Rozdział 65
Rozdział pisany przy świetle ogniska, pośrodku lasu, przy dźwiękach gitary i kąsaniu cholernych komarów.
Niepewnie podeszłam do leżącego Ununchiego, bojąc się jakiegoś podstępu z jego strony. Słowa mężczyzny zdziwiły mnie. Nie wyczuwałam w nich ironii, tak jak w każdej poprzedniej wypowiedzi dowódcy. Wiedziałam, że równie dobrze może to być pułapka, a moje posunięcie jest nieskończenie głupie.
- Co powiedziałeś? - spytałam, nie pewna, czy słyszałam to na prawdę.
- Zabiłaś potwora, nie człowieka - wycharczał.
Przełknęłam ślinę. Nie spodziewałam się, że ten mężczyzna tak siebie określi. Nawet w obliczu śmierci.
- Dlaczego mnie nie dobijesz? - wychrypiał.
Kucnęłam przy nim, cały czas czujnie obserwując, czy mnie nie zaatakuje. Wiedziałam, że powinnam go zabić, ale nie potrafiłam. Oboje byliśmy tego świadomi. Po prostu byłam na to zbyt słaba.
- Nie jesteś słaba - wyszeptał cicho, patrząc w niebo. - Jesteś silna i to o wiele bardziej, niż może się to wydawać. Nie daj sobie wmawiać, że jest inaczej.
Zaskoczona jego słowami, zacisnęłam zęby, szukając jakiegoś podstępu. Nie znalazłam go. Jednak mimo to, czułam, że coś mi umyka.
- Dlaczego mi to mówisz? - spytałam po chwili.
- Te blizny... - wyszeptał, a bańka krwi pojawiła się w kąciku jego ust. - Wielki Dowódca zrobił mi je, gdy przeniosłem mu wieści o twej ucieczce. On... on jest moim ojcem, a ty... będziesz musiała go zabić. Tylko tak zakończysz tą wojnę. - otworzyłam usta, aby mu przerwać, ale on powstrzymał mnie słabym ruchem ręki. - Daj mi skończyć. On potrafi ożywiać martwych. To bardzo rzadki dar. Dlatego nasze wojska są tak liczebne. My praktycznie nie giniemy.
- Po co mi pomagasz? - spytałam cicho.
- W krzakach przy ścieżce są mapy, moje notatki... i coś jeszcze - wyszeptał, ignorując mnie.
Mężczyzna zakasłał, a bańka na ustach pękła. Poczułam, że moje kolano nasiąka czymś mokrym i lepkim.
To już koniec Ununchiego. Mojego prześladowcy i największego koszmaru - moim ciałem wstrząsnął dreszcz, gdy dotarła do mnie prawda.
- Nie wspominaj mnie jako koszmar - wyszeptał, a ja rozszerzyłam oczy.
- Słyszysz moje myśli? - zapytałam zdziwiona. - Przecież cały czas mam tarczę na umyśle...
- Twoja tarcza jest jeszcze za słaba na mnie.
- Czyli cały czas wszystko słyszałeś? Przez całą walkę? - spytałam cicho.
- Owszem.
- Wiedziałeś, że cię zaatakuję, a mimo to nie broniłeś się. Dlaczego?
- Bo tak miało być. Muszę umrzeć, a ty musisz zakończyć tę wojnę - zakasłał cicho, a krew prysnęła z jego ust, plamiąc już i tak brudną zbroję. Z każdym oddechem jego głos był coraz słabszy.
- Zaczekaj. Pomogę ci - powiedziałam. - Przyniosę ci coś. Muszą być tu jakieś lecznicze zioła, albo coś...
- Nie. To nie ja potrzebuję pomocy. Aret... idź do niego. Wiem, że tego chcesz, a ja i tak muszę umrzeć.
- Ale...
- Tak będzie lepiej. Jak już go uratujesz, wracajcie do Fortecy Magii Wody. Tamci żołnierze nie poradzą sobie bez mojej obecności.
- Wszyscy są twoimi marionetkami? - spytałam z niedowierzaniem, a odpowiedział mi znaczący uśmiech.
- Leć do Areta. On cię bardziej potrzebuje - wyszeptał słabo.
Wstałam powoli, czując ból w niedawno zadanych ranach. Z wahaniem spojrzałam na mężczyznę. On tylko uśmiechnął się słabo.
- Idź, uzdrów go - szepnął.
- Nie potrafię - powiedziałam z rezygnacją.
- Potrafisz - powiedział cicho i przeniósł wzrok na niebo - Umiesz więcej niż ci się wydaje - powtórzył.
- Niestety. Przeceniasz mnie - mruknęłam cicho.
Ununchii oddychał z coraz większym wysiłkiem. Nie skomentował mojej wypowiedzi, pewnie dlatego, że nie miał na to już siły.
Spuściłam wzrok, nie chcąc patrzeć na śmierć, ale cały czas tam stałam. Nie mogłam odejść, mimo że ciągnęło mnie do Areta.
- Chciałbym cię prosić o jedno. Proszę, obiecaj, że spalisz moje ciało -wychrypiał.
- Obiecuję - wyszeptałam, ale tego mężczyzna nie usłyszał.
Klatka piersiowa Ununchiego już na zawsze zamarła bez ruchu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top