Rozdział 15

  - Że co!? - krzyknęłam. - Niby jak chciałeś przedtem uciec!? Przelecieć nad morzem!? A może wynaleźć teleporter w pięć sekund!?

  - Nie krzycz, bo nas usłyszą - powiedział spokojnie, ignorując moje poprzednie pytania.

  Jednak już było za późno. Słyszałam kroki biegnących żołnierzy i szczęk zbrój.

  - Idą tu.

  - Skąd wiesz? - spytał wkurzony Aret.

  - Wiem i niech ci to wystarczy - warknęłam. Nie miałam ochoty się mu tłumaczyć. Zresztą nie było czasu.

  Pomogłam Benowi wstać. Musiałam jakoś uratować tego chłopca.
   Nagle w głowie zaświtał mi szalony pomysł. Podeszłam do morza. Przecież to była woda. Mój żywioł.

  - Nie rozumiesz? To koniec. Nie uciekniemy!

  Dotknęłam stopą fali. Poczułam dreszcz. Woda pod moją nogą zamarzła. Zrobiłam kolejny krok i nadal stałam na lodzie.

  - Chodźcie tędy - powiedziałam, odwracając się do nich.

  - Chyba sobie żartujesz - warknął Aret.

  - Masz dwa wyjścia. Albo mi zaufasz, albo oddasz się w łapska wściekłego Ununchiego - gdy to mówiłam, Aret przygryzł wargę.

  - Jeśli zginiemy, to cię zabiję - mruknął całkiem poważnie, ale ja się zaśmiałam.

  Ben podbiegł do mnie i chwycił moją dłoń. Aret zrezygnowany podszedł do nas i złapał brata za rękę.
  Zaczęliśmy biec. Ja prowadziłam. Lód zamarzał pod dotykiem mojej stopy i odmarzał metr za Aretem.
  Kiedy byliśmy dwieście metrów od brzegu, z lasu wybiegli żołnierze. Kiedy zobaczyli, że nas nie złapią, zaczęli opisywać naszą trójkę wieloma ciekawymi epitetami. Kilku bardziej ogarniętych wypuściło strzały. Wszystkie wpadły do morza. Wszystkie oprócz jednej.
   Poczułam okropny ból w ramieniu. Jęknęłam cicho, jednak biegłam dalej, ignorując lepką krew, która ściekała mi po całej ręce i na koniec wpadała do wody i mieszała się z moim żywiołem.
  Biegliśmy chyba dziesięć minut, ale potem nie byłam już w stanie. Z każdą chwilą trudniej było złapać oddech, stawiać kroki i utrzymywać tempo. Zaczęliśmy iść marszem. Byłam już na skraju wyczerpania. Straciłam dużo krwi, a rana nawet nie myślała, żeby zacząć się zasklepiać.
   Obraz zaczynał mi się rozmazywać, gdy usłyszałam krzyk Bena.

  - Tam przed nami jest ląd!

  Faktycznie, dwie minuty później moje stopy dotknęły ciepłego piasku. Poczułam, jak osuwam się na ziemię. Potem urwał mi się film. Znowu.

***

  Pierwsze co poczułam, to przeszywający ból w moim ramieniu. Nie miałam siły się ruszyć. Do moich uszu dobiegał spokojny szum morza, a słońce ogrzewało całe moje ciało.

  - Ona się obudzi, prawda? - usłyszałam płaczliwy głos Bena.

   Chciałam mu odpowiedzieć, że wszystko w porządku, jednak zamiast słów, z moich ust wydobył się tylko cichy jęk.
   Powoli rozwarłam powieki. Do moich źrenic brutalnie wdarło się światło słoneczne. Przez chwilę widziałam tylko białą plamę, dopiero potem ujrzałam błękit nieba i kilka chmur. Dotarło do mnie, że przecież nie jesteśmy jeszcze bezpieczni. Musimy dalej uciekać.
Powoli się uniosłam, nie zważając na ból, jednak po chwili czyjeś ręce delikatnie mnie powstrzymały.

  - Musimy uciekać dalej - wyszeptałam cicho, ale stanowczo.

  - Nie ma nawet takiej opcji - usłyszałam szorstki głos Areta.

  Nie miałam siły dalej się z nim spierać. Opadłam z powrotem na piasek, mimowolnie zamykając oczy. Po chwili zasnęłam, a na granicy świadomości zarejestrowałam zimno na palcu. Wracam do domu. Nie wiem czy się cieszyć, czy płakać.
  Otworzyłam oczy, a cała senność zniknęła. Stałam w swoim pokoju, w rękach ściskając kartki. Rzuciłam je na biurko.
  Zacisnęłam zęby. Lewe ramię przeszył niesamowity ból. Szybko podciągnęłam rękaw bluzki, szukając źródła. Nic. Zero krwi, blizny czy czegokolwiek innego, co mogłoby sprawiać mi ból. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że w to samo miejsce trafiła mnie strzała.
  Wzruszyłam ramionami, jednak po chwili tego pożałowałam, bo ręka rozpaliła się nowym bólem. Przygryzłam usta, starając się znaleźć jakiś plus tej sytuacji, chociażby najmniejszy. W końcu mi się udało.
  Przynajmniej nic nie widać.
   Westchnęłam cicho. Raczej marne pocieszenie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top