Rozdział 66

Zanim bezpowrotnie usunięcie tą książkę z biblioteki i mnie zabijecie, przeczytajcie notkę na dole!

Gdyby ktoś spojrzał na tamtą polanę z boku, ujrzałby dwa zakrwawione ciała i jedną postać stojącą przy umierającym mężczyźnie. Jednak, gdy jego serce przestało bić, osoba obok rzuciła się w kierunku drugiego z nich.
Ów hipotetyczny obserwator zobaczyłby, że biegnąca postać jest chudą dziewczyną. Ujrzałby jej długie, czarne włosy i, gdyby przyjrzałby się jej dokładniej, zielone oczy. Ruchy kobiety były szybkie, pomimo licznych ran na ciele. Zupełnie, jakby od ich prędkości zależało coś niezwykle ważnego.
Postać dobiegła do leżącego chłopaka. Delikatnie podniosła ciało i zgarnęła z jego czoła brązowe kosmyki. Szlochała cicho, gładząc policzek chłopca.

- Aret... proszę, żyj. Oddam wszystko, tylko ożyj. - wyszeptała cicho, poprzez łzy. Jej desperacja była niemal namacalna.

W tym momencie twarz dziewczyny wykrzywiła się z bólu, a ręce zacisnęły się na ramionach trupa. Jej ciało przeszył dreszcz, a z ust kapnęła kropla krwi. Po chwili bezwładnie opadła na ziemię.
Wtedy chłopak się poruszył. Wszystkie rany na jego ciele zasklepiły się, a krew znikła. Wstawał powoli, nadal mając zamknięte oczy. Jednak, gdy je otworzył, zapewne natychmiast chciałby zostawić je zamknięte.

- Silea... nie...

***

Najpierw pamiętam ciemność i brak czucia. Potem pojawiły się szepty, przerażenie i ból. Zdawało mi się, że trwa to wieczność.
Czy tak wygląda śmierć?
Nagle czyjś dotyk zmienił monotonię. Zniknął strach, cierpienie i brak własnego ciała.
Poczułem, jak rękę, która do tej pory gładziła mój policzek, nagle przechodzą dreszcze. Potem dłoń opadła bezwładnie.
Czułem, że wstaję. Moje oczy nadal były zamknięte, a ja nie potrafiłem ich otworzyć. Dopiero, gdy osiągnąłem odpowiednią pozycję, udało mi się to. Niemal natychmiast tego pożałowałem.
Ciało Silei leżało bezwładnie. Z kącika jej ust skapywała strużka krwi. Jej piękne, kruczoczarne włosy rozrzucone były w nieładzie, a niesamowicie zielone i zawsze pełne emocji oczy patrzyły pusto przed siebie.

- Silea... nie - wyszedłem cicho, nie wierząc w to, co było przed moimi oczami.

Chciałem pochylić się nad nią, jednak nie byłem w stanie. Ogarnął mnie niesamowity blask, a moją głowę przeszył okrutny ból.

***

Najpierw do mojej świadomości dotarły dźwięki. Śpiew ptaków i szum drzew nieco złagodził ból świdrujący mój mózg. Potem pod sobą poczułem coś miękkiego i zapach. Zapach trawy.
Powoli otworzyłem oczy, które niemal natychmiast zostały zaatakowane przez promienie słoneczne. Chwilę trwało, zanim udało mi się przyzwyczaić, jednak nadal miałem ograniczone pole widzenia.
Spróbowałem wstać, jednak nie zdążyłem. Coś czarnego oparło się o moją klatkę piersiową.

- Nie ruszaj się! - usłyszałem rozkaz, który posłusznie wykonałem.

