Rozdział 1

  Była słoneczna, czerwcowa sobota. Ostatni weekend przed wakacjami. Następny sen utwierdził mnie w przekonaniu, które nabyłam już jakiś czas temu. Powinnam nauczyć się bronić.
   O dziesiątej miałam trening, jednak ja przyszłam wcześniej, żeby sama poćwiczyć.
  Otworzyłam swoją szafkę, wyjęłam wszystko i ruszyłam na strzelnicę. Gdy przechodziłam obok szatni, dosłownie wpadłam na mojego trenera.

   - Przepraszam - pisnęłam tak cicho, że trener chyba nie usłyszał.

   - Aniela! Właśnie cię szukałem.

  - Dzień dobry - szepnęłam już troszkę głośniej, patrząc na zegarek - ale jest dopiero dziewiąta trzydzieści.

   - Tak, tak wiem. Słuchaj, czy nie chciałabyś przejść na zawodowe trenowanie? Z treningu na trening robisz coraz większe postępy.

   - Przykro mi, ale nie mogę - wymamrotałam nieśmiało, ale byłam gotowa trwać przy swoim. - Jak pan wie, trenuję już co innego. Szermierka zajmuje mi dużo czasu. Nie da się trenować dwóch rzeczy na raz.

  - Wiem, ale już dawno przerosłaś osoby ze swojej grupy, a lepszej "rekreacyjnej" nie ma. Masz niesamowity talent, a ja nie wierzę, że nie robiłaś tego wcześniej. Zresztą te lekcje są już dla ciebie za krótkie - mówiąc to skinął na mnie. Miał rację. Przychodziłam wcześniej, żeby tylko trochę więcej postrzelać.

   - Bardzo dziękuje, ale nie mogę - powiedziałam, nadal nie podnosząc głosu i kręcąc głową.

   - Dobrze, ale pamiętaj; Moja propozycja jest cały czas aktualna.

   - Dziękuję - mruknęłam i uciekłam stamtąd, kiedy tylko odwrócił się do mnie tyłem.

   Wyszłam na otwartą strzelnicę, na świeże powietrze. Zawsze mnie to uspokojało. Ta zielona trawa, drzewo w rogu i powiew wiatru.
   Oczywiście, istniała też kryta hala, ale tam zawsze było pełno ludzi. Tu panowała cisza, spokój.  Nikt praktycznie nie przebywał w tym miejscu. Bałam się w szczególności znajomych. To jedna z wielu rys na moim szkle, zostawiona przez fałszywych ludzi.
   Chwilę strzelałam sama, ale już po paru minutach przyszła pierwsza osoba z mojej grupy.  Gdy tylko ją zobaczyłam, ręka mi się zatrzęsła i strzała wypadła z dłoni. Nie wiem, czemu się wstydziłam, że sama strzelam. Nawet przed osobami, które lubiły to robić. Szybko podniosłam strzałę z ziemi i odeszłam na bok. Usiadłam na trawie pod drzewem i patrzyłam na wszystko z boku. Jak zawsze.
   Ludzie z mojej grupy zaczęli się zbierać. Byłam najmłodsza, a osoba najbliższa mojego wieku miała cztery lata więcej ode mnie. Nic więc dziwnego, że i tu nie miałam przyjaciół.
   A ludzie witali się, śmiali, opowiadali, co się zdarzyło przez ten tydzień w ich domach i pracach. Po prostu zwykli ludzie. Czego ja się bałam? Może odrzucenia, albo przyjaźni, która zakończona tak bardzo boli. Dlatego dawno temu obiecałam sobie, że już nigdy nie będę z nikim blisko. Żeby nikt nie mógł mnie zranić.

   - Cześć wszystkim! - głos trenera wyrwał mnie z zamyślenia. Ja nie odpowiedziałam, ale reszta grupy przywitała się gromkimi okrzykami.

   Wstałam, otrzepałam spodnie z resztek trawy i podeszłam do reszty. Cały trening przebiegł normalnie. Bez słowa wykonywałam każde ćwiczenie i chyba po raz pierwszy od dawna doceniłam sama siebie. Trener miał rację. Nikt z grupy nie dawał sobie rady tak dobrze jak ja.
  Gdy trening się skończył, odłożyłam wszystko do szafki i wyszłam na dwór. W pewnej chwili usłyszałam piosenkę Demi Lovato: "Let it go". To mój telefon dzwonił. Spojrzałam na wyświetlacz, na którym widniał napis "tata". Szybko przejechałam palcem po szybce.

  - Cześć, córcia! Jak tam trening? - dobiegł mnie wesoły głos taty.

  - Było spoko - mruknęłam wymijająco. Tata się zaśmiał. Rzadko kiedy miał zły humor.

   - Jak zawsze jesteś bardzo wylewna. Zwolnij trochę, bo od natłoku informacji przegrzewa mi się mózg - znowu się zaśmiał, na co ja delikatnie uniosłam kącik ust. - Słuchaj, nie zdążę cię odebrać. Możesz się przejść?

   - Jasne. W razie czego złapię tramwaj.

   - Świetnie. To do zobaczenia - pożegnał się, a ja mruknęłam "cześć" i się rozłączyłam.

  Wiedziałam, że i tak nie pojadę tramwajem. Zamierzałam przejść się na przełaj przez las, pomimo że rodzice zakazywali mi tamtędy chodzić. Bali się o mnie, ponieważ kręciło się tam wielu pijanych ludzi i zboczeńców. Jednak, mimo zakazu, przechadzałam się tamtędy, gdy tylko miałam taką możliwość. Kocham las i nie było sposobu, żeby mnie przed wchodzeniem do niego powstrzymać. Gdy mi na czymś bardzo zależało, potrafiłam być uparta.
   Weszłam w ciszę lasu, zostawiając za sobą hałaśliwą ulicę i smród miasta. Szłam powoli, a liście cicho szeleściły pod moimi stopami. Nigdy nie chodziłam ścieżkami, bo wtedy las tracił swój pierwotny urok.
   Mijałam drzewa i krzaki. Jakiś ptak rozpoczął swoją piosenkę, spłoszona wrona wzbiła się w powietrze, a wiewiórka przeskoczyła nad moją głową. Las był jedną z nielicznych magicznych rzeczy w niemagicznym świecie. Aura, obecna w tym miejscu, była niepowtarzalna. Dlatego tak bardzo lubiłam tam przychodzić.
   Nagle moją uwagę zwrócił promień słońca odbijający się od złotej powierzchni. Kucnęłam i odgarnęłam liście. Pod nimi skrywał się złoty pierścionek z małymi, zielonymi szmaragdami, wtopionymi w obręcz.
   Rozejrzałam się, ale w pobliżu nie było żywej duszy. Nie miałam co zrobić z pierścionkiem, więc schowałam go do kieszeni spodni i po chwili całkiem o nim zapomniałam, bo las na nowo mnie zachwycił.
   Nigdzie mi się nie spieszyło. Szłam tak godzinę, chociaż mogłam przejść tę trasę w dwadzieścia minut.
  Gdy wyszłam z cienia lasu, uderzył we mnie czerwcowy skwar. Odwróciłam się i z utęsknieniem spojrzałam w kierunku drzew, jednak wiedziałam, że powinnam już dawno być w domu. Nie chciałam, aby rodzice się o mnie martwili.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top