Rozdział 15
Cassy patrzyła na Jina z szczerym uczuciem i w końcu odparła- Nie chcę nic mówić, ale może będzie lepiej jak wejdziemy do środka, nie ma po co kusić losu- Jin uśmiechnął się i skinął głową.
Weszła do domu pierwsza. Jin poszedł za nią jednocześnie dotykając naszyjnika. Poczuł, że ciągnie go w określonym kierunku. W domu usiadł naprzeciw Cassy szykując się na tłumaczenia, które były konieczne.- Posłuchaj uważnie kochana. Lucyfer nie upadł ot tak sobie jak wszyscy myślą. Wyciągnięto z niego całe dobro tworząc odrębną istotę. Jest nią bezimienna. Tylko ona może nam pomóc z Lucyferem. Problem jest taki, że ten kretyn uwięził ją gdzieś i tylko ten naszyjnik może wskazać, gdzie ona jest...- odparł patrząc na wisiorek z zamyśleniem.
- No to co ci pokazuje?-zapytała, czując dziwne i mało przyjemne wibracje od naszyjnika. Czuła się tak jakby swoim pulsowaniem przyciągał ją jak magnez. Opierając się tej sile odparła - Bo wiesz moje zdanie jest takie, co pochodzi od Lucyfera nie może być dobre- splotła dłonie na piersi i podkuliła nogi na fotelu siedząc jak mała bezbronna dziewczynka. Naszyjnik ją irytował. Nie umiała się zachować wobec tego co się z nią działo, gdy leżał na blacie stolika między nią, a Jinem.
- Nie pokazuje... Sam nie wiem, jak z tego korzystać, ale się dowiem - odparł poważnie
- Niby jak? Dasz ogłoszenie do gazety?- próbowała zażartować.
- Nie, ale znam kogoś kto mi...Kto nam pomoże- powiedział poważnie
- Kogo?- zapytała szczerze
- To misjonarz- odparł od tak
- Super, chyba mi nie powiesz, że będziesz szukać tej całej bezimiennej w kościele?-zapytała Cassy nieco zmęczona już tym wszystkim.
- Właściwie to weź sama pomyśl, gdzie jest najmniej oczywiste miejsce zgodnie z zasadą, że najciemniej pod latarnią? Podpowiem, że w tym miejscu najbardziej i najczęściej wielbią Boga- powiedział i złożył ręce jak do pacierza.
Cassy przyłożyła dłoń do czoła zrezygnowana
- Czyli jednak kościół? Nie gniewaj się, ale nie jestem wierząca, właściwie teraz to już powinnam, zważywszy na okoliczności...- zastanawiała się nad sobą dziewczyna. Teraz musiała sobie od nowa wszystko w głowie poukładać. To nie było łatwe zadanie
- Chociaż w sumie to mogę pójść z Tobą do tego kościoła, myślisz, że będą jacyś przystojni księża- zapytała śmiejąc się cicho. Jin jakby tego pytania nie słysząc odparł
- Jesteś blisko, ale nie do końca o to mi chodzi. Raczej mam na myśli dużo większe miejsce, a mianowicie Watykan- teraz to on był rozbawiony widząc jej minę.
- Tylko tam mógł ukryć swoją świętą stronę duszy, nie widzę innej możliwości- powiedział, a Cassy patrzyła na niego jak na wariata
- Watykan? Jak chcesz tam dotrzeć? Z buta?-zapytała czując się z faktem dłuższego podróżowania dość nieswojo.
- Samolotem, a niby jak? Jako DJ trochę zarobiłem, a że nie wydawałem pieniędzy to mam dość kasy, by starczyło nawet na okrążenie całej kuli ziemskiej- przyznał się i zaczął cicho śmiać. Podszedł do niej.
- Nie martw się moja miła. Jak tylko to wszystko się skończy obiecuję ci wakacje o jakich tylko sobie zamarzysz.- obiecał.
- Jeśli przeżyję- odparła ironicznie. Nagle mrowienie w jej dłoniach wręcz zaczęło sprawiać ból. Rozejrzała się i za drzwiami od tarasu ujrzała Aleca. O nie... czemu Lucyfer jej to robi?
- Zaraz wracam, zrobisz nam kawę? Muszę się na moment przewietrzyć i uświadomić sobie, że jedziemy do Watykanu- skłamała, a Jin skinął głową i patrząc na nią badawczo ruszył do kuchni. Wyszła do ogrodu i spojrzała gniewnie w oczy, które jako jedyne nie pasowały do wizerunku jej przujaciela.
- Czego chcesz?-warknęła, a ten uśmiechnął się.
-Tak witasz przyjaciela?-zapytał sarkastycznie.- Nigdy nim nie byłeś, a na pewno nie będziesz, nie można nawet polubić kogoś kto zabija ci matkę- odparła ziemnym tonem
- To nie była twoja matka skarbie, twą matką jest ciemność w seksownej postaci, jej imię Lilith- wyjaśnił.
- Zaskoczona?-zapytał, a Cassy nie uwierzyła mu ani trochę
- Przestań kłamać!- krzyknęła licząc, że może Jin ją usłyszy i zakończy tą rozmowę. Jednak tak się nie stało.
Lucyfer doskoczył do niej z dużą prędkością i pocałował ją w czoło. Przed jej oczami zaistniała scena z przed kilkunastu lat. Zobaczyła siebie, jako noworodka. Wiedziała, że widzi właśnie siebie. Trzymała ją mocno kobieta o czarnych włosach lśniących tak jak jej własne oraz o czarnych oczach pozbawionych białek i źrenic, a cerze tak bladej, że wręcz białej jak kreda. Uśmiechała się gładząc ją, maleńką w po różowych policzkach. Wtedy obok kobiety pojawił się Lucyfer we własnej, nieco oryginalniejszej, lecz też bardziej mrocznej postaci. Pochylił się i pocałował kobietę czule. Wizja zniknęła,a Cassy spróbowała się od niego odsunąć
- Nic z tego nie rozumiem, jesteś z moją matką? Po co to wszystko robisz? Po co ci jestem potrzebna?- krzyknęła ponownie całkowicie skołowana
- Cassy, Cassy, Cassy, a może... bezimienno?-zapytał sam siebie dobrze wiedząc co chce powiedzieć. Po tych słowach nie dając jej szans do zadania jakichkolwiek pytań zniknął w chmurze ognia.
Cassy aż usiadła z wrażenia. Nie, to nie może być prawda, nie może być bezimienną- biła się z własnymi myślami. Przecież nie może być jednocześnie córką archanioła Gabriela i lepszą częścią z Lucyfera, to nienormalne. Weszła do środka i spojrzała na kubek pracującej kawy.
- Jin...- odezwała się od razu, gdy tylko podeszła do stolika w salonie
- Tak się zastanawiam, co jak już znajdziesz tą bezimienną?-zapytała, a on uśmiechnął się smutno
- Najprawdopodobniej będę musiał ją zabić- kiedy to usłyszała z trudem powstrzymała się od łez. Wszystko wskazywało na to, że nie mogła powiedzieć prawdy upadłemu. Inaczej skazałaby się na egzekucję.
# Od Autorki
Kolejny rozdział. Dałam radę go jeszcze napisać. Hurra 😊😊😊
Jak wam się podoba?
Wciąż jest ciekawie?
Piszcie komentarze i dawajcie gwiazdki, czekamy z Danielem na wasze opinie
Pozdrawiam
Roxi
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top