Dookoła słyszałem, grupę osób, która po cichu rozmawiała, co ze mną zrobić. Jedno mnie pocieszyło. Na pewno nie byli to Żołnierze Ognia, bo ci nie wahaliby się, co ze mną zrobić. Może to było Wojsko Królewskie? Albo Lomu?
Przyjrzałem się czarnemu kształtowi, który nadal był oparty o moją klatkę piersiową. Kształt ów okazał się drewniany. Podążyłem wzrokiem dalej. Czarny kształt opierał się na innym kształcie, tym razem brązowym, tworzącym coś w rodzaju uchwytu. Właśnie tam zobaczyłem dłoń, za którą widniała ręką, a dalej ramię młodego mężczyzny.
Ze strachem patrzyłem na dziwny kształt. Sprawiał wrażenie groźnego. Nigdy takiego nie widziałem. To nie była Ormundia.
W takim razie, gdzie ja jestem? Silea na pewno by wiedziała. Znała się na Światach, koniec końców była Diwarem.
Na myśl o dziewczynie, moje oczy zaszkliły się. Powstrzymałem łzy. Tata mawiał, że mężczyzna nigdy nie powinien płakać.

- Kim jesteś? - usłyszałem pytanie.

- Nazywam się Aret.

- Co to za dziwne imię? Takie nie istnieje - usłyszałem gdzieś z tyłu głos dziewczynki.

- Wstawaj - kolejny rozkaz, który posłusznie wykonałem.

Powoli uniosłem swoje ciało, chwiejąc się niepewnie. Niemal natychmiast czyjeś ręce pomogły mi. Zaskoczyło mnie to, bo osoba przede mną nie wyglądała na miłą.
Jeszcze większe zaskoczenie spotkało mnie, gdy dziwny kształt został zdjęty z mojej klatki piersiowej, a młody mężczyzna wyciągnął w moją stronę dłoń.

- Ja nazywam się Dunder Dyrfyn aep Callach von Bock Czwarty , ale możesz mówić mi Shnell. To jest Łysa Blondi, a to Wifinka. Tutaj stoi Lusterko, Knypek, Dżdżownica i Gabi - mówiąc to, gestykulował rękami, pokazując wymieniane osoby.

- Eh, miło mi - odparłem, nie do końca wiedząc, jak się zachować.

Dopiero teraz rozejrzałem się dookoła. Widok był jednocześnie najdziwniejszy i najwspanialszy, jaki kiedykolwiek udało mi się zobaczyć.
Staliśmy na ogromnej polanie, otoczonej lasem. Kryształowe konary były porośnięte tęczowymi liśćmi. Trawa posiadała chyba wszystkie odcienie fioletu. Nad tym wszystkim wisiało zielone niebo, po którym szybowały skrzydlate krowy.

- Gdzie ja jestem? - zapytałem cicho, przytłoczony ilością dziwnych kolorów i stworzeń.

- Jak to gdzie? Co ty, z tęczy się urwałeś? Albo może skrzydłomućka narobiła ci na głowę? - zapytał Shnell.

- Tak, chyba tak - mruknąłem pod nosem.

- W takim razie chodź z nami do obozu. Może Kichaczka coś wymyśli, aby przywrócić ci pamięć.

Dunder Dyrfyn aep Callach von Bock Czwarty poprowadził nas ścieżką. Piasek miał odcień jasnego różu.
Normalnie cieszyłbym się z możliwości zobaczenia innego świata, jednak nic nie było w stanie przyćmić bólu po stracie Silei. Nadal przed oczami miałem jej zakrwawione ciało...

- Jesteśmy - oznajmił Shnell.

Uniosłem głowę, a moim oczom ukazało się obozowisko. Wszędzie dumnie maszerowały dzieci ubrane w śmieszne, kolorowe ubrania. Niektóre miały na plecach skrzydełka, a inne na głowach nosiły malutkie diademy. Nigdzie jednak nie było widać dorosłych. Najstarsi z nich mogli mieć maksymalnie szesnaście lat.

- Jest tu ktoś dorosły? - zapytałem po chwili obserwacji.

