Rozdział 7

  Rozcięli mi więzy i zostałam bezceromonialnie wepchnięta do jednej z cel. Zanim zdążyłam cokolwiek zrobić, drzwi się za mną zatrzasnęły. Zaklnęłam cicho, rozmasowywując zdrętwiałe nadgarstki.
   Rozglądnęłam się po pomieszczeniu. Nie było tam okien, a ściany były z żelaza. Trzy drewniane prycze i wiadro do załatwiania własnych spraw.
  No, przytulnie to tu nie jest.
  Podskoczyłam przestraszona nagłym ruchem. Spod sterty szmat wychynęła wychudzona głowa. Był to chłopiec. Miał może dziesięć lat. Jego ubrania były podarte i brudne. W niektórych miejscach widniała zaschnięta krew. Całą twarz miał w kurzu. Włosy miał tak brudne, że nie dało się określić ich koloru.

  - Kim jesteś?- spytał drżącym, przestraszonym głosem. Miałam ochotę odpowiedzieć: nie wiem. To by była prawda.

   - Nie zrobię ci krzywdy - szepnęłam zamiast tego. Żal mi było tego dziecka. Odczekałam chwilę, ale nic nie powiedział.- Jak masz na imię?

  - Jest... tem B... ben - powiedział cicho. Jego głos nadal drżał

  - Ja jestem Silea - powiedziałam siadając na podłodze. Odchyliłam głowę do tyłu i zamknęłam oczy, chcąc się zastanowić nad swoim fatalnym położeniem.

  Podskoczyłam, czując, jak ktoś delikatnie mnie przytula.

  - Boję się - szepnął cicho. Poczułam jak jego łzy moczą moje ubranie. Przytuliłam go.

   - Będzie dobrze - szepnęłam, a on pokiwał głową. Nie wierzyłam w to, co mówię, ale Ben najwyraźniej wziął sobie te słowa do serca.

  Powoli się ode mnie odsunął i wrócił w swój kąt. Jego ruchy były powolne i niezdarne. Piętno wojny odznaczało się na nim w postaci siniaków, zadrapań i braku nadziei na lepsze życie.
   Nagle drzwi do naszej celi otwarły się z hukiem. Ktoś został brutalnie wrzucony do środka. Z trudem rozpoznałam w górze zniszczonego materiału wychudzonego chłopaka.

   - Jeszcze raz spróbujesz uciec, to nie będziesz miał tyle szczęścia! - wrzasnął jeden ze strażników, bijąc zbiega płazem miecza po plecach.

  Patrzyłam na to z przerażeniem. Na szczęście po chwili strażnicy wyszli, zostawiając go w spokoju. Ben podbiegł do chłopaka. Łzy żłobiły głębokie koryta w brudzie na jego twarzy.

  - Dlaczego znowu chciałeś uciec? Znowu mnie tu zostawiłeś samego - szlochał cicho.

  - Mówiłem ci. Chcę sprowadzić pomoc. Wtedy bym cię uwolnił, razem ze wszystkimi - sapnął chłopak, powoli wstając. - Tym razem prawie mi się udało. Ten Ununchi mi się napatoczył, mrucząc coś pod nosem. Nie cierpię go. Gadał coś o... - podniósł głowę i urwał widząc, że nie są tu sami. Uśmiechnęłam się do niego, ale on natychmiast odwrócił się i przeszedł na drugi koniec pomieszczenia.
 
  Świetnie. Nie dość, że muszę mieszkać z dwoma chłopakami, to jeden mnie nienawidzi od pierwszego wejrzenia. Po prostu ekstra.
  Zamknęłam oczy i cicho westchnęłam. Poczułam zimno na palcu. Uniosłam powieki i podniosłam rękę. Pierścień delikatnie lśnił.
  Ja nie chciałam wracać. Nawet w niewoli czułam się lepiej niż w szkole.
  Zamknęłam oczy. Owiał mnie wiatr, zaczęłam się kręcić. Poczułam jak powoli unoszę się, a potem opadam.
  Szkolny korytarz tuż przed salą świecił pustkami. Znowu z powrotem. Odczekałam minutę, weszłam do sali, postawiłam krzesło i usiadłam. Byłam kompletnie nieobecna. Chciałam Tam wrócić.

