak – przyznaję. A później przyglądam mu się chwilę. – Masz nową kurtkę.

Mruga.

– Eee... tak. Mam. Skąd wiesz?

– Bo pierwszy raz ją widzę, zawsze nosisz któryś płaszcz – wyjaśniam. – Albo ostatnio miałeś tę roboczą kurtkę.

Na jego twarzy pojawia się zdziwienie.

– Obserwujesz mnie, Mira? – odzywa się w końcu.

– Co? Ja... Nie. Po prostu tak... tak zauważyłam – bąkam.

Powinnam się zamknąć i wrócić do domu, ale mój zamglony alkoholem umysł z jakiegoś powodu nie rozważa jeszcze szybkiego wycofania.

– Jak dziś, przez okno, gdy odśnieżałem podjazd?

– Sprawdzałam, czy dobrze ci idzie – kłamię.

– Rozumiem – odpowiada z zadowoleniem. – I jak mi szło?

– Fatalnie. Przecież się poślizgnęłam, czyli nie wysypałeś dokładnie podjazdu.

Śmieje się.

– No tak. Wybacz. Poprawię się, w razie gdybyś następnym razem też urządzała sobie spacery po pijaku przed snem.

Uderzam go w ramię.

– Hej, spacery są bardzo zdrowe!

– A alkohol?

– A alkohol czasami potrzebny – rzucam. – Żeby się rozluźnić i w ogóle.

– Znam inne sposoby na rozluźnienie.

Zbliżam się do niego mimowolnie.

– Na przykład jakie?

Otwiera usta, nachylając się w moim kierunku. Wpatruję się w jego ciepłe oczy, a moje serce zaczyna bić szybciej. Dokoła panuje mrok, jesteśmy schowani za moim samochodem i stoimy tak blisko siebie, że jego oddech muska moją twarz. To dziwnie... interesujące. To, jakie wrażenia we mnie wywołuje.

– Opowiem ci, gdy będziesz trzeźwa, Miracle – szepcze Dax. – O ile nadal będziesz chciała wiedzieć.

– Może chcę wiedzieć teraz.

– Teraz powinnaś się raczej położyć – oświadcza, nie spuszczając ze mnie intensywnego spojrzenia. – Odprowadzę cię dla pewności do drzwi, dobrze?

Przygryzam wargę.

– Lubię twoje oczy, wiesz? – wypalam.

Dax przybiera kolejny raz pełną zaskoczenia minę.

– Co?

– Są jak mleczna czekolada – mamroczę. – I takie ciepłe. To nie fair, że dostał je taki dupek jak ty.

– Okay, czyli po pijaku nadal jesteś do bólu szczera i bez powodu uważasz mnie za dupka, odnotowane – rzuca. – A teraz chodź.

Łapie moją dłoń, na co przeszywa mnie dreszcz.

– Nie bez powodu. Mam masę powodów – protestuję.

– Och, oczywiście, że masz – kpi. – Możesz je wymienić? Po kolei i powoli, żebym nadążył?

Prycham.

– Chciałbyś, Shelley.

Odprowadza mnie pod same drzwi, gdzie przystajemy. Dax przygląda mi się uważnie, nie puszczając mojej dłoni.

– A czy jest coś, co mógłbym zrobić, żebyś przestała uważać mnie za dupka?

Przytakuję.

– Mhm.

– Co takiego?

Unoszę się na palcach i zbliżam wargi do jego ucha.

– Przestań nim być – szepczę.

Jego śmiech stanowi idealny podkład pod mój powrót do domu. Znikam więc w środku, nie oglądając się za siebie i nie analizując, dlaczego czuję się tak dziwnie lekko i dobrze po krótkiej rozmowie z sąsiadem, w której chyba po raz pierwszy w życiu mnie niczym nie wkurzył.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top