- Kim jest ten Dorosły? To ktoś z twojej wioski? - odpowiedział pytaniem na pytanie Shnell.

- To nie osoba. Gdzie są wasi rodzice? - spytałem rozdrażniony.

- Nie wiem, o czym mówisz. Chyba na serio skrzydłomućka narobiła ci na głowę - odparł Shnell, a w jego głosie brzmiała szczerość. Postanowiłem zmienić temat.

- Oni potrafią mówić? - spytałem, zorientowawszy się, że do tej pory rozmawiał ze mną tylko Dunder Dyrfyn aep Callach von Bock Czwarty.

- Umiemy mówić - odezwała się dziewczyna, którą Shnell przedstawił jako Łysą Blondi. - Po prostu on jest w tym najlepszy.

- Dlaczego? - dopytywałem.

- Skoro jest od naszej taktyki, może być także od rozmawiania z obcymi - odparła Dżdżownica, wzruszając ramionami.

- Dunder Dyrfyn aep Callach von Bock Czwarty został mianowany naszym taktykiem, zdobywając w Labiryncie Taktyczne Laczki - wtrąciła Wifinka.

- Czym są "Taktyczne Laczki"?

- Jest to legendarne trofeum, ukrywane w Labiryncie od wieków. Tylko najlepszy taktyk jest w stanie je zdobyć - odrzekł Knypek z powagą, kompletnie nie pasującą do jego wieku.

W tym momencie dotarliśmy do jednego z najlepiej zachowanych namiotów. Wyszła z niego niska dziewczyna, mająca na oko dwanaście lat. Uśmiechnęła się do nas.

- Apsik! Witajcie, co was do mnie sprowadza? - zapytała miłym głosem.

- Temu tutaj chyba skrzydłomućka narobiła na głowę! - krzyknęła dziewczynka, uczepiona nogi Gabi.

- Jesteś tego pewna, Lusterko? Apsik! - zapytała z powagą, na co dziewczynka pokiwała głową. - W takim razie, najlepiej będzie, jeśli dostanie mocną dawkę cukru. Apsik! Zaleciłabym czekoladę i żelki. Apsik! W dużej ilości. Apsik!

- Tak też podejrzewałem. Gdy już poczuje się lepiej, może wszyscy wyskoczylibyśmy na pinksurfing? - odparł Shnell, a ostatnie zdanie skierował w naszą stronę.

- Z chęcią, o ile Wifinka to przeżyje - zaśmiała się Łysa Blondi, a wspomniana dziewczyna udała obrażoną.

- No wiesz ty co? Już całkiem dobrze mi szło.

- Tak, tak. Oczywiście - parsknął Shnell, a mi nie pozostało nic innego, tylko czekać na rozwój wydarzeń.

Rozdział nie był pisany na serio. Jest on efektem rodzinnej głupawki.

Dedykowane dla Jędzowatego Jakuba aka JuanvonPabloEsperale ( Dunder Dyrfyn aep Callach von Bock Czwarty), mrukliwablondi (dla mnie zawsze będziesz Łysą Blondi), h3lcia, czyli mojego lamorożca (Kichaczka), Agi od "Pegaza" ( Dżdżownica, chociaż miała być (cytuję) "Słodkim Robaczkiem"), oraz koszmarnej marykoszmary (Wifinka), która próbowała złożyć mi krzesło w trakcie pisania tego rozdziału.

Zastanawiam się nad stworzeniem paru rozdziałów, kontynujących historię od tego (gdyby był pisany na serio). Skomplikowane to to. Może dałabym to w osobnej książce? Przynajmniej moja familia miałaby podjarę :') Ktoś jest za? Rozdziały byłyby głupie i w ogóle, ale ciiii. To tylko detale.

Nowy rozdział (ten prawdziwy) właśnie się tworzy. Nie wiem, kiedy będzie, ale postaram się dodać jak najszybciej.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top