   - Wrzuciłam idiotce do szafki kartkę z napisem "kocham cię". Jeszcze uwierzy, że komuś może się podobać. Śmiesznie będzie patrzeć, jak szuka swojego tajemniczego wielbiciela - usłyszałam szept, a potem złośliwy śmiech Justyny.

  Odwróciłam się. Siedziała na przeciwnym końcu sali. Jak ja to usłyszałam? Nie mam pojęcia.
  Zadzwonił dzwonek. Wyszłam z klasy i poszłam do sali od chemii. Zostawiłam plecak i skierowała się w kierunku szafki. Faktycznie, w środku była kartka z napisem. Uśmiechnęłam się, chyba po raz pierwszy od wielu lat nie był to sztuczny uśmiech.
  Napisałam na kartce "ja ciebie też" i zanim zdążyłam się rozmyślić, wrzuciłam to do jej szafki. Tylko raz postawiłam się klasowej elicie, wtedy, gdy Justyna mnie znienawidziła. To było pięć lat temu. Tak dawno. Teraz nie będzie mogła nic złego o mnie powiedzieć. Nie ma dowodów.
   Wróciłam do klasy. Pani godzinę gadała o roztworach. Normalnie bym słuchała, bo ta pani lubiła robić niezapowiedziane kartkówki, ale myślami byłam gdzie indziej.
  Angielski i historia były podobne. Czułam od czasu do czasu spojrzenia osób z klasy, ale to było normalne.
  Dzwonek. Wyszłam z klasy i poszłam do szatni sportowej. Przebrałam się i ruszyłam na zbiórkę.

  - No, to co? Dzisiaj dwie godzinki ćwiczonek - powiedział nasz trener i wysłał chłopaków po sprzęt. Kiedy już wszystko przynieśli, pan wytłumaczył i zawołał - No, to Aniela pokaż nam.

  - Jak tego nie należy zrobić - dokończył ktoś za mną. Zacisnęłam pięści, wbijając sobie paznokcie w śródręcze.

  Wdech, wydech. Wstałam. Dziesięć płotków, slalom, przewrót przez bark, skok przez skrzynię. Dam radę.
  O ile się nie wywalę.
  Zaczęłam biec. Skoki przez płotki. Czekałam, aż któryś z nich się wywróci. Nic
   Slalom. Pachołki wyminęłam bez trudu.
   Przewrót przez bark. Zamykam oczy, czekając aż zatrzymam się w połowie i widowiskowo upadnę. Jednak ja laduję na nogach.
   Skok przez skrzynię.
  Wyczerpałam już swój limit szczęścia. Teraz na pewno złamię nogę.
  Rozbieg, wybicie. Chwila lotu rozwiała moje włosy. Ląduję miękko na materacu.
  Wszystko bezbłędnie i to na najwyższej prędkości. Zazwyczaj potykałam się na pierwszym płotku.
   Spojrzałam zdziwiona przez ramię, upewniając się, że wszystko stoi na swoim miejscu. Po chwili uszczypnęłam się w ramię, tak dla pewności.

  - No, to ćwiczymy. Dziesięć okrążeń, przerwa, dziewięć i tak do jednego! Raz, raz, raz!- krzyknął trener, wyrywając mnie ze zdziwienia.

   Po skończeniu ćwiczeń wszyscy padali z nóg. Starłam pot z czoła, opierając dłonie na kolanach. Zamknęłam oczy, starając się uspokoić oddech. Udało mi się to wyjątkowo szybko, może dlatego że nie czułam takiego zmęczenia, co zwykle.
  Wróciłam do szatni, aby się wykąpać i przebrać w normalne ciuchy. Wyszłam z łazienki. W szatni zastałam już tylko Justynę.
  Stanęłam w drzwiach, widząc zdecydowane i groźne spojrzenie dziewczyny.

   - Teraz sobie pogadamy - syknęła, wstając i kierując się w moją stronę.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top