Rozdział 23
Obudziłam się o szóstej rano. Dotarło do mnie, że nawet się nie przebrałam przed snem.
Szybko zerwałam się z łóżka. Cała moja kołdra była w zaschniętej krwi i suchych liściach. Jak ja się wytłumaczę rodzicom?
Szybko wybiegłam z pokoju i wpadłam do łazienki, żeby się ogarnąć. Wykąpałam się i wrzuciłam ubrania do pralki.
Weszłam do pokoju i ogarnęłam łóżko, wymieniając pościel i ją także wrzucając do pralki. Nastawiłam pranie i wróciłam do pokoju.
- Musiałaś tak hałasować? - usłyszałam za plecami zaspany głos Marysi.
- Sorka - mruknęłam siadając przy biurku. Zrezygnowana siostra położyła się na moim łóżku i prawie od razu zasnęła. Wyglądała tak słodko.
Gdy Marysia spała, ja zaczęłam wycinać materiał na moją sukienkę. Trwało to jakąś godzinę. Potem wszystko schowałam i wyszłam do salonu. Włączyłam telewizor. Akurat leciały wiadomości.
Na ekranie widniało ujęcie lasu, dokładnie w tym samym miejscu w którym porywacz więził dziewczynę. W rogu było jego zdjęcie. Na żółtym pasku widniał napis "zaginiona nastolatka cudownie odnaleziona".
- Dzisiaj w nocy służby ratunkowe otrzymały telefon. Ktoś zgłosił odnalezienie Dominiki. Policja zeznaje, że gdy przybyli na miejsce, nie było tam tajemnego wybawiciela. Porywacz utrzymuje, że był to mężczyzna. Według niego miał dwa metry wzrostu i piętnaście noży w ręce... - w tym momencie zaczęłam się śmiać, zagłuszając głos z telewizora. Mój wzrost nie przekracza 170 cm. I do tego piętnaście noży. Może jeszcze miałam skrzydła anioła i tańczyłam walca?
Długo nie mogłam się uspokoić, więc udało mi się ułyszeć tylko końcówkę relacji.
- Z powodów licznych obrażeń, lekarze nie pozwolili wypowiedzieć się Dominice. Na szczęście jej stan jest stabilny i organy wewnętrzne nie są poważnie uszkodzone.
Odetchnęłam z ulgą na wieść, że dziewczynie nic już nie grozi. W pewnym sensie czułam się z nią związana i się martwiłam.
Wyłączyłam telewizor i zamknęłam oczy, ciesząc się promieniami słońca wpadającymi przez okno.
Zimno na palcu spowodowało u mnie dreszcz. Szybko schowałam się w łazience. Ogarnął mnie blask i zawiał wiatr.
Otworzyłam oczy. Słońce grzało moją twarz poprzez liście drzew. Strumień wesoło szemrał tuż obok. Wiatr cicho szumiał pośród krzewów.
Powoli uniosłam się i zobaczyłam Areta ćwiczącego panowanie nad kamieniem. Ben z uwielbieniem w oczach przyglądał się pracy niebieskookiego.
Uśmiechnęłam się do siebie i cicho wstałam. Stanęłam po prawej mając strumień, a po lewej Areta. Skupiłam się na wodzie. Przychodziło mi to ciężko.
Ze strumienia wyjęłam kulę wody. Drżącymi rękoma przeniosłam ją nad głowę Areta. Z ulgą przestałam unosić wodę. Ciecz z pluskiem wylądowała na głowie chłopaka, który krzyknął zaskoczony.
Odwrócił się w moją stronę, by po chwili stać się niewidzialnym. W tej chwili zaczęłam żałować mojego postępku.
Wyczułam czyjąś obecność z tyłu, jednak zbyt późno, żeby zażegnać niebezpieczeństwo. Popchnięta przez silne ramiona z pluskiem wpadłam do wody. Zaczęłam się śmiać, a mojemu głosowi towarzyszył głos Areta.
Pojawił się przedemną, wyciągając dłoń. Z chęcią przyjęłam pomoc.
- Świetnie, teraz jestem cała mokra - burknęłam udając, że jestem obrażona.
- Nie tylko ty - zaśmiał się Aret, dając mi kuksańca w bok, a ja dłużej nie mogłam powstrzymać uśmiechu.
Szybko zarzuciłam łuk na ramię i ruszyliśmy dalej. Było tak ciepło, że nasze ubrania szybko wyschły.
Koło południa zatrzymaliśmy się na postój, aby zaspokoić głód. Potem poszliśmy dalej.
Coraz częściej napotkaliśmy spalone pnie drzew. Znaleźliśmy pełno strzał wbitych gdzie popadnie. Ziemia była rozorana wielkimi pazurami. W oddali słychać było skrzek kruków.
Coś strasznego stało się w pobliżu. Wszyscy ukrywaliśmy niepokój. Z każdym krokiem zbliżaliśmy się do tego strasznego miejsca.
Pole bitwy.
Wyłoniło się zza drzew nagle. Ben wystraszony krzyknął cicho. Ja stałam tak na brzegu lasu jak wmurowana.
Ciała poległych żołnieży leżały na ziemi. Martwe smoki zostawiły ślady pazurów na ziemi. Trawa i ziemia zrobiły się czerwone od ich krwi. Wszystko było zwęglone. Kruki walczyły o najsmaczniejszy skrawek mięsa.
Wszyscy staliśmy jak wryci. W obliczu takiego obrazu śmierci, zachciało mi się płakać, mimo że nie znałam ani jednej osoby z tego miejsca.
- Musimy przez tędy przejść - wyszeptał Aret. Miał rację.
To miejsce było zbyt duże, aby obchodzić je dookoła i tracić cenny czas.
Nic nie mówiąc skinęłam głową. Powoli ruszyliśmy przez pole śmierci, starając się nie patrzeć na zmasakrowane szczątki ludzi i smoków. Byliśmy jak trzy zagubione dusze pośród zmarłych.
Przez to okropne otoczenie zdjęłam łuk z ramienia. Aret zauważył ten ruch i się do mnie uśmiechnął pokrzepiająco. Odwzajemniłam ten gest.
Teraz każdy najlżejszy szelest był składającym się wrogiem, a skrzek ptaka śmiechem Ununchiego.
- Myślę, że mogłabyś zebrać trochę strzał do kołczana. Im już raczej nie będą potrzebne - powiedział Aret, przerywając ciszę i wskazując na kołczan martwego łucznika.
Skinęłam głową i zaczęłam przekładać strzały. Nagle przerwał mi głośny krzyk, przebijający powietrze